30 maja 2012

Rozdział 27

Will delikatnie uścisnął moją dłoń nie spuszczając ze mnie w ogóle wzroku. Jednak w jego ciemno czekoladowych oczach dostrzegłam zdziwienie i najprawdopodobniej zaskoczenie. Już chciał coś powiedzieć, lecz w tym samym momencie do gabinetu wszedł uśmiechnięty Carlisle.
- William! Dobrze, że cię widzę - zwrócił się do chłopaka, ale zaraz potem zreflektował się, skupiając się na mojej osobie. - Viviene? A co ty tutaj robisz? - Nie krył zaskoczenia. - Stało się coś? - Spytał od razu.  
- Przyjechałam obejrzeć twój drugi dom - powiedziałam zabawnie, puszczając ojcu perskie oko. -  Ale przede wszystkim przywiozłam dla ciebie dokumenty.
- Te, których nie wziąłem z domu? - Zapytał zaintrygowany. 
- Oczywiście – odpowiedziałam, podając mu brązową teczkę. - Esme mówiła, że mogą być ważne, dlatego też przyjechałam. 
- No to kamień spadł mi z serca - odetchnął z ulgą. - Naprawdę myślałem, że zgubiłem je po drodze do szpitala - wyjaśnił przy okazji wertując przyniesione przeze mnie kartoteki.  
Zaśmiałam się i posłałam piękny uśmiech Williamowi, który od razu odwzajemnił. 
- Cóż, nie będę już Panom przeszkadzać - wtrąciłam, spoglądając na zegarek. - Do widzenia Will, miło było cię poznać - zwróciłam się do blondyna grzecznie. 
- Mnie również. Do widzenia, Viviene – odpowiedział wesoło lekarz, akcentując wyraźnie moje imię.
- Do zobaczenia w domu, tato - powiedziałam na odchodne do Carlisle.
- Tak, jeszcze raz wielkie dzięki - odparł i ponownie skupił się na dokumentach. 
Wyszłam z gabinetu kierując się w stronę podziemnego parkingu, a w mojej głowie siedział cały czas blond lekarz.

~*~

Z perspektywy Williama,  
Nie potrafiłem od niej oderwać oczu, nie mogłem przestać wpatrywać się w miodowo-bursztynowe tęczówki. Czułem się jak ubezwłasnowolniony człowiek, chociaż po chwili już nie wiedziałem, czy sam tego nie chciałem i pragnąłem. Zamieniliśmy kilka słów i spędziliśmy w swoim towarzystwie ledwie pięć minut, a ja przestałem mieć kontakt z rzeczywistością. Słowiczy sopran, anielski uśmiech i te magnetyczne oczy - w pewnej chwili przestałem oddychać normalnie. Działała na moje zmysły niczym magnez i przyciągała do siebie w sposób niewyjaśniony.  Chryste Panie, co się ze mną dzieje? - Wołały moje myśli.  - Ogarnij się człowieku, to przecież jego żona!
- Mnie również. Do widzenia, Viviene - odpowiedziałem uprzejmie, usiłując skleić poprawnie zdanie.
- Do zobaczenia w domu,  tato - powiedziała ciemnowłosa z lekkim uśmiechem.
Tato?! Czyżbym się przesłyszał? Więc to nie jego żona? - pomyślałem uradowany. 
- Tak, jeszcze raz wielkie dzięki - dodał Carlisle.
Dziewczyna ponownie uśmiechnęła się do mnie, po czym szybkim krokiem wyszła z pomieszczenia. Nie mogłem już czekać dłużej, musiałem wiedzieć, musiałem mieć pewność - kim jest tajemnicza nieznajoma rodu Cullen.
- Viviene to twoja córka? - Spytałem z niemałym zaskoczeniem. 
- Tak - odpowiedział od razu lekarz tonem nieco zniecierpliwionym. - Najstarsza z całej adoptowanej szóstki, a ty pomyślałeś, że… - nie dokończył, spoglądając na mnie z góry.
- Że to twoja żona? - Wtrąciłem lekko rozbawiony. - Matko, nawet nie wiesz, jaki kamień spadł mi z serca –  odpowiedziałem wydychając całe powietrze z płuc.
- Will, co ty planujesz ? – zapytał podejrzliwie Cullen.
- Ja?! - Odezwałem się nieco wybity z rytmu. - Ja nic nie planuję - dodałem oczywiście mijając się z prawdą. - Właściwie to muszę już lecieć… - oznajmiłem podekscytowany.
- Chwila, pielęgniarka mówiła, że miałeś do mnie sprawę - Carlisle nie dawał za wygraną. 
- Miałem, ale już wszystko zostało załatwione - powiedziałem wychodząc z pomieszczenia. - Do zobaczenia później, Carlisle.
Nie usłyszałem już odpowiedzi lekarza, ponieważ rzuciłem się w pogoń za córką doktora. Wybiegłem z gabinetu na korytarz i rozejrzałem się dookoła, nigdzie nie było śladu Viviene. Cholera - zakląłem w myślach. - Gdzie mogła się udać? W jakim kierunku? Wtem w mojej głowie pojawiła się myśl - parking! Prosiłem Boga, abym tylko zdążył na czas, winda jechała według mnie tak powoli, że byłem pewny, iż dziewczyna odjedzie. Ale nie! Właśnie podchodziła do czerwonego BMW zaparkowanego obok mojego wozu.
- Viviene! – Krzyknąłem.
Kobieta odwróciła się z delikatnym uśmiechem na ustach, gdy spojrzałem w jej bursztynowe tęczówki, odpłynąłem.

~*~

- Masz do mnie jakąś sprawę ? – Zapytałam dość ostrym tonem, spoglądając na kolegę mojego ojca.
- Słucham? - Odezwał się chłopak głośno oddychając, najprawdopodobniej biegł. 
- Pytam się, czy masz do mnie jakąś sprawę? – Powtórzyłam w zwolnionym tempie.
- Co powiesz na kawę? – Odezwał się z uśmiechem.
- O tak później porze, mój organizm nie toleruje kofeiny - oznajmiłam bez emocji. 
- To może dasz się namówić na drinka? - Próbował dalej. 
- Nie piję, po za tym dzisiaj pracuje - powiedziałam i otworzyłam drzwi samochodu. - Do wiedzenia - rzuciłam w jego kierunku. 
Nie czekając na odpowiedź, szybkim ruchem wsiadłam za kierownicę i odpaliłam silnik, pozostawiając doktorka samego, z nijakim wyrazem twarzy na szpitalnym parkingu. Zerknęłam jeszcze w lusterko wsteczne, mężczyzna nie poruszył się nawet o milimetr, usilnie wpatrując się w odjeżdżające czerwone BMW, co nie powiem dało mi do myślenia. Jednak zaraz potem mój wzrok skupił się na tarczy zegara na desce rozdzielczej i już wiedziałam, że jestem cholernie spóźniona.
Do klubu wparowałam z trzydziestopięcio minutowym opóźnieniem, ponieważ jakiemuś kretynowi zachciało się flirtować z wampirzycą. Cała załoga czekała tylko na mnie w sali konferencyjnej, jako że dzisiaj przepadał piątek mieliśmy więcej ludzi, a na dodatek młodzież szkolną w wieku osiemnastu lat. Po ogólnych ustaleniach, każdy został oddelegowany do swoich zadań. Chwilę później sprawdzałam stan zamówionego alkoholu oraz witałam zespół, który miał dzisiaj występować w klubie.
Gdy wybiła dziewiętnasta przez drzwi zaczęli napływać ludzie nie tylko z Port Angeles. W swoim gabinecie mogłam doskonale wszystko obserwować, jednak dzisiaj nie miałam na to czasu. Czekała na mnie jeszcze inwentura i mnóstwo zamówień do rozesłania. Zegar na moim laptopie wskazywał 23.00, a ja byłam jeszcze bardziej zawalona papierami, kiedy do gabinetu wpadła Amber.
- O co chodzi? - Zapytałam z nad stosu papierów, nawet nie uraczając dziewczyny w pierwszej chwili spojrzeniem.
- Ja bardzo przepraszam, że przeszkadzam - zaczęła spanikowana kelnerka. - Ale mamy problem na dole. 
- A na czym „ten” problem polega? - Spytałam od niechcenia. 
- Doszło do awantury - zaczęła wyjaśniać Amber. - To znaczy klienci zaczęli awanturować się o rozlany alkohol i żądają ingerencji właściciela. 
- Powiedziałaś, że właściciela nie ma? - Kontynuowałam. 
- Tak, powiedziałam - westchnęła zrezygnowana. - Ale panowie zażądali kogoś „kto włada tym całym szlamem” - przy ostatnich słowach nakreśliła w powietrzu cudzysłów.
- Zatem, nie możemy im pozwolić czekać - wtrąciłam jadowicie, wstając z fotela.
Byłam zła, a właściwie już wściekła, nie dość że w domu zaczynałam mieć piekło to i klub zaczął przypominać arenę gladiatorów. Amber szła przede mną, wskazując mi stolik, który tak bardzo pragnął rozwścieczyć nader idealną wampirzycę.
Idealną? Po dzisiejszej nocy to już raczej niemożliwe… - pomyślałam. 
- No, no. Ciekawe ile jeszcze mamy czekać na tego managera? Co za brak kompetencji - odezwał się jeden.
- Brak profesjonalizmu - odezwał się drugi.
- Dobry wieczór - przywitałam się słodko, uśmiechając się przy tym jak idiotka.
Czterech mężczyzn odruchowo powędrowało za anielskim głosem, po czym każdy z nich zapatrzył się na inną część mojego ciała.
Faceci.
- Witaj Piękna! - Zagadnął pierwszy, ubrany w elegancką koszulę i zielony krawat. - Może dołączysz do nas?
- Bardzo dziękuję za zaproszenie, jednak nie jestem tutaj prywatnie, a zawodowo - oznajmiłam jak najbardziej uroczym tonem. 
- Zawodowo? - Zapytał trzeci w błękitnym sweterku.
- Tak jakby władam tym całym szlamem - powiedziałam wskazawszy na pub.
- Pani jest? - Zająknął się jeden z klientów.
- Managerem klubu - przedstawiłam się i od razu przeszłam do rzeczy. - Słyszałam, że Panowie mają kłopot z personelem. O co chodzi?
- Tylko was zostawiam na kilka minut i już robicie rozróbę? - Zagrzmiał męski baryton. - Henry, George, Matt chyba macie już dość, co?!
- Ale spokojnie Will, już wszystko pod kontrolą - Odezwał się pierwszy. - Pani niepotrzebnie się fatygowała…
Will? Co on tu do diabła robi? - pędziły moje myśli. 
Byłam zdziwiona, ale na szczęście nie byłam sama. Kolega mojego ojca zrobił wielkie oczy, ale na nasze, a przynajmniej moje szczęście nie powiedział nic. Musiałam zapobiec niewygodnej sytuacji w jakiej się znalazłam, dlatego od razu przejęłam inicjatywę. Machnęłam w kierunku przechodzącego kelnera.
- David - zwróciłam się do personelu. - Ten stolik jest dzisiaj w twoim grafiku, proszę podać panom whisky na koszt firmy.
- Ale… - zaczął protestować William.
- Nie ma żadnego „ale” szanowni państwo, jeszcze raz przepraszam. Życzę miłego wieczoru - powiedziałam pośpiesznie, po czym złapałam zaskoczonego Willa pod rękę i wyprowadziłam na korytarz. - Możemy porozmawiać? - zapytałam.
- Jasne - odparł niepewnie. 
- To zapraszam cię do mojego gabinetu - oznajmiłam i zaprosiłam gestem chłopaka do środka.
Gdy już znaleźliśmy się na piętrze, lekarz zajął jeden z foteli, a ja zasiadłam przy biurku. 
- Bardzo przepraszam za to całe przedstawienie - zaczął się tłumaczyć, ewidentnie było mu głupio za kolegów. - Oni się zwykle tak nie zachowują. 
- Nie masz za co przepraszać - odezwałam się obdarzając go przyjemnym uśmiechem. - Takie rzeczy się zdarzają. 
- Nie wiedziałem, że tu pracujesz. Carlisle nic o tym nie wspominał - powiedział rozglądając się po gabinecie. 
- Czy ta cała paczka pracuje w Forks? - Spytałam. 
- Tak wszyscy - odpowiedział z uśmiechem. - Z jednego oddziału ratunkowego.
- Will zaprosiłam cię tutaj, ponieważ mam prośbę - oznajmiłam spokojnym tonem. - Nikt nie może się dowiedzieć, że jestem córką Cullena.
- Ale dlaczego? Przecież to nie grzech prowadzić interesy - wtrącił zdziwiony. 
- Może to nie grzech, jednak prosiłabym cię o dyskrecję. Jest to bardzo ważne dla mnie - dodałam. 
- Zgodzę się pod jednym warunkiem - powiedział bardzo z siebie zadowolony.  
Zmrużyłam oczy.
- Masz tupet, wiesz? - Rzuciłam, kręcąc głową. - No dobra, jaki to warunek?
- Umów się ze mną na kawę - oznajmił mi, jak gdyby nigdy nic.
- Mówiłam ci już, że nie piję kawy - przypomniałam mu z ironicznym uśmieszkiem. 
- Herbata? - Nie rezygnował. 
- Nie poddajesz się - stwierdziłam z cichym chichotem. 
- Nigdy - odpowiedział radośnie. 
- A co powiesz na spacer? - zaproponowałam. - Może jutro w południe w Parku Willsona?
- Właściwie to już dzisiaj - odpowiedział z uśmiechem.
- To co, zgoda? - Upewniłam się. 
- Pewnie - zgodził się  uradowany, a zaraz dodał. - Ale nadal uważam, że bycie managerem to nic złego.
- Cieszę się, że tak uważasz. A teraz wybacz, ale mam jeszcze masę spraw do załatwienia - powiedziałam wskazując na biurko.
- No popatrz - westchnął teatralnie. - A ja już myślałem, że kontrola klubu to przyjemne zadanie.
- Może i przyjemne, ale biurokracja czyha na każdego - stwierdziłam i dodałam. - Dobrej nocy Will.
- Dobranoc Viviene - pożegnał się ze mną z olśniewającym uśmiechem.

~*~

O 6.45 parkowałam pod rezydencją Cullenów, a chwile później jakaś siła gwałtownie wyciągnęła mnie z samochodu.
- Dlaczego wzięłaś mój samochód bez pozwolenia!? - warknęła nieprzyjemnie Rosalie w moim kierunku.
- Przecież Esme powiedziała, że jest do mojej dyspozycji - broniłam się.
- A kto decyduje o moim samochodzie - Esme czy ja? - Ponownie podniosła na mnie głos siostra. 
- Nie wiem - odpowiedziałam już podirytowana. - W takim razie bardzo cię przepraszam.
- W takim razie kup sobie w końcu samochód, a nie żerujesz na moim BMW! - Wyrzuciła z siebie chamsko. 
- Chyba będę musiała - stwierdziłam intensywnie przyglądając się dziewczynie, lecz zaraz dodałam. - Ale chciałabym ci też przypomnieć że to TWÓJ MĄŻ zniszczył MÓJ samochód - warknęłam rzucając w nią kluczykami.
W wampirzym tempie znalazłam się w swojej sypialni, gdzie od razu zrzuciłam ciuchy i weszłam pod gorący prysznic. Woda, która spływała po moim marmurowym ciele wcale nie przynosiła ukojenia, choć zazwyczaj właśnie tak było. Spojrzałam na swoje zaciśnięte pięści i zrobiłam powolny wdech. Ostatnio każdy dzień zaczynał i kończył się awanturą, a ja po woli zaczynałam mieć tego wszystkiego dość. Brakowało mi spokoju, zwykłego, normalnego spokoju. Wyszłam z pod prysznica i otulona ciasno ręcznikiem, poszłam do garderoby szukając odpowiedniego zestawu do ubrania, kiedy do mojego pokoju wpadła zdenerwowana, ba wściekła Alice.
- Wiesz gdzie jest mój kaszmirowy sweterek od Laguna, ten który kupiłam w Londynie? - Spytała podminowana. 
- A skąd niby mam to wiedzieć Allie? - Odpowiedziałam jak najbardziej szczerze. - Nie widziałam go od czasu, gdy przymierzałaś go w sklepie.
- To ciekawe, bo Rose mówiła, że widziała go w twojej garderobie - warknęła Chochlica zakładając ręce na biodrach. 
- Że co?! - Zirytowałam się.
- Mam powtórzyć? - Sarknęła. 
- Nie trzeba - wtrąciłam z jadowitą słodyczą w głosie. - Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Rosalie powiedziała ci, że jest u mnie. Przecież ty jesteś ode mnie znacznie drobniejsza, poza dobrze tym wiesz, że nie lubię swetrów. 
- Pozwolisz, że sprawdzę? - Ruszyła w kierunku mojej szafy. 
- Jasne, śmiało szukaj - wskazałam na drzwi. - Jednak jestem na sto procent… - nie udało mi się jednak dokończyć zdania. 
- … jesteś na sto procent pewna, że jest tutaj! Prawda!? - Wykrzyknęła Alice z mordercza miną, pokazując mi jaskrawo zielony sweter. - Jak mogłaś mi go ukraść?! - Oskarżyła mnie z bojową miną. 
- CO! - Krzyknęłam w przypływie frustracji. - Przecież...
- Nie odzywaj się do mnie - warknęła wampirzyca, a zaraz potem trzasnęła drzwiami od mojego pokoju.
Uhh… Czyżby to sprawka Rose? Uduszę gada! - pomyślałam. 
- Rose! - Krzyknęłam wychodząc na korytarz. 
Czułam, że lada chwila, a zacznę się gotować i to dosłownie. Boże, z deszczu pod rynnę, serio? - pomyślałam. 
- Co się tak drzesz? Ludzi w promieniu kilometra pobudzisz - warknął mój rudy braciszek, wyłaniając się ze swojej samotni.
- Och, zamknij się! - Warknęłam w jego kierunku nieprzyjemnie. 
Trzasnęły drzwi od jego pokoju, no i dobrze!
- Rose! - Krzyknęłam. 
- Co znowu? - zapytała blondyna zniesmaczona przy okazji przewracając oczami.
- Jak śmiałaś oskarżyć mnie o kradzież swetra Alice, a potem podstępem umieściłaś go w mojej garderobie - powiedziałam wzburzona.
- Jaki sweter, jaka kradzież? - Spojrzała na mnie jak na idiotkę. - O czym ty mówisz? Nie rozmawiałam z Allie od wczoraj!
- Nie kłam! - Warknęłam wkurzona. 
- Zacznij się leczyć Viviene, a i naprawdę pomyśl o kupnie samochodu! - Krzyknęła, po czym zatrzasnęła mi drzwi od swojej sypialni przed nosem.
Syknęłam dość głośno, a moje oczy tym razem przysłoniła prawdziwa furia. Chciałam wyważyć drzwi i naprawdę zdrowo jej przyłożyć, a może nawet rozszarpać ją gołymi rękoma. Chciałam czuć i zadawać jej ból, jednak chwilę później puściłam się biegiem do lasu. W drzwiach minęłam zdezorientowanego ojca i chyba złą Esme.
A nich ich wszystkich - pomyślałam. 

~*~

Zapolowałam na wielkiego jelenia, wyzywając się na nim znacznie. Nie wiem dlaczego? Przecież nigdy czegoś takiego nie robiłam. Do jasnej cholery! - Galopowały moje myśli. Przez chwilę czułam się inaczej, tak jakbym nie była sobą. Jakbym już dawno zapomniała, co to jest złość i wściekłość. Przez chwilę byłam typową, krwiożerczą, chcącą zemsty bestią. Hello? Co się ze mną dzieję?  
Przysiadałam na samotnej ławce, zupełnie oddalonej od reszty parku. Podkurczyłam nogi i ukryłam twarz w dłoniach, delikatny wiatr rozwiewał moje włosy a liście wesoło tańczyły pod nogami. Musiałam pomyśleć, po prostu zatracić się we wszystkim, stać się niewidzialną, chociaż na chwilę.
Nie wiem, jak długo siedziałam tak bez ruchu, nie wiem o czym myślałam, po prostu byłam daleko. Nagle na swoich ramionach poczułam marynarkę oraz charakterystyczny piżmowo-tekowy zapach - William. 
- Siedzisz w takiej pozycji od dobrych czterdziestu minut, nie chciałem przeszkadzać. Ale bałem się, że zmarzniesz - powiedział siadając obok, obdarzając mnie lekkim uśmiechem.
Chłopak wyglądał tak, jak zapamiętałam go po raz pierwszy - wzburzone blond włosy, ciepłe czekoladowe spojrzenie i przemiły uśmiech. Teraz zamiast lekarskiego kitla miał na sobie błękitna koszule i jeansy, ale i tak był bardzo przystojny. 
- Dziękuję - wtrąciłam cicho, czując się nieco nieswojo. - Straciłam poczucie czasu, przepraszam cię, że musiałeś czekać - wyprostowałam się.
- Nie musisz - kolejny uśmiech. - Musze przyznać, że z daleka nie wyglądasz na dwadzieścia kilka lat - wtrącił przyglądając mi się bardziej.
Zaśmiałam się, zupełnie naturalnie, ponieważ chłopak był taki zabawny.
- Powiedziałem coś nie tak? - Zdziwił się odrobinę. 
- Nie skądże, ubawiła mnie twoja wzmianka o moim wieku - ponownie zachichotałam. - Przepraszam - dodałam, doprowadzając się do porządku. 
- No wiesz, kobiety zawsze chcą wyglądać młodziej - zaczął z innej strony. 
- Will, ile ja według ciebie mam lat? - Spytałam z entuzjazmem. 
- Dwadzieścia kilka…? - Odpowiedział niepewnie. 
Wybuchnęłam tym razem perlistym śmiechem. Chłopak patrzył na mnie jakbym była co najmniej chora psychicznie. 
Super nadaję się do czubków! - pomyślałam. 
- Mam osiemnaście lat Will - oznajmiłam chwilę później. 
- Żartujesz? - Był ewidentnie wstrząśnięty. 
- Nie, mówię poważnie - zapewniłam ze szczerym uśmiechem. 
- Ale ja z początku wziąłem cię za… - mówił, ale mu przerwałam. 
- Żonę Carlisle? - Spytałam, a chłopak jedynie pokiwał głową. - Już nic na to nie poradzę, że wyglądam za poważnie, jak na mój wiek - wskazałam na siebie. - To między innymi dlatego prosiłam cię dyskrecję, nie chciałabym aby ojciec miał nieprzyjemności z tego powodu - dodałam w ramach wyjaśnienia. 
- No tak, kto by pomyślał - westchnął niepocieszony. - Nie ma co, jestem w szoku.
- Nie ty jeden. A skoro się spotkaliśmy to może opowiesz mi coś o sobie? - zapytałam.
- A co byś chciała wiedzieć? - Spojrzał mi prosto w oczy. 
- Nie wiem, co lubisz, co robisz? - Wyjaśniłam. 
Chłopak przez dobre kilka sekund wpatrywał się w moje oczy, by zaraz potem odpowiedzieć na moje pytanie. 
- Pytasz co lubię - zamyślił się przez chwilę. - Lubię brzdękać na gitarze i lubię piesze wędrówki. Kocham tartę ze szpinakiem i ruskie pierogi - a zaraz dodał jeszcze. - Poza tym jestem zafascynowany medycyną, co jest chyba całkowicie normalne w moim przypadku - uśmiechnął się szelmowsko. - Skoro jestem chirurgiem w miejscowym szpitalu. 
- Zawsze chciałeś być lekarzem? - Spytałam z ciekawości. 
- Cóż - westchnął. - Jako pięciolatek marzyłem o tym, by zostać prezydentem - odpowiedział, a ja od razu skwitowałam jego wypowiedź cichym chichotem. - Gdy miałem dziesięć lat moje aspiracje nieco zmalały i chciałem zostać policjantem - kontynuował dalej.
- Nieźle! Ja nie byłam taka ambitna - stwierdziłam wesoło. - Od dziecka chciałam być cyrkową akrobatką i konduktorem - dodałam. - Na szczęście ani jedno, ani drugie marzenie się nie spełniło, ku uciesze wszystkich w domu - zachichotałam.
- Akrobatką? - Wspomniał, próbując ukryć rozbawienie. - Serio? - Nie wierzył.
- Hej! - Wtrąciłam. - Nie śmiej się! Naprawdę bardzo w tamtych czasach o tym myślałam, chodziłam nawet do szkoły baletowej i miałam przepiękną sukienkę z różowego tiulu.
- Różowy tiul powiadasz - stwierdził teatralnie udając, że myśli. - Jestem już całkiem poważny - dodał zabawnie.
- Dobra, dobra - żachnęłam i ponownie wróciłam do tematu. - W takim razie, kiedy przyszło medyczne powołanie?
- Na początku liceum - odpowiedział od razu, a jego twarz automatycznie zrobiła się poważna. - Kiedy przeprowadziłem się do ciotki, która była onkologiem, często przebywałem w szpitalu jako wolontariusz na oddziale dziecięcym - zatracił się w wspomnieniach. - Praca z dzieciakami, a także z lekarzami, oglądanie całego procesu leczenie od środka... To mnie zainspirowało - spojrzał na mnie z entuzjazmem i nadzieją. - Chciałem pomagać ludziom i wtedy postanowiłem, że zostanę lekarzem.
- Piękna historia - przyznałam szczerze. - Zatem masz powołanie, a to często się  nie zdarza.
- A ty? - Odbił pałeczkę. - Jestem ciekawy twojej historii.
- Gdybym miała opowiedzieć ci wszystko, to doba zegarowa mogłabym nam nie wystarczyć - przyznałam. 
- Nie musisz mówić o wszystkim - posłał mi delikatny uśmiech. - Jedynie to, co chcesz żebym usłyszał. 
Spojrzałam na niego i przez dobre kilka milisekund ponownie próbowałam odczytać cokolwiek z tego wesołego człowieka siedzącego obok mnie. Nie miałam pojęcia, dlaczego tak dobrze się z nim rozmawia, a także dlaczego nadal przebywamy w swoim towarzystwie, chociaż nie powinniśmy. Nie mniej jednak, postanowiłam przestać się nad tym zastanawiać. 
- Uwielbiam muzykę wszelkiej maści - odezwałam się po chwili. - Gram na fortepianie, skrzypcach i gitarze. Nie lubię zbytnio jeść, ale za to świetnie gotuję - posłałam mu uśmiech. - W wolnych chwilach prowadzę interesy, a także co ważne uczę się w tutejszym liceum razem z rodzeństwem.
- Carlisle wspominał, że jest was stosunkowo dużo - powiedział zainteresowany. - Chodzi mi oczywiście o twoje rodzeństwo.
- Trochę nas jest - westchnęłam i od razu zmarkotniałam. - Edward, Rose, Emmett, Alice, Jasper i ja. Cóż Edward to mój biologiczny, młodszy brat - mówiąc to zmarszczyłam brwi.
- Nie układa ci się z nim dobrze, co? - Stwierdził z troską w głosie.
- Szczerze, to ostatnio jest coraz gorzej - spuściłam głowę. - Już nie wiem, jak mam z nim rozmawiać - wyznałam. - A najgorsze jest to, że czuję jakby i reszta oddalała się ode mnie - ukryłam twarz w dłoniach. - Ja... nie rozumiem, co się dzieje, przecież wszystko było dobrze... - nagle zamilkłam. 
Podniosłam głowę, a mój wzrok spoczął na lekarzu. Jego ciemno brązowe oczy śledziły każdy mój ruch, w ich odbiciu ujrzałam siebie - skuloną, smutną dziewczynę, z lękiem i obawą wymalowaną na twarzy. Mimo to, blondyn nadal usilnie mnie obserwował, a ja czułam, że mogę mu zaufać.
Tylko dlaczego wampir ma zaufać człowiekowi? - pomyślałam w przypływie czarnego humoru. 
- Przepraszam cię, że zawracam ci głowę takimi pierdołami. Pewnie sam masz inne problemy - zaczęłam.
- Przestań! - Powiedział chwytając mnie za rękę. - Nie zawracasz mi głowy Vivi, bardzo miło spędzam z tobą czas - wyznał. - Szczerze mówiąc, nie wiem kiedy ostatnio wyszedłem z domu, no nie licząc wczorajszego wypadu. Ostatnio nie miałem ochoty na cokolwiek. 
- Rozumiem - wtrąciłam. - Chciałbyś o tym pogadać?
W jego oczach dostrzegłam nagle znajomy ból, jego twarz delikatnie się napięła, przymknął powieki i przyłożył rękę do czoła. Było mi go żal.
- Może innym razem - powiedziałam, zdejmując marynarkę. - Bardzo dziękuję za pożyczkę, ale muszę już uciekać jest dość późno - wstałam z ławki i sięgnęłam do torebki po wizytówkę. - A to jest mój numer telefonu, gdybyś chciał porozmawiać.
- Dzięki - odpowiedział cicho.
- Do zobaczenia, Will - pożegnałam się.
- Do zobaczenia, Viviene - odpowiedział i po raz ostatni tego dnia spojrzał mi prosto w oczy. 

~*~

- Viviene, możesz się do mnie pofatygować?! - zawołał ojciec, gdy tylko pojawiłam się w domu.
- Oczywiście - odrzekłam nieco zdziwiona.
Po czym w wampirzym tempie pobiegłam do gabinetu Cullena.
- O co chodzi? - zapytałam z uśmiechem.
- Ty się jeszcze pytasz?! - Odpowiedział ostro Carlisle, wstając z fotela. - Jak mogłaś zrobić coś takiego?! - Jego wzburzona twarz mnie zaniepokoiła. 
- Ale co ja takiego zrobiłam? - Nadal nie rozumiałam. 
- Spotykasz się z człowiekiem! - Krzyknął z przyganą. 
- Jak każdy z nas, szkoła, praca, dom - odpowiedziałam. 
- O CZYM TY BREDZISZ!? - Wrzasnął, wprawiając mnie w totalne osłupienie.
- Myślałam, że nie masz nic przeciwko… - próbowałam się jakoś tłumaczyć, wybuch ojca był zupełnie nieuzasadniony.
- Wykorzystałaś nas, aby zbliżyć się do człowieka. A teraz masz zamiar go skonsumować?! - Sarknął. 
- Co to za głupota - stwierdziłam, przyjmując bojową pozę. - Carlisle, czy ty się aby dobrze czujesz?
- Jak śmiesz zwracać się do mnie takim tonem! - Krzyczał. - Przygarnęliśmy cię pod swój dach, a ty nie potrafisz się nawet przyzwoicie odwdzięczyć! - Jego ton głosu narastał z każdą sekundą. - Zejdź mi z oczu, ale już!
Zdębiałam, zdumiałam się i byłam w szoku. Ale od razu wykonałam polecenie ojca. Nie miałam pojęcia, że Carlisle w taki sposób zareaguje na moje spotkanie z Williamem. Ba nawet bym się takiej reakcji w życiu nie spodziewała. Przechodząc korytarzem minęłam Esme.
- Mamo, czy wiesz… - próbowałam się czegokolwiek dowiedzieć, jednak na marne. 
- Niewdzięcznica - mruknęła pod nosem, przy okazji mierząc mnie nienawistnym wzrokiem, po czym wyskoczyła przez pobliskie okno.
Poczułam się dość dziwnie i strasznie obco, nawet we własnym domu. Weszłam do salonu, gdzie na mój widok Rose, Alice i Emmett zrobili takie miny jakby im było nie dobrze. Rosalie syknęła jadowicie jedynie w moim kierunku, a następnie razem z resztą dołączyli do mamy. Na sofie pozostał tylko Jasper i Edward.
- Możecie mi powiedzieć, co właściwie się tutaj dzieje? – Zapytałam braci, miałam już tak naprawdę wszystkiego powyżej uszu.
Jazz prychnął mówiąc jedynie - Tupet to Ty masz! - I wyszedł z pokoju. Natomiast mój brat bezszelestnie stanął obok mnie, wymierzając mi siarczysty policzek. Co sprawiło, że straciłam równowagę i wpadłam na lampę stojącą przy ścianie, rozbijając przy okazji  kryształowy abażur.
- Suka! - warknął w moją stronę.
Upadłam na ziemię, razem z milionem potłuczonych odłamków mojego serca. Zabolało, jednak nie policzek a słowa. 


„Słowa same poprowadzą.  Słowa wszystko na wierzch wywleką. 
Słowa i z najgłębszej głębi wydrą,  co gdzieś boli i skowyczę. 
Słowa krwi upuszczą i od razu lżej się robi”
- Wiesław Myśliwski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz