Phoenix miasto moich wspomnień - pomyślałam, gdy tylko ukazała się nam wielka tablica powitalna.
Claudia siedziała cicho słuchając muzyki klasycznej wypływającej delikatnie z
samochodowego radia. Całą drogę rozmawiałyśmy, śmiałyśmy się i żartowałyśmy. Po
drodze wstąpiłyśmy do kilku sklepów, nie obyło się oczywiście
bez salonu telefonów komórkowych i salonu samochodowego.
Cieszyłam się, że Claudia okazała się wspaniałą towarzyszką,
rozmówczynią i przyjaciółką. Mimo, iż wiedziałam że wkrótce odejdzie i nasze ścieżki się rozejdą, nadal będziemy przyjaciółkami. A dzięki temu, że Cleo
zainwestowała w telefon komórkowy, będziemy miały ze sobą kontakt.
Pierwszym przystankiem w Phoenix miał być dom mojej matki, więc tam
się udałyśmy. Nad miastem zmierzchało, co sprawiło że nie musiałyśmy martwić
się o swoją alabastrową skórę. Stanęłam pod znanym mi miejscem, dom nie zmienił
się wcale, może troszeczkę kolor wypłowiał od gorącego słońca Arizony. Ale po za tym jednym szczegółem,
wszystko pozostało na swoim miejscu.
- Idziesz ze mną czy zostaniesz w samochodzie? - zapytałam.
- Chyba czas się pożegnać Viviene - powiedziała smutno Cleo.
- Już?
- Tak Słońce. Spędziłam z tobą wspaniałe chwile, nie pamiętam kiedy
ostatnio się tak dobrze bawiłam. Nawet Tanya ciebie nie pobiła - powiedziała
wampirzyca i uśmiechnęła się.
- Tanya?
- Tak, jedna z wampirzyc mieszkających na Alasce w rezerwacie Denali.
Powinnaś się tam udać po dzisiejszej przygodzie. Ja niestety nie mogę ci już
towarzyszyć. Ale obiecuje, że będziemy w kontakcie. Viviene jesteś moją
przyjaciółką, pamiętaj.
Nie wiedziałam co powiedzieć było mi smutno, przytuliłyśmy się, a
Claudia dała mi całusa w policzek, po czym powiedziała.
- Pamiętaj kim jesteś i ZOSTAW PRZESZŁOŚĆ ZA SOBĄ!
- Będę o tym pamiętać, dziękuję ci za wszystko.
- Ja również tobie dziękuje.
- Naprawdę musisz już uciekać? - zapytałam smutnym głosem.
- Tak, mam kilka spraw do załatwienia. Wracam do Europy, potem do
Włoch, a na koniec do Voltery – odpowiedziała.
- No cóż to nie będę cię dłużej zatrzymywać, do zobaczenia Cleo -
powiedziałam.
- Do zobaczenia, droga Viviene.
~*~
Chwile później zostałam
sama, ponownie sama. Uczucie pustki powróciło, uderzyło z dwojoną siłą, a do
tego dołączyło przeczucie. Przeczucie wydarzenia, że coś się wydarzy, coś
dobrego, ale czy aby na pewno? Nie zastanawiałam się nad tym dłużej, zamknęłam
samochód i udałam się w znajomym kierunku.
Była noc, ulica i dom wydawały się puste, szybkim ale ludzkim tempem
doszłam do domu mojej matki. Dopiero teraz zaczęłam się zastanawiać po co ja tu
tak naprawdę przyjechałam, czego szukam? Odpowiedz przyszła natychmiast - Samej siebie!
~*~
Od dawna w domu nikogo
nie było, ludzki zapach był lekko wyczuwalny. Duży i długi korytarz w kolorze
wściekłego różu, beżowa wykładzina. Ciemne meble i jasna kanapa w błękitnym
salonie, duża przestronna kuchnia i jadalnia. To wszystko kryło się na parterze
mojego domu. Wnętrze w ogóle nie przypominało moich czasów, ale nie trzeba się
dziwić, w końcu minęło 80 lat. Przechodziłam przez dom jak cień, tyle wspomnień
i bólu.
Stałam teraz na schodach wiodących na pierwsze piętro, to właśnie
tutaj dowiedziałam się, że dostałam się na wymarzone studia. Można się dziwić,
że na schodach. Ale tak było, siedząc na schodach otwierałam list z uczelni i
bam udało się. Mogłam porzucić znienawidzone cztery kąty i zacząć nowe życie.
Doszłam do mojego byłego pokoju, teraz służył jako gabinet: na środku
wielkie mahoniowe biurko, obrotowe biurowe krzesło, zielona kanapa i
biblioteczka. Przechodziłam dalej, aż w oczy rzuciło mi się wyjście na strych.
Było bardzo dobrze zamaskowane, pamiętam jeszcze jak Darcy na tym bardzo
zależało - W porządnym domu takie skrytki są niewidoczne dla obserwatorów.
Drzwiczki delikatnie skrzypnęły, trochę farby się nadkruszyło. Widać
było, że bardzo dawno nikt tam nie zaglądał. Po otwarciu drewnianych drzwiczek,
wysunęła się stara drabina, nie czekając na kogokolwiek weszłam na samą górę.
Widok jaki tam zastałam nie zadziwił mnie ani nie zaskoczył: śmierdziało
stęchlizną i kurzem, a wszędzie poukładane były kartony z różnymi napisami: Choinka, lampki
choinkowe, ozdoby na Halloween, stare ubrania i rodzinne pamiątki.
Otworzyłam jeden z tych zatytułowanych rodzinne pamiątki. W pierwszych
czterech kartonach znajdowałam zdjęcia dotychczasowych właścicieli tego domu.
Jednak kiedy już miałam dać za wygraną w oczy rzucił mi się napis: Prababcia Darcy i
Ciotka Viviene. Na początku otworzyłam ten drugi, znalazłam waśnie to czego szukałam:
swoje dyplomy, puchary, gazety, zdjęcia i płyty PCD. Kilka bluzek i sukienek,
pamiętnik, nuty i teksty piosenek. Czułam się szczęśliwa, ale nie wiem dokładnie
dlaczego.
Patrzyłam na uśmiechnięte buzie „moich” dziewczyn, byłyśmy wtedy takie
szczęśliwe, nie martwiłyśmy się niczym, świat należał do nas. Pomiędzy naszymi
zdjęciami zespołowymi, znalazło się inne, moje i Kristiana. W sercu poczułam
ukucie bólu, patrzyłam na nasze złączone dłonie, nasz wyraz twarzy i oczy. Oczy
w których, można było ujrzeć wszystko, można było ujrzeć miłość.
Mija czas. Czas, który leczy rany.
Zostaw przeszłość za sobą!
- Tak, zostawiam przeszłość za sobą! - powiedziałam wyraźnie.
Odłożyłam swoje zdjęcia i rzeczy na miejsce, wybrałam tylko kilka
drobiazgów, których wezmę ze sobą. Teraz czas na drugi karton. Karton Darcy
Montez, a właściwie Rogdiruez. Przeszukiwałam karton: zdjęcia, gazety, rzeczy
osobiste, szczotka do włosów, lusterko, puderniczka i listy. Każde zdjęcie
sprawiało, że wracałam do tamtych chwil, każda rzecz przypominała mi tamte dni.
Jednakże spośród rzeczy mojej matki wyłoniła się pożółkła fotografia
ukazującą zgrabną kobietę o ciemnych włosach, wysokiego mężczyznę w jasnym
surducie i chłopca z bujną czupryną. Wszyscy uśmiechali się do siebie. Byli
szczęśliwi. Odwróciłam zdjęcie, napis brzmiał:
E, E i E. Masen, 1910r.
Nagle strych na którym się znajdowałam zawirował, poczułam, że staczam
się w dół. Wylądowałam na ulicy.
~*~
Był
wyjątkowo zimny i deszczowy wieczór. Kobieta ubrana była w ciemno granatową
suknię, a na ramionach miała założony czarny pled. Tuliła do siebie zawiniątko,
aby chronić je przed zimnem. Czarne włosy upięte w niedbały kok i zniewalające
szmaragdowo zielone oczy, jednym słowem była piękna.
I przypominała mi kogoś, tylko kogo? - No, tak kobietę z fotografii.
Szła szybko mijając kolejne domy i ulice.
Zmierzała w kierunku białej willi z brukowanym
dziedzińcem. Podeszła do drzwi i zadzwoniła dzwonkiem, nie czekała długo, drzwi
otworzyły się szybkim ruchem, po czym odezwał się kobiecy głos.
- Czego chcesz tu Elizabeth? Co znowu mi
przyniosłaś? Kurę? Ziemniaki? Niczego nie potrzebuje, wynoś się!
- Pani - rzekła kobieta. - Nie odsyłaj mnie w
ten sposób, potrzebuje twojej pomocy - jej głos był delikatny, ale zarazem
przepełniony bólem.
- Pomocy? - odpowiedziała szydząc arystokratka.
- Chyba sobie żartujesz, wynoś się stąd, ale już!
- Pani ma dobre serce, wiem o tym - odrzekła
Elizabeth. - Potrzebuje tylko trochę pieniędzy…
- Pieniędzy!?
- Tak Pani, mąż zachorował, nie mam na leki ani
lekarza, jesteś naszą ostatnią nadzieją - powiedziała łamiącym głosem.
- A co ja niby będę z tego miała? Przyniesiesz
mi kurę? A może różę z mojego ogrodu? Jesteś okropną przybłędą, wracaj do
swojego domu - odrzekła.
Po czym
chciała zamknąć drzwi, ale kobieta była szybsza.
- Mogę ci ofiarować to co tobie nigdy nie będzie
dane - powiedziała i podała jej zawiniątko.
Po raz pierwszy zobaczyłam ów arystokratkę w
całej okazałości: jasnozielona garsonka, skórzane markowe buciki, blond krótkie
loczki, błękitne oczy i ten sztuczny uśmiech, który rozpoznałabym wszędzie.
Darcy?! Moja matka! Co ona tu robi? To znaczy robiła?
Pani Montez wzięła od kobiety niezwykle
delikatnie zawiniątko, w którym ukazała się twarz dziecka. Dziewczynka spała z
przepięknym uśmiechem na twarzy, jej rysy były idealne. Urodę odziedziczyła po
matce, ciekawe jakie mała oczy. Niespodziewanie Darcy uśmiechnęła się do
maleństwa i pogładziła delikatnie po zaróżowiałym policzku.
- To twoja córka? - Zapytała.
- Nie, …teraz to …twoja córka - odpowiedziała
Elizabeth.
- Jak ma na imię? - zapytała Darcy, nadal nie
patrząc na kobietę.
- Eleonor Viviene Elizabeth.
Co?!?
- Masen? - Zapytała arystokratka.
- Tak, Pani.
Kobieta zamyśliła się, spojrzała na biedaczkę po
czym powiedziała.
- Poczekaj!
Po czym zamknęła drzwi znikając z niemowlęciem.
Wróciła po kilku minutach z sakiewką.
- To dla ciebie - powiedziała.
Elizabeth spojrzała na zawartość sakiewki,
banknoty i monety. Teraz mogłaby i wykupić pobyt męża w szpitalu.
- Pani
za dużo - odrzekła Lizz.
-
Wystarczająco dużo abym nigdy więcej ciebie tu nie widziała, rozumiesz?
???
- Tak
Pani, …a co z moją córką? - zapytała kobieta.
-
Przecież ty już nie masz córki - odrzekła.
Darcy zamknęła za sobą drzwi, zostawiając biedną
Elizabeth tylko z pieniędzmi. Trudno było określić uczucia jakie malowały się
na twarzy „byłej” matki. Ból? Rozpacz? Lizzi odchodząc powiedziała szeptem.
- Mam nadzieję, że mi kiedyś wybaczysz Kochanie,
to dla Twojego dobra. Pamiętaj mama zawsze będzie Cię kochać i czuwać nad tobą.
Kobieta udała się w kierunku z którego przybyła,
deszcz zagłuszył jej kroki. Tak jak moje serce.
Wróciłam do rzeczywistości.
~*~
Mimo, iż nie żyłam od
wieków, cierpiałam. Moje serce ponownie napełnił ból, ból kłamstwa. Jak się
okazało moje życie było jednym wielkim kłamstwem. Tak naprawdę to nigdy nie
dowiedziałam się prawdy, ojciec na łożu śmierci, nie wspomniał o tym ani
słowem. Może sam nie wiedział? Może Darcy też go okłamała?
Szczerze mówiąc, nigdy nie dopuszczałam do siebie takich myśli, że
mogę być adoptowana. Chwila, nawet nie adoptowana. Trudno określić to co
zrobiła moja matka, a co dopiero Darcy.
Była potworem w ludzkiej skórze, demonem, cóż tak samo ja określałam siebie,
ale ona była oceniana inna kategorią. Potrafiła zabrać obcej kobiecie dziecko,
dać za to pieniądze, a potem obrzucić ja błotem. To było w stylu Darcy, zawsze
liczyły się tylko pieniądze. Nigdy uczucia, teraz mogłam sądzić, że nigdy tak
naprawdę nie kochała mojego ojca, tylko jego pieniądze.
Wracając do mojej biologicznej matki, trudno mi było ją oskarżać, nie
wiem dlaczego. Może podświadomie tłumaczyłam jej zachowanie. To były zupełnie
inne czasy, chociaż może nie tak odległe. Ale nie mogę jej usprawiedliwiać,
oddala mnie bo potrzebowała pieniędzy, na co? Na leki, lekarza? Czy to mogłaby
być prawda?
Teraz pragnęłam jedynie informacji, chciałam wiedzieć wszystko i
więcej. Karton Darcy zaczęłam przeszukiwać od początku, każda fotografię
oglądałam z tuzin razy. Czytałam każdy list, aż natrafiłam na zaadresowany do
mnie.
Eleonor Viviene Montez
Był zalakowany, nigdy nie otwarty, zawahałam się. Czy powinnam go
czytać?
A dlaczego nie? Przecież dlatego właśnie tu przyjechałaś! - odezwał się głos
w mojej głowie.
- Raz kozie śmierć.
~*~
Viviene,
Musiało minąć wiele lat, abym zrozumiała
kim tak naprawdę jestem. Wiem, że nienawidzisz mnie równo mocno, tak jak ja
nienawidziłam swoją matkę. Czasami los sprawia, że powielamy błędy własnych
rodziców, nawet nie zastanawiając się nad tym.
Czas leci, lata mijają, a ja mam wyrzuty
sumienia. Możesz zapytać: Darcy i wyrzuty sumienia?
Jednak to prawda. Czas oraz samotność
sprawia, że człowiek zaczyna inaczej postrzegać pewne sprawy. Jestem tchórzem,
cholernym tchórzem Viviene. Nigdy nie powiedziałam ci prawdy, bo nie chciałam.
A teraz chodź chce, to już nie mogę.
Dzisiaj mija 20 lat od twojej śmierci. A
ja jestem tu na ziemi i pokutuje za swoje grzechy. Nie będę użalać się nad
sobą, wiesz dlaczego?
Bo wiem za co dokładnie pokarał mnie los.
Za coś co zrobiłam 41 lat temu. A mianowicie odebrałam matce jej własne
dziecko, po prostu je zabrałam. Chciałam je mieć!
Zapytasz Eleonor dlaczego?
Bo sama nie otrzymałam nigdy
błogosławieństwa z góry. Nigdy nie mogłam zostać matką, chociaż tak pragnęłam i
próbowałam.
Jestem śmieciem, nędzną szumowiną chodzącą
po świecie. Nie powinnam się nigdy urodzić, nie powinnam otrzymać daru życia.
Dlaczego moja matka nie zabiła mnie zaraz po narodzinach? Dlaczego?
A to dlatego, abym cierpiała teraz katusze
za swoje czyny i była przykładem kobiety potwora. Potwora mającego lód oraz
kamień za serce.
Kochana córeczko, właściwe to nie powinnam
się zwracać w ten sposób do ciebie, bo nie jestem twoją matką. Teraz na łożu
śmierci i obliczu ujrzenia samego diabła, mogę przyznać że to ciebie odebrałam
biologicznej matce.
Tak Eleonor
Elisabeth Viviene Masen, nie Montez. Nie wiem jak czujesz się w
tej chwili czytając ten list. Mam jednak wielka nadzieję, że nienawidzisz mnie
całym sercem i sprawisz, abym nigdy nie zaznała spokoju.
Nie proszę o wybaczenie. Nie jest mi ono
potrzebne. Jestem przeklęta i odchodzę do raju przeklętych.
Żegnaj
Viviene, Aniele Miłości i Nadziei na lepsze jutro, Jutrzenko…
Moja
Córk…
Resztę listu przykrywała wielka brunatna plama, zaschnięta krew. Już
wiedziałam, że był to list pożegnalny. List samobójcy.
„Każdy w jakimś zakątku swojej duszy wie aż
nadto dobrze,
że samobójstwo jest wprawdzie wyjściem,
ale przecież tylko jakimś
wyjściem nędznym, nielegalnym, zapasowym,
i że w zasadzie szlachetniej i
piękniej jest dać się
pokonać przez samo życie niż ginąć z własnej ręki”
- Hermann Hesse
- Hermann Hesse
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz