15 kwietnia 2012

Rozdział 7


Phoenix miasto moich wspomnień - pomyślałam, gdy tylko ukazała się nam wielka tablica powitalna. 
Claudia siedziała cicho słuchając muzyki klasycznej wypływającej delikatnie z samochodowego radia. Całą drogę rozmawiałyśmy, śmiałyśmy się i żartowałyśmy. Po drodze wstąpiłyśmy do kilku sklepów, nie obyło się oczywiście bez salonu telefonów komórkowych i salonu samochodowego.
Cieszyłam się, że Claudia okazała się wspaniałą towarzyszką, rozmówczynią i przyjaciółką. Mimo, iż wiedziałam że wkrótce odejdzie i nasze ścieżki się rozejdą, nadal będziemy przyjaciółkami. A dzięki temu, że Cleo zainwestowała w telefon komórkowy, będziemy miały ze sobą kontakt.
Pierwszym przystankiem w Phoenix miał być dom mojej matki, więc tam się udałyśmy. Nad miastem zmierzchało, co sprawiło że nie musiałyśmy martwić się o swoją alabastrową skórę. Stanęłam pod znanym mi miejscem, dom nie zmienił się wcale, może troszeczkę kolor wypłowiał od gorącego słońca Arizony. Ale po za tym jednym szczegółem, wszystko pozostało na swoim miejscu.
- Idziesz ze mną czy zostaniesz w samochodzie? - zapytałam.
- Chyba czas się pożegnać Viviene - powiedziała smutno Cleo.
- Już?
- Tak Słońce. Spędziłam z tobą wspaniałe chwile, nie pamiętam kiedy ostatnio się tak dobrze bawiłam. Nawet Tanya ciebie nie pobiła - powiedziała wampirzyca i uśmiechnęła się.
- Tanya?
- Tak, jedna z wampirzyc mieszkających na Alasce w rezerwacie Denali. Powinnaś się tam udać po dzisiejszej przygodzie. Ja niestety nie mogę ci już towarzyszyć. Ale obiecuje, że będziemy w kontakcie. Viviene jesteś moją przyjaciółką, pamiętaj.
Nie wiedziałam co powiedzieć było mi smutno, przytuliłyśmy się, a Claudia dała mi całusa w policzek, po czym powiedziała.
- Pamiętaj kim jesteś i ZOSTAW PRZESZŁOŚĆ ZA SOBĄ!
- Będę o tym pamiętać, dziękuję ci za wszystko.
- Ja również tobie dziękuje.
- Naprawdę musisz już uciekać? - zapytałam smutnym głosem.
- Tak, mam kilka spraw do załatwienia. Wracam do Europy, potem do Włoch, a na koniec do Voltery – odpowiedziała.
- No cóż to nie będę cię dłużej zatrzymywać, do zobaczenia Cleo - powiedziałam.
- Do zobaczenia, droga Viviene.

~*~

Chwile później zostałam sama, ponownie sama. Uczucie pustki powróciło, uderzyło z dwojoną siłą, a do tego dołączyło przeczucie. Przeczucie wydarzenia, że coś się wydarzy, coś dobrego, ale czy aby na pewno? Nie zastanawiałam się nad tym dłużej, zamknęłam samochód i udałam się w znajomym kierunku.
Była noc, ulica i dom wydawały się puste, szybkim ale ludzkim tempem doszłam do domu mojej matki. Dopiero teraz zaczęłam się zastanawiać po co ja tu tak naprawdę przyjechałam, czego szukam? Odpowiedz przyszła natychmiast - Samej siebie!

~*~

Od dawna w domu nikogo nie było, ludzki zapach był lekko wyczuwalny. Duży i długi korytarz w kolorze wściekłego różu, beżowa wykładzina. Ciemne meble i jasna kanapa w błękitnym salonie, duża przestronna kuchnia i jadalnia. To wszystko kryło się na parterze mojego domu. Wnętrze w ogóle nie przypominało moich czasów, ale nie trzeba się dziwić, w końcu minęło 80 lat. Przechodziłam przez dom jak cień, tyle wspomnień i bólu.
Stałam teraz na schodach wiodących na pierwsze piętro, to właśnie tutaj dowiedziałam się, że dostałam się na wymarzone studia. Można się dziwić, że na schodach. Ale tak było, siedząc na schodach otwierałam list z uczelni i bam udało się. Mogłam porzucić znienawidzone cztery kąty i zacząć nowe życie.
Doszłam do mojego byłego pokoju, teraz służył jako gabinet: na środku wielkie mahoniowe biurko, obrotowe biurowe krzesło, zielona kanapa i biblioteczka. Przechodziłam dalej, aż w oczy rzuciło mi się wyjście na strych. Było bardzo dobrze zamaskowane, pamiętam jeszcze jak Darcy na tym bardzo zależało - W porządnym domu takie skrytki są niewidoczne dla obserwatorów.
Drzwiczki delikatnie skrzypnęły, trochę farby się nadkruszyło. Widać było, że bardzo dawno nikt tam nie zaglądał. Po otwarciu drewnianych drzwiczek, wysunęła się stara drabina, nie czekając na kogokolwiek weszłam na samą górę. Widok jaki tam zastałam nie zadziwił mnie ani nie zaskoczył: śmierdziało stęchlizną i kurzem, a wszędzie poukładane były kartony z różnymi napisami: Choinka, lampki choinkowe, ozdoby na Halloween, stare ubrania i rodzinne pamiątki.
Otworzyłam jeden z tych zatytułowanych  rodzinne pamiątki. W pierwszych czterech kartonach znajdowałam zdjęcia dotychczasowych właścicieli tego domu.
Jednak kiedy już miałam dać za wygraną w oczy rzucił mi się napis: Prababcia Darcy i Ciotka Viviene. Na początku otworzyłam ten drugi, znalazłam waśnie to czego szukałam: swoje dyplomy, puchary, gazety, zdjęcia i płyty PCD. Kilka bluzek i sukienek, pamiętnik, nuty i teksty piosenek. Czułam się szczęśliwa, ale nie wiem dokładnie dlaczego.
Patrzyłam na uśmiechnięte buzie „moich” dziewczyn, byłyśmy wtedy takie szczęśliwe, nie martwiłyśmy się niczym, świat należał do nas. Pomiędzy naszymi zdjęciami zespołowymi, znalazło się inne, moje i Kristiana. W sercu poczułam ukucie bólu, patrzyłam na nasze złączone dłonie, nasz wyraz twarzy i oczy. Oczy w których, można było ujrzeć wszystko, można było ujrzeć miłość.
Mija czas. Czas, który leczy rany.
Zostaw przeszłość za sobą!
- Tak, zostawiam przeszłość za sobą! - powiedziałam wyraźnie.
Odłożyłam swoje zdjęcia i rzeczy na miejsce, wybrałam tylko kilka drobiazgów, których wezmę ze sobą. Teraz czas na drugi karton. Karton Darcy Montez, a właściwie Rogdiruez. Przeszukiwałam karton: zdjęcia, gazety, rzeczy osobiste, szczotka do włosów, lusterko, puderniczka i listy. Każde zdjęcie sprawiało, że wracałam do tamtych chwil, każda rzecz przypominała mi tamte dni.
Jednakże spośród rzeczy mojej matki wyłoniła się pożółkła fotografia ukazującą zgrabną kobietę o ciemnych włosach, wysokiego mężczyznę w jasnym surducie i chłopca z bujną czupryną. Wszyscy uśmiechali się do siebie. Byli szczęśliwi. Odwróciłam zdjęcie, napis brzmiał:
E, E i E. Masen, 1910r.
Nagle strych na którym się znajdowałam zawirował, poczułam, że staczam się w dół. Wylądowałam na ulicy.

~*~

Był wyjątkowo zimny i deszczowy wieczór. Kobieta ubrana była w ciemno granatową suknię, a na ramionach miała założony czarny pled. Tuliła do siebie zawiniątko, aby chronić je przed zimnem. Czarne włosy upięte w niedbały kok i zniewalające szmaragdowo zielone oczy, jednym słowem była piękna.
I przypominała mi kogoś, tylko kogo? - No, tak kobietę z fotografii.
Szła szybko mijając kolejne domy i ulice. 
Zmierzała w kierunku białej willi z brukowanym dziedzińcem. Podeszła do drzwi i zadzwoniła dzwonkiem, nie czekała długo, drzwi otworzyły się szybkim ruchem, po czym odezwał się kobiecy głos.
- Czego chcesz tu Elizabeth? Co znowu mi przyniosłaś? Kurę? Ziemniaki? Niczego nie potrzebuje, wynoś się!
- Pani - rzekła kobieta. - Nie odsyłaj mnie w ten sposób, potrzebuje twojej pomocy - jej głos był delikatny, ale zarazem przepełniony bólem.
- Pomocy? - odpowiedziała szydząc arystokratka. - Chyba sobie żartujesz, wynoś się stąd, ale już!
- Pani ma dobre serce, wiem o tym - odrzekła Elizabeth. - Potrzebuje tylko trochę pieniędzy…
- Pieniędzy!?
- Tak Pani, mąż zachorował, nie mam na leki ani lekarza, jesteś naszą ostatnią nadzieją - powiedziała łamiącym głosem.
- A co ja niby będę z tego miała? Przyniesiesz mi kurę? A może różę z mojego ogrodu? Jesteś okropną przybłędą, wracaj do swojego domu - odrzekła.
Po czym chciała zamknąć drzwi, ale kobieta była szybsza.
- Mogę ci ofiarować to co tobie nigdy nie będzie dane - powiedziała i podała jej zawiniątko.
Po raz pierwszy zobaczyłam ów arystokratkę w całej okazałości: jasnozielona garsonka, skórzane markowe buciki, blond krótkie loczki, błękitne oczy i ten sztuczny uśmiech, który rozpoznałabym wszędzie.
Darcy?! Moja matka! Co ona tu robi? To znaczy robiła?
Pani Montez wzięła od kobiety niezwykle delikatnie zawiniątko, w którym ukazała się twarz dziecka. Dziewczynka spała z przepięknym uśmiechem na twarzy, jej rysy były idealne. Urodę odziedziczyła po matce, ciekawe jakie mała oczy. Niespodziewanie Darcy uśmiechnęła się do maleństwa i pogładziła delikatnie po zaróżowiałym policzku.
- To twoja córka? - Zapytała.
- Nie, …teraz to …twoja córka - odpowiedziała Elizabeth.
- Jak ma na imię? - zapytała Darcy, nadal nie patrząc na kobietę.
- Eleonor Viviene Elizabeth. 
Co?!?
- Masen? - Zapytała arystokratka.
- Tak, Pani.
Kobieta zamyśliła się, spojrzała na biedaczkę po czym powiedziała.
- Poczekaj!
Po czym zamknęła drzwi znikając z niemowlęciem. Wróciła po kilku minutach z sakiewką.
- To dla ciebie - powiedziała.
Elizabeth spojrzała na zawartość sakiewki, banknoty i monety. Teraz mogłaby i wykupić pobyt męża w szpitalu.
- Pani za dużo - odrzekła Lizz.
- Wystarczająco dużo abym nigdy więcej ciebie tu nie widziała, rozumiesz?
???
- Tak Pani, …a co z moją córką? - zapytała kobieta.
- Przecież ty już nie masz córki - odrzekła.
Darcy zamknęła za sobą drzwi, zostawiając biedną Elizabeth tylko z pieniędzmi. Trudno było określić uczucia jakie malowały się na twarzy „byłej” matki. Ból? Rozpacz? Lizzi odchodząc powiedziała szeptem.
- Mam nadzieję, że mi kiedyś wybaczysz Kochanie, to dla Twojego dobra. Pamiętaj mama zawsze będzie Cię kochać i czuwać nad tobą.
Kobieta udała się w kierunku z którego przybyła, deszcz zagłuszył jej kroki. Tak jak moje serce.
Wróciłam do rzeczywistości.

~*~

Mimo, iż nie żyłam od wieków, cierpiałam. Moje serce ponownie napełnił ból, ból kłamstwa. Jak się okazało moje życie było jednym wielkim kłamstwem. Tak naprawdę to nigdy nie dowiedziałam się prawdy, ojciec na łożu śmierci, nie wspomniał o tym ani słowem. Może sam nie wiedział? Może Darcy też go okłamała?
Szczerze mówiąc, nigdy nie dopuszczałam do siebie takich myśli, że mogę być adoptowana. Chwila, nawet nie adoptowana. Trudno określić to co zrobiła moja matka, a co dopiero Darcy.
Była potworem w ludzkiej skórze, demonem, cóż tak samo ja określałam siebie, ale ona była oceniana inna kategorią. Potrafiła zabrać obcej kobiecie dziecko, dać za to pieniądze, a potem obrzucić ja błotem. To było w stylu Darcy, zawsze liczyły się tylko pieniądze. Nigdy uczucia, teraz mogłam sądzić, że nigdy tak naprawdę nie kochała mojego ojca, tylko jego pieniądze.
Wracając do mojej biologicznej matki, trudno mi było ją oskarżać, nie wiem dlaczego. Może podświadomie tłumaczyłam jej zachowanie. To były zupełnie inne czasy, chociaż może nie tak odległe. Ale nie mogę jej usprawiedliwiać, oddala mnie bo potrzebowała pieniędzy, na co? Na leki, lekarza? Czy to mogłaby być prawda?
Teraz pragnęłam jedynie informacji, chciałam wiedzieć wszystko i więcej. Karton Darcy zaczęłam przeszukiwać od początku, każda fotografię oglądałam z tuzin razy. Czytałam każdy list, aż natrafiłam na zaadresowany do mnie. 
            Eleonor Viviene Montez
Był zalakowany, nigdy nie otwarty, zawahałam się. Czy powinnam go czytać?
A dlaczego nie? Przecież dlatego właśnie tu przyjechałaś! - odezwał się głos w  mojej głowie.
- Raz kozie śmierć.

~*~

Viviene,
Musiało minąć wiele lat, abym zrozumiała kim tak naprawdę jestem. Wiem, że nienawidzisz mnie równo mocno, tak jak ja nienawidziłam swoją matkę. Czasami los sprawia, że powielamy błędy własnych rodziców, nawet nie zastanawiając się nad tym.
Czas leci, lata mijają, a ja mam wyrzuty sumienia. Możesz zapytać: Darcy i wyrzuty sumienia?
Jednak to prawda. Czas oraz samotność sprawia, że człowiek zaczyna inaczej postrzegać pewne sprawy. Jestem tchórzem, cholernym tchórzem Viviene. Nigdy nie powiedziałam ci prawdy, bo nie chciałam. A teraz chodź chce, to już nie mogę.
Dzisiaj mija 20 lat od twojej śmierci. A ja jestem tu na ziemi i pokutuje za swoje grzechy. Nie będę użalać się nad sobą, wiesz dlaczego?
Bo wiem za co dokładnie pokarał mnie los. Za coś co zrobiłam 41 lat temu. A mianowicie odebrałam matce jej własne dziecko, po prostu je zabrałam. Chciałam je mieć!
           Zapytasz Eleonor dlaczego?
Bo sama nie otrzymałam nigdy błogosławieństwa z góry. Nigdy nie mogłam zostać matką, chociaż tak pragnęłam i próbowałam.
Jestem śmieciem, nędzną szumowiną chodzącą po świecie. Nie powinnam się nigdy urodzić, nie powinnam otrzymać daru życia. Dlaczego moja matka nie zabiła mnie zaraz po narodzinach? Dlaczego?
A to dlatego, abym cierpiała teraz katusze za swoje czyny i była przykładem kobiety potwora. Potwora mającego lód oraz kamień za serce.
Kochana córeczko, właściwe to nie powinnam się zwracać w ten sposób do ciebie, bo nie jestem twoją matką. Teraz na łożu śmierci i obliczu ujrzenia samego diabła, mogę przyznać że to ciebie odebrałam biologicznej matce.
Tak Eleonor Elisabeth Viviene Masen, nie Montez. Nie wiem jak czujesz się w tej chwili czytając ten list. Mam jednak wielka nadzieję, że nienawidzisz mnie całym sercem i sprawisz, abym nigdy nie zaznała spokoju.
Nie proszę o wybaczenie. Nie jest mi ono potrzebne. Jestem przeklęta i odchodzę do raju przeklętych.
           Żegnaj Viviene, Aniele Miłości i Nadziei na lepsze jutro, Jutrzenko…
Moja Córk…
Resztę listu przykrywała wielka brunatna plama, zaschnięta krew. Już wiedziałam, że był to list pożegnalny. List samobójcy.

    „Każdy w jakimś zakątku swojej duszy wie aż nadto dobrze, 
że samobójstwo jest wprawdzie wyjściem, 
ale przecież tylko jakimś wyjściem nędznym, nielegalnym, zapasowym, 
i że w zasadzie szlachetniej i piękniej jest dać się
 pokonać przez samo życie niż ginąć z własnej ręki”
- Hermann Hesse

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz