14 czerwca 2012

Rozdział 31

W sypialni Viviene zebrała się cała rodzina, Allie miała wizję w której dziewczyna miała obudzić się lada chwila. Sekundę później jej powieki delikatnie zadrżały, jednak nie otworzyła oczu. Bała się, bo nie wiedziała czego ma się spodziewać - pustego pomieszczenia, czy może młodszego brata z siekierką w ręku?
Delikatnym ruchem zaciągnęła się powietrzem, nadal przy zamkniętych oczach. Do jej nozdrzy doszedł znajomy zapach kwiatów bzu, miodu, wanilii oraz frezji. Automatycznie w jej sercu rozlał się ból, byli tam wszyscy.
- Viviene? - zapytał męski głos, chwytając ją za rękę. - Siostrzyczko!?
Automatycznie otworzyła oczy, a z jej ust wydobył się złowrogi syk. W wampirzym tempie rzuciła się na Edwarda przytrzymując go za gardło do ściany, z której posypał się gruz. Chłopak był w takim szoku, że nawet nie zdążył zareagować. Ze strachem i bólem wpatrywał się w czarne tęczówki Viviene.
Emmett i Jasper odruchowo ruszyli w stronę rodzeństwa, by ich rozdzielić. Nigdy wcześniej nie widzieli tak wściekłej i agresywnej Vivi. Jej emocje w których przeważała złość, ból i chęć zemsty, epatowała na wszystkich zebranych w jej pokoju.
- Nawet nie próbujcie się zbliżać - wysyczała z furią w głosie. - Inaczej będziecie odwiedzać Rudego na pobliskim cmentarzu! Oczywiście, jeżeli coś z niego zostanie…
Emmett nie zamierzał jej słuchać, zrobił krok do przodu i znieruchomiał jak reszta.
- Chyba zdajesz sobie sprawę dlaczego tutaj wisisz? - zapytała wysilając się na sarkazm, mimo to nie popuściła uścisku.
Edward przytaknął z trudem.
- Powinnam cię zabić.
- Wiem - szepnął.
- Jednak najpierw powiedź mi, po co było to wszystko?
- O jakie wszystko ci chodzi?
Warknęła obnażając zęby.
Jeszcze śmie się głupkowato pytać, o co jej chodzi? - pomyślała.
Po czym spoliczkowała go z całej siły, sprawiając tym samym, że chłopak osunął się na ziemię, wypluwając krew na podłogę.
- Co boli? - zapytała z kpiną. - Mam nadzieję, że tak. Wstawaj!
- Viviene… - zaczął cicho.
- Wstawaj! - krzyknęła. - Ja leżącego nie biję, hmm… chociaż może powinnam. Bo ty nie miałeś dla mnie litości!
Złość, zemsta, złość, zemsta, ból…- królowały w głowie ciemnowłosej.
Pragnęła rozszarpać go gołymi rękami, delektować się bólem i jękami braciszka. Żałowała, że nie ma przy sobie czystego srebra, bo na sto procent by je wykorzystała. Tak, teraz ona była Panią, a on jej gównianym podnóżkiem.
 I co Edwardzie, jak się czujesz w tak przyziemnej roli?
- Pozwól sobie wyjaśnić. To nie ja atakowałem cię w lesie! - powiedział w wampirzym tempie. - To nie my!
- Robię się chora ma myśli, że mam takiego plugawego brata i nie lepszą rodzinkę - wydusiła wampirzyca. - Jednak coś ci zawdzięczam…
- Vivi! - Błagał.
- Wyobraź sobie, że dzięki tobie postawiłam sobie nowy cel w życiu - powiedziała wampirzyca, nawet nie zwracając uwagi na jego jęki. - A mianowicie, nigdy już nie będę pieprzoną marionetką i nie pozwolę siebie zranić - dodała ostro.
- Elen…
- N-I-E-N-A-W-I-D-Z-Ę C-I-Ę! - dodała, powoli akcentując każdą sylabę. - NIENAWIDZĘ! Powinieneś być przecież z tego zadowolony, tego chciałeś… a właściwie nie tego - wysyczała. - Ponieważ ja nadal żyję, na twoje nieszczęście.
- Nora…
- Och! Zamknij się wreszcie! - krzyknęła. - Mam dość twojego marudzenia - Vivi, Elen, Nora… jesteś beznadziejny! Ale zastanawia mnie jeszcze jeden fakt…- powiedziała, po  czym zwróciła się do reszty. - Po co fatygowaliście się, aby mi pomóc?
Jej wzrok objął resztę Cullenów, szok i ból malował się na ich twarzach. Wampirzyca z uśmiechem przyglądała się wampirom, ich uczucia niesamowicie radowały jej serce.
- Bo jesteśmy rodziną - odpowiedział Edward.
Dziewczyna zaśmiała się złowrogo.
- Nie rozśmieszaj mnie. Jesteś zatem większym idiotą, niż za jakiego cię miałam. Nadal wierzysz w te brednie, że rodzina jest potęgą wszystkiego?
Milczał. Bolały go słowa młodszej siostry.
- Ta twoja rodzina, którą tak bardzo chciałeś się podzielić jest przyczyną wszystkich problemów - powiedziała bawiąc się srebrną zapalniczką. - Wiesz, co to jest?
Wiedział, tylko nie nadążał za tokiem myślenia Vivi.
- Co byś zrobił dla rodziny? - Ponownie zapytała.
- Nie! - krzyknął, podrywając się na równe nogi. - Nie zrobisz tego!
Ojojoj!
Oczy i usta Viviene były wygięte w uśmiechu, miedzianowłosy nie mógł uwierzyć, że jest ona zdolna do spalenia rodziców i rodzeństwa.
- Przecież… przecież… przecież… - zaczął.
- Co przecież? - zapytała słodko. - Myślałeś, że jak przeżyję to pozwolę ci funkcjonować bez zarzutu? Zatem jesteś głupi!
Nagle pewien pomysł wpadł nieśmiertelnej do głowy, zbyt dobrze się bawiła, aby zakończyć to show. Odwróciła się od Rudego i ruszyła w stronę Jaspera z zemstą wypisana na twarzy. Podeszła do brata i złapała go za rękę, blondyn za dobrze wiedział, co jego przybrana siostra planuje.
Sekundę później zobaczyli, jak Edward skręca się z bólu emocjonalnego, a jego idealne rysy twarzy utworzyły nienaturalnie napiętą maskę. Oczy Viviene zwęziły się dostatecznie mocno, usta ułożyły się w cienką linię, co sprawiło, że wyglądała jak anakonda szykująca się do ataku. Po jakimś czasie Nora puściła rękę brata i podeszła do leżącego Edwarda.
- Jak ci się podobał pokaz?
Nieśmiertelny milczał.
- Teraz wiesz jak ja czułam się, gdy ty poniżałeś mnie przed wszystkimi, jak policzkowałeś i biłeś bez opamiętania. Ciesz się, że nie jestem tobą, bo już byś nie żył - powiedziała z obrzydzeniem. - Nie radzę w przyszłości ingerować w moje życie, choćby w najmniejszym stopniu.
To powiedziawszy, spojrzała na Alice i resztę byłej rodzinki.
- Bo nie będę miała litości!- Dokończyła, a sekundę później w pokoju pozostali tylko Cullenowie. 
~*~
Biegłam byle jak najdalej stamtąd, nie miałam ochoty spotkać ich po drodze. Nie żałowałam, że nie pozbawiłam życia Edwarda. Nigdy, ale to przenigdy nie zniżę się do jego poziomu, aby mordować najbliższych.
Najbardziej jednak zaskoczył mnie wyraz jego twarzy, tak jakby nie wiedział o czym mówię. Nie wiem czemu, ale sprawianie mu bólu dawało mi ogromna satysfakcję. Czułam się ponad nim, ponad wszystkimi. Właśnie wyłoniłam się na ulicę z nieopodal leżącego lasu, gdy ktoś wypowiedział za mną moje imię.
- Viviene? To naprawdę ty?
Odruchowo odwróciłam się w tamtym kierunku, mężczyzna miał blond czuprynę na której panował nieład, a ciemnobrązowe oczy z niedowierzaniem wpatrywały się we mnie. Poczułam piżmowo-tekowy zapach chłopaka, a w jego tęczówkach dostrzegłam zdziwienie oraz ulgę?
- Co ty tutaj robisz? - Ponowił pytanie pochodząc.
Miał na sobie czarny płaszcz, stalowoszary garnitur, jasnobłękitną koszulę i niebieski krawat podkreślający kolor jego oczu. O dziwo ucieszyłam się na jego widok, ponieważ sprawił, że choć na chwilę zapomniałam o problemach.  
- Mogłabym zapytać cię o to samo, Will - odpowiedziałam z uśmiechem, aby wybrnąć z sytuacji. - Cześć.
- No ja tu mieszkam - stwierdził zabawnie. - A ty?
- Ja… no wiesz… - zawahałam się.
Dopiero teraz zauważyłam, że mam na sobie jedynie spodnie od dresu i sportowy T-shirt. Chwała Bogu, że Alice nie ubrała mnie w zwiewną, wrzosową koszulkę nocną z jedwabiu, bo tym bardziej nie wiedziałam bym co powiedzieć.
- … biegam - odpowiedziałam po sekundzie, maszerując przy okazji w miejscu.
- Biegasz? W taką pogodę? - Spojrzał w niebo.
Miał zupełną rację, wiatr wiał dość mocno, a deszczowe chmury tylko na chwilę postanowiły odpuścić, w końcu był już październik.
- Mnie to nie przeszkadza - wtrąciłam.
- Ale mnie już tak - powiedział dość poważnym tonem. - Zapraszam cię na gorącą herbatę…
- Ale…
- Żadnego „ale” młoda damo, po za tym chciałbym z tobą pogadać.
Młoda damo? Ja mam sto lat!
- Chyba nie mam wyboru - skapitulowałam.
- Raczej nie.
Dom lekarza okazał się małym jedno-piętrowcem z garażem oraz maleńkim ogródkiem. William zaprosił mnie gestem do mieszkania: długi i przestronny hol, mały salonik z ogromnym plazmowym telewizorem oraz kominkiem, kuchnia z aneksem i taras - to znajdowało się na parterze domu. Wnętrza zachowywały tonację ciepłego brązu, czekolady, beżu oraz kawy z mlekiem. Całość dopełniały nowoczesne sprzęty, zarówno w salonie jak i w kuchni.
- Miłe mieszkanko - stwierdziłam rozglądając się przy okazji.
- Dzięki, rozgość się proszę - powiedział, po czym zniknął w kuchni, aby przygotować nam coś do picia.
Usiadłam na skórzanej kanapie i oglądałam pomieszczenie dookoła, w kącie zauważyłam gitarę elektryczną, co wywołało uśmiech na mojej twarzy. Na przeciwległej ścianie znajdował się regał z mnóstwem książek oraz wieża. Chwile później mój wzrok zatrzymał się na gzymsie kominka, gdzie stało kilka ramek ze zdjęciami. Jedna z nich nie chciała mi dać spokoju.
- Proszę, oto herbata dla ciebie - powiedział lekarz wchodząc do pokoju, zdążył już zamienić garnitur na sztruksowe spodnie oraz beżowy sweterek.
- Dziękuję - odpowiedziałam grzecznie przyjmując parujący kubek.
            - Musze przyznać, że mnie zmartwiłaś – powiedział siadając w fotelu.
Spojrzałam na niego z pytaniem w oczach.
O co mu chodzi?
- Czemu wyjechałaś tak szybko?
Ja wyjechałam?
Chciałam już to pytanie zadać na głos, jednak coś mnie powstrzymało. No tak, skoro mnie nie było to Cullenowie musieli coś powiedzieć.
Taa…
         - Od naszego ostatniego spotkania próbowałem się z tobą skontaktować chyba ze sto razy, a ty nie odpowiadałaś - mówił William. - W końcu pojechałem do Port Angeles, by może tam ciebie tam zastać, jednak jedna z kelnerek powiedziała, że wyjechałaś i nie wie kiedy wrócisz.
           Milczałam, rozważając w głowie jego słowa.
           Gdybyś tylko wiedział, co wtedy się ze mną działo…
         - Martwiłem się, bo nie byłaś w dobrej formie. Z resztą nadal nie jesteś - stwierdził, a jego ciemnobrązowe oczy zalśniły.
           - W dobrej formie? - Powtórzyłam z ironią.
           - Nadal jesteś strasznie blada, a na dodatek te worki pod oczami…
        - Blada jestem od urodzenia, a dzisiaj się po prostu nie wyspałam.
          - Takie kity możesz wciskać każdemu, ale nie mnie. Po za tym jestem lekarzem - dodał całkiem pewny siebie.
          - Skąd tyle o mnie wiesz? - zapytałam.
          Zaśmiał się, posyłając mi rozbawione spojrzenie.
        - Sam tego nie wiem Viviene, może po prostu jestem dobrym obserwatorem. A może czuję w głębi serca, że chciałbym ci pomóc. 
          Dobre sobie - wampir pocieszany przez człowieka. Upiłam łyk herbaty - Fuj! 
       - Wyjechałam tak nagle, ponieważ miałam do załatwienia ważną sprawę… rodzinną, a telefonu nie zabrałam - wyjaśniłam.
- Nie zabrałaś telefonu? - zapytał podejrzliwie.
- A ty w stresie i nerwach pamiętasz o wszystkim? - Podniosłam głos.
- Nie zawsze.
- No i sam widzisz.
- Tylko czy ta twoja ważna sprawa rodzinna nie była czasem ucieczką z domu?
Odstawiłam dość głośno kubek na ławę, ponownie poczułam się osaczona. Nie spodziewając się takiego obrotu spraw, zareagowałam dość agresywnym tonem.
- A co ci do tego? - warknęłam. - Wybacz, ale nie jesteś moim ojcem, aby prawić mi morały! Poza tym nie przypominam sobie, abyśmy byli tak blisko, żebym tłumaczyła się tobie ze swojego życia! - Wstałam.
- Nie jestem twoim ojcem i chwała Bogu za to, po postu gdy rozmawiałem z Carlisle o tobie bardzo się martwił. Nie wyglądało to tak jakbyś gdzieś naprawdę wyjechała, tylko jakby nie wiedział gdzie jesteś - powiedział.
Prychnęłam.
To nie ma sensu! Ojciec się o mnie martwił? Dobre sobie…
- Mój ojciec dobrze wiedział, gdzie jestem - dodałam ze złością. - I nie wydaje mi się, żeby w jakiś szczególny sposób opłakiwał moją nieobecność. 
- Mylisz się - wtrącił po chwili, widząc moją minę. - Jeszcze nigdy nie widziałem takiego Carlisle i wierz lub nie, ale nie skakał z radości. 
- Jakoś trudno mi w to uwierzyć - powiedziałam z ironią. - Pozwolisz zatem, że pozostanę przy swojej racji.  
- Być może masz rację, nie powinienem się wtrącać w nieswoje sprawy...
- Właśnie nie powinieneś - przerwałam.
Moje oczy ciskały piorunami, tego mogłam być pewna, wypuściłam po woli powietrze z ust i podeszłam do kominka. Will cały czas wpatrywał się we mnie z niedowierzaniem, chciał dobrze, niestety ja jakąkolwiek pomoc i dobrą radę traktowałam, jak atak na swoją osobę. Widziałam, że jest mu przykro, że moja postawa go rani, ale nie mogłam sobie pozwolić w tamtej chwili na słabość. Nie w sprawach dotyczących Cullenów.
- Nie uciekłam z domu, chociaż powinnam - wyznałam cicho. - Nie masz pojęcia, jakie… z resztą nie ważne. Przepraszam za tamten wybuch.
Mężczyzna spojrzał na mnie ponownie, co zauważyłam kątem oka cały czas wpatrując się w ogień. Jego usta powoli wygięły się w delikatnym uśmiechu.
Co w nim takiego jest?
Znałam go zaledwie kilka dni, a on potrafił głupim uśmiechem sprawić, że złość odchodziła na drugi plan. Nie miałam pojęcia dlaczego, poza tym miał rację, był dobrym obserwatorem. Zbyt dobrym.
Od dawna nie byłam sobą, tak naprawdę chyba nigdy, zawsze starałam się załagodzić swoje winy wyrządzone przez ten jeden jedyny raz. Byłam młoda i głupia godząc się na wszystko bez jakiegokolwiek sprzeciwu, myślałam że tak wypada. Jednak nie teraz i już nigdy więcej. 
Will nie był tylko rozmówcą, był także kimś więcej. W głębi serca czułam jakbym znała go wiele lat, a nasze pogaduchy były jak rozmowy z najlepszym przyjacielem. Nie obraził się, zrozumiał mój punkt widzenia, zwłaszcza gdy objął mnie ramieniem i z szelmowskim uśmiechem oznajmił, że idzie robić nam kanapki. 
- Przepraszam - ponownie wyznałam, na co mój rozmówca jedynie skinął głową.
Poczułam się lżejsza, a zaraz potem ulżyło mi znacznie. Przynajmniej z Willem nie musiałam się już kłócić. Gdy lekarz wyszedł, ja nadal wpatrywałam w kominek, chwilę później mój wzrok ponownie spoczął na szklanych ramkach. Dorwałam się do tajemniczego zdjęcia, mężczyzna na fotografii z wyglądu przypominał mi kogoś, kogo kiedyś uważałam za ojca. Na sama myśl o tym poczułam ukłucie w nieśmiertelnym sercu. Linia szczęki i nos pozostawał bez zmian, postacie różniły się tylko kolorem oczu i włosów.
- Will? - zawołałam.
- Chodź do kuchni - odpowiedział.
- Kim jest ten mężczyzna na tym zdjęciu? - zapytałam pokazując mu ramkę, którą zabrałam z salonu.
W jednej chwili zdarzyło się kilka rzeczy na raz, chłopak krojąc ogórka przeciął sobie palec. Rana nie była mała, ale też nie potrzebowała interwencji chirurga. Do moich nozdrzy doszedł najcudowniejszy z zapachów, nie przestałam oddychać, nie chciałam się już ograniczać. W uszach zaszumiało mi od krwi płynącej w żyłach człowieka, a z każdym oddechem czułam ciepło bijącego serca, pompującego hektolitry życiodajnej cieczy.  Zrobiłam śmiały krok do przodu, kierowało mną już tylko pragnienie, a w moim mózgu panowało tylko jedno hasło - Krew! Nigdy nie miałam problemów z człowiekiem, chyba że byłam na głodzie.
Zrobiłam jeszcze jeden krok, szkarłatna kropla krwi powolnym, niezwykle ociężałym ruchem, stoczyła się z palca Williama. Chciałam krwi, pragnęłam jej jak jeszcze nigdy, jej słodki zapach unosił się w powietrzu, hipnotyzował, mącił w głowie. Sprawił, że zaczęłam tracić zmysły.
- Viviene, co ci? - zapytał z przejęciem William. - Jesteś strasznie blada, a twoje oczy…
Nie wiem, co by wydarzyło się za chwilę, gdyby chłopak nie zadał mi tamtego pytania. Jego słowa podziałały na mnie jak zimny prysznic. Chciałam zabić człowieka? Przestałam oddychać, ponieważ krwawiący palec był szalenie i niebezpiecznie blisko, zrobiło mi się słabo.
- Zabierz te… krwawiące dziadostwo… sprzed mojego… nosa - wysyczałam na resztkach powietrza.
- Aaaa… Wybacz - zreflektował się.
Chyba dopiero wtedy zauważył, że palec należy opatrzyć. Szybkim ruchem pobiegł do łazienki, natomiast ja powoli opadłam na sofę w salonie. Przymknęłam oczy, ponieważ świat niebezpiecznie wirował u mych stóp. Nie pamiętałam, abym kiedykolwiek dopuściła do takiego stanu swój organizm. Zawsze polowałam kilka razy w tygodniu, jeżeli miałam spotykać się z ludźmi.
A teraz?
Nagle sobie coś przypomniałam, po czym podniosłam koszulkę jaką miałam na sobie. Na moim brzuchu były opatrunki, a jeden z nich zaczął właśnie zabarwił się na bordowo.
Cholibka! To dlatego jest mi słabo…
- Vivi, lepiej ci? - zapytał. - Przepraszam za ten palec, niezdara ze mnie…
- To nie twoja wina, po prostu ja… - zaczęłam cicho, nadal mając przymknięte powieki.
- Nie znosisz widoku krwi - przyznał. - Znam też kilka innych osób, które reagują zupełnie tak jak ty. Możesz już otworzyć oczy? Palec jest zabezpieczony plastrem.
- Na pewno?
- Tak.
Po woli odważyłam się otworzyć oczy i zrobić wdech, gardło zapiekło żywym ogniem. Usiadłam spuszczając nogi z kanapy, a Will usiadł obok mnie, przy okazji chwytając za rękę. Sekundę później, poczułam jak chłopak wzdryga się od zimna mojej dłoni.
- Czemu masz takie zimne ręce? - zapytał zdziwiony.
- Zawsze mam takie - odpowiedziałam.
- Jesteś straszliwie blada i nie wyglądasz dobrze Elen…
Skąd…
- Dlaczego nazwałeś mnie „Elen”? - Byłam oszołomiona.
- Twój tata powiedział, że tak również na ciebie wołają.
Posmutniałam.
- Widzę, że coś cię trapi, ale nie będę nalegał. Połóż się, a ja zadzwonię po Carlisle…
- Nie! - powiedziałam głośno i wstałam.  
- Nie dzwoń do niego, wrócę sama do domu!
- Nie możesz iść w takim stanie, o mało co przed chwilą nie zasłabłaś, ledwo trzymasz się na nogach…
- Dobrze powiedziałeś: „o mało co”. Wielkie dzięki za herbatkę, pogaduchy i krwawiący palec, ale wrócę sama!
- Viviene! - Poprosił.
- Pa - powiedziałam na odchodne i delikatnie zamknęłam drzwiami.
Wampirzym tempie ruszyłam do lasu, aby tylko William nie poszedł moim tropem. Nie przebiegłam 200 metrów, gdy zachwiałam się i upadłam pod drzewem. Krew przebijała się przez zielony podkoszulek, wstałam i próbowałam iść.
~*~
Od zniknięcia Viviene minęło kilka godzin, przez ten czas rodzina zastanawiała się jak odnaleźć dziewczynę, przy czym dyskutowali o jej reakcji na całą sytuację.
- Gdzie ona jest? - warknął Edward, chodząc w tą i z powrotem. - Możesz szybciej Allie?
- Uspokój się synu - powiedział najstarszy Cullen. - My też się o nią martwimy, trzeba ją znaleźć i wszystko wytłumaczyć. Widzisz coś Alice?
Dziewczyna spojrzała na nich wilkiem, po czym odezwała się ostrym tonem.
- Nie jestem wróżbitą chodzącym na zamówienie. Jak na razie marny efekt, ponieważ Viviene nie podjęła żadnej konkretnej decyzji, oprócz jednej…
- Czyli? - Domagał się rudy.
- Nie chce tutaj wracać… nigdy - odpowiedziała.
- Chce nas opuścić ot tak? - zapytała cicho Esme.
- W jej mniemaniu to my daliśmy ciała - wtrącił Emmett.
- Bo daliśmy - dodała Rosalie. - Wcale się nie dziwię, że nie chce tu wracać. Po takiej akcji też byście mnie nie zobaczyli. Szczerze mówiąc jestem pełna podziwu, że nadal chodzisz po ziemi Edwardzie.
- Nie pomagasz Rose - warknął miedzianowłosy.
- Rosie ma rację - powiedział Jasper. - Myślałem już, że się nie zobaczymy. Gdy przygwoździła cię do ściany, a potem nas unieruchomiła… Chłopie miałeś więcej szczęścia niż rozumu. Gdybyś tylko wiedział jakie emocje ją wypełniały, sam chciałem ci dowalić.
- Dzięki Jazz, naprawdę - ponownie warknął Ed.
- Nie ma za co stary - dodał blondyn.
- To mamy jakiś plan? - zapytał Boski.
- Plan? - Powtórzyła Esme.
- No wiecie, jakaś akcja pod hasłem: „Gdzie jest Vivi?” albo „Jak odnajdę znajdę?”- Drążył podekscytowany Emmett.
- Ciebie się zawsze żarty trzymają, nie zależnie od sytuacji - wtrąciła Rose.
- Siostro, on to mówił naprawdę - powiedział Edward do blondyny.
- Za kogo ja wyszłam za mąż? - zapytała sama siebie.
- JA wiem - odezwał się Misiek, podnosząc rękę, jak w podstawówce. - ZA BOSKIEGO!
Salon wypełnił się cichym chichotem, który przerwał głos Chochlika.
- Wiem, gdzie ona jest!
~*~
Ponownie czułam, że się zapadam, jednak nie na długo. Gdy otworzyłam oczy, znalazłam się w znajomym pomieszczeniu. Nade mną górował biało-liliowy sufit, a na szafce nocnej stał wazon z kwiatami. Byłam podłączona do dwóch kroplówek z krwią, a kiedy spróbowałam się podnieść - niestety nie mogłam.
- Jak się czujesz? - Odezwał się kobiecy głos.
Spojrzałam w tamtym kierunku i napięłam wszystkie możliwe mięśnie, chciałam odejść. Odwróciłam szybko głowę w drugą stronę, nie chciałam na nią patrzeć, nie chciałam tu być. Moje serce zalała fala ponownego bólu.
Dlaczego?
- Tylko się nie ruszaj i nie uciekaj - powiedziała szybko Rose. - Bo skończysz tak, jak wczoraj - Po czym dodała po chwili. - Wiem, że gdy tylko zrobi ci się lepiej odejdziesz. Nikt nie będzie cię zatrzymywał, twój wybór. Jednak chciałabym ci coś powiedzieć…
Milczałam. Jak śmiała tutaj siedzieć i pieprzyć od rzeczy, nic co powie nie zmieni mojego stosunku do nich, a w szczególności do rudzielca.
Kpina! Gdybym tylko mogła zatkać sobie czymś uszy… Właściwe dlaczego mam tego słuchać?
- Przez ostatnie trzy tygodnie nie miałaś do czynienia z nami, ktoś zgodnie kontrolował i manipulował całą naszą rodziną. Nie mamy pojęcia też kto to był, jednak zdajemy sobie sprawę z tego, co się wydarzyło. Nie wiem jak to opisać, ale gdy wróciła nam świadomość, wróciły i wspomnienia…
CO!
Jeszcze kilka sekund wcześniej planowałam szybkie znokautowanie blondyny i posłanie jej tam gdzie pieprz rośnie, a następnie szybki wyskok przez okno. A teraz: Czy to możliwe? – zaczęłam się poważnie zastanawiać nad jej słowami.
Co za brednie, kto mógł wymyślić tak doskonały plan. No jasne, tylko potwory z piekła rodem!
- To nie Edward cię zaatakował…
Bezczelność! Nie no, teraz przesadziła.
Chociaż to było pewne, że będzie bronić Edwarda, w końcu rodzinie podobno się wierzy. Chciałam się odwrócić i powiedzieć: Zamknij się! A przy okazji zrobić coś z jej perfidnym uśmieszkiem, który na pewno zdobił jej marmurową twarzyczkę.
Ciekawe, czy zęby też wampirom odrastają?
Ale tego nie zrobiłam, za bardzo byłam osłabiona. W złości zacisnęłam pięści na brzegach pościeli, nie wiem dlaczego, ale w myślach nagle zobaczyłam Claudię.
Czas stanął w miejscu. Widziałam jak Emmett przynosi mnie całą zakrwawioną… jak Carlisle i Rosalie opatrują rany… jak Allie próbuje zobaczyć moją przyszłość z marnym rezultatem… jak mama płacze, a pociesza ją Jasper… jak Edward siedzi przy moim łóżku i trzyma mnie za rękę szepcząc - zawsze będę z Tobą…
Wróciłam do rzeczywistości nico zdezorientowana.
- … znaleźliśmy cię wczoraj w lesie, nieprzytomną z wycieńczenia. Carlisle ponownie cię opatrzył i podał krew - powiedziała. - Musisz się oszczędzać, inaczej nie wyzdrowiejesz.
Gdy skończyła swój jakże humanitarny wywód, nadal siedziała w fotelu obok, powoli odwróciłam się w jej stronę. Nie wiem, jaką miałam minę, ale na pewno nie uśmiechałam się uroczo. Złote tęczówki mojej siostry bacznie mi się przyglądały, zdziwiło mnie to, iż nie uśmiechała się tak jak ostatnio.
Trudno było ocenić, jakie emocje panowały w jej głowie, lecz na pewno nie była w doskonałym humorze. Zauważyłam również, że jej wyraz twarzy zmienił się z surowego i pewnego siebie na bardziej wyrozumiały i zawstydzony?
A może ja nadal, nie…
- Wyglądasz znacznie lepiej niż wczoraj - powiedziała cicho. - Mam nadzieję, że nie zamierzasz uciekać?
- Na razie się na to nie zanosi - odezwałam się wpatrując w kroplówkę. - Dlaczego tutaj siedzisz?
Ciekawiło mnie dlaczego ona? Przecież w ostateczności mógłby to być także Carlisle bądź Esme. Poza tym, nigdy nie byłyśmy ze sobą tak blisko jak z Allie.
Przez chwilę przypomniałam sobie, jak Chochlica szalała na zakupach w Londynie a potem pół doby kazała nam się przebierać. Albo jak godzinami siedziała w mojej garderobie, zachwycając się nad sukienką McCartney. Nie zmieniłam wyrazu twarzy, tępo wpatrywałam się w powoli kapiące krople krwi.  
- Ktoś musi mieć na ciebie oko. Poza tym ja od samego początku byłam przeciwko tobie - wyjaśniła, a zaraz potem wyznała skruszona. - Ja… chciałam cię przeprosić, byłam i jestem wredną, pieprzoną egoistką. Zazdrościłam ci tego wszystkiego…
???!!!
- Doprawdy? - zapytałam bez emocji w głosie.
- Wiesz, że nie kłamię. Tak samo, jak to co powiedziałam przed chwilą.
- Może.
Spojrzałam po sobie i doznałam szoku, miałam na sobie błękitną, jedwabną koszulkę nocną, a nie dresowy komplet.
Alice jest bardziej przebiegła niż jej się wydaje - pomyślałam. - Chociaż gdybym chciała i tak bym wyszła, nawet w piżamie.
- Jak długo byłam nieprzytomna?
- Kilka godzin, zaczyna świtać - odpowiedziała blondyna, patrząc na okno.
Zapadła krępująca cisza. W głowie miałam mentlik, ponieważ nie wiedziałam co myśleć.
A co jeżeli Rose powiedziała mi prawdę?
To znaczy mówiła prawdę, ale to nie znaczy, że nie manipulowała wtedy sobą. Musiałam to przemyśleć. Jednak jej słowa cały czas huczały w mojej głowie: „ktoś zgodnie kontrolował i manipulował całą naszą rodziną…”. Poza tym wydawała się taka szczera… Nie! Los już pokarał mnie za to, że jestem tak łatwowierna, nie będę przechodziła przez to piekło po raz drugi. 
A jeśli to Tom manipulował twoją rodziną? – Zareagowała moja podświadomość.
Próbowałam wrócić pamięcią do tamtych chwil sprzed miesiąca, nagle wszystkie elementy układanki pasowały do siebie jak ulał.
Po za tym, jaki byłby sens ratowania mnie? I dlaczego Edward nie zabił mnie od razu, gdy tylko się przebudziłam?
Moje synapsy pracowały na zwiększonych obrotach, podświadomie próbowałam sobie wszystko wytłumaczyć. Gdybym była człowiekiem przypłaciłabym ogromnym bólem głowy, tego mogłam być pewna. 
- Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale taka jest prawda. Wszystko zaczęło się po naszym powrocie z Londynu - mówiła. - Po rozmowie na polanie odeszłaś, od tamtego czasu nie byliśmy sobą. Aż do chwili, gdy znaleźliśmy cię w… tragicznym stanie.
To wszystko tym bardziej nie miało sensu!
Ratowali mnie, aby ponownie katować, patrzeć jak staczam się w czarną dziurę?
- Czy Carlisle jest w domu? - zapytałam.
- Jest. Coś cię boli? - Zmartwiła się siostra.
- Poproś go, proszę.
Rosalie od razu wykonała moją prośbę, dwie sekundy później w drzwiach pojawił się Cullen. Jego twarz podobnie jak Rose, była zupełnie inna, niż jaką zapamiętałam. W jego oczach panował smutek i ból, a nie jak co dzień uśmiech. Musiałam dowiedzieć się jak najwięcej…
- Usiądź - powiedziałam.
- Źle się czujesz? - zapytał zmartwiony spoglądając na kroplówkę.
- Jak na razie wszystko w porządku - odezwałam się. - Czy możesz mi powiedzieć, jakiego rodzaju obrażenia poniosłam?
Ojciec spojrzał na mnie zupełnie inaczej niż do tej pory. Obojętność jaka od kilku tygodni wkradła się w jego oczy, zastąpiła troska i miłość. William miał rację, gdy mówił że Carlisle był załamany.
Powinnam im wierzyć?
Cullen odpowiedział na moje pytanie bardzo szczegółowo, wiedziałam nawet ile krwi straciłam i ile jednostek dostałam.
- W najgorszej sytuacji była twoja rana na brzuchu. Teraz jest już o wiele lepiej, ale nadal potrzebuje czasu i przede wszystkim krwi. Oczywiście może okres rekonwalescencji byłby szybszy, gdybym podał ludzką krew. Ale wiedziałem, że nie wyjdzie ci to na zdrowie.
- Dziękuję.
- Wiesz, że zrobiłbym dla ciebie wszystko - dodał. - Nie mogę sobie tylko wybaczyć, że musiałaś tyle wycierpieć. Uwierz nie mieliśmy pojęcia, dopóki…
- Wiem Carlisle - przerwałam.
Wiedziałam?
Oczy taty pilnie śledziły każdą moją minę, wiedziałam że czeka aż powiem to, na co przygotował się w głębi serca. Ja jednak milczałam.
- Odejdziesz? Od nas? - zapytał, po chwili łapiąc mnie za rękę.
- Nie wykluczam takiej możliwości - odpowiedziałam nie strącając dłoni.
- Co teraz będzie? - zapytał smutno. - Jak się to skończy?
Nie wiem dlaczego podjęłam taką, a nie inną decyzję, czy to skrucha Rosalie czy smutne oczy ojca tak na mnie zadziałały. Czy po prostu odkryłam prawdę?
Podobno zmieniłam się, jak stwierdziła moja „druga” ja, jednak ja niczego takiego nie zauważyłam. Nadal byłam tą niepozorną Vivi, która nie raduje się z czyjegoś nieszczęścia. Nie umiałam i nie chciałam. Druga miała rację, za mocno kocham, aby ranić.
Chociaż w głębi mnie, coś się jednak zmieniło.
- Happy Endem - szepnęłam, po pewnym czasie.
Oczy Carlisle zrobiły się ogromne, był w szoku. Nagle zrobił coś czego się nie spodziewałam, po prostu przytulił mnie bardzo mocno do siebie. Delikatnie odwzajemniłam uścisk, musiałam przyznać że od bardzo dawna brakowało mi takich odruchów. 
- Kocham cię córeczko, nie mogłem patrzeć na ciebie w takim stanie, nie chciałem dopuścić do myśli, że nie przeżyjesz - wyszeptał mi do ucha. - Postaram się być lepszym ojcem.
- Jesteś najlepszym - powiedziałam zgodnie z prawdą.
~*~
- Czy mogę wstać? - zapytałam ojca. - Chciałbym zejść na dół.
- Powinnaś leżeć - stwierdził.
- Wiesz, że i tak postawię na swoim.
- Wiem - skapitulował. - Odłączę kroplówkę, ale tylko na godzinę zrozumiano?
- Dobrze - odpowiedziałam.
Gdy tylko pozbyłam się igieł, Carlisle podał mi szlafrok, po czym wziął pod rękę i ruszyliśmy do reszty. Poruszanie nie sprawiało mi problemu, gorzej było ze schylaniem i siadaniem. Już na schodach usłyszeliśmy:
- Rose myślisz, że się wyprowadzi? - zapytał Jasper.
- Nie wiem. Jest na nas zła i jak mówiłam wcześniej wcale się nie dziwię. A ty Edwardzie, lepiej się nie pokazuj na górze - odpowiedziała Blondi.
- Wiem - skwitował Edward.
Gdy tylko usłyszałam odpowiedz moje rudego braciszka, na moich ustach pojawił się krótkotrwały uśmiech, byłam złośliwa, o tak. Bardzo dobrze pamiętałam wydarzenia sprzed kilku godzin, gdzie w wyniku stresu i wybuchu furii (tak to sobie tłumaczyłam) torturowałam Edka. Tak, przyznaje sprawiło mi ogromną przyjemność.
Czy byłam zatem sadystyczną wampirzycą?
- Dlaczego Carlisle tak długo siedzi w jej pokoju? - zapytała mama.
- Może są jakieś powikłania - dodała cicho Alice.
- Oby nie. Mamy już za dużo komplikacji - wtrącił Emmett. - Chyba, że tata tak wkur*** Viviene tak, że będziemy go szukać na najbliższym cmentarzu…
- Emmett! - warknęła Esme. - Jak ty się wyrażasz?!
- Ja? Normalnie mamuś to najnowszy trend… Chwila, a nie chodzi ci o tatę? Myślałem, że bardziej martwisz się o męża, niż moje słownictwo, ale jak widać…
-Yh… Yh… Yh…- odezwał się ojciec, gdy już stanęliśmy w salonie.
Wszystkie oczy zwróciły się w naszą stronę, widziałam w nich strach, który potęgował się jeszcze bardziej, ponieważ moja twarz pozbawiona była jakichkolwiek emocji.
Wiedziałam już jaka jest prawda, jednak trudno mi było patrzeć na ich twarze, które jeszcze kilka dni temu obrażały mnie i poniżały, traktując jak śmiecia. Moją buzię momentalnie wykrzywił grymas. Nie wiedziałam, jakie uczucia aktualnie rządzą w moim sercu, nie było to obrzydzenie ani zemsta czy ból, właściwie sama nie wiem co to było.
Moje oczy po kolei spoczywały na każdym z członków rodziny Cullen. Widać było, że boją się tego co mam im do powiedzenia, strach i niewiedza ogarnął całe towarzystwo. Nie wiedzieli co powiedzieć, ponieważ nie mieli pojęcia jak tym razem się zachowam. Jednak, gdy tylko napotkałam na bursztynowe tęczówki mojego biologicznego brata, spojrzałam na niego z wyższością i zebrałam się na odwagę.
- Wiem już jaka jest prawda. Jednak musicie liczyć się z tym, że ponownie muszę wam zaufać, jeżeli mamy mieszkać pod jednym dachem. Nie jestem w stanie pogodzić się ze wszystkim, co działo się tutaj przez ostatni miesiąc – mówiłam. - To co zdarzyło się zaraz po moim przebudzeniu, było impulsem - tu spojrzałam na brata. - Nie zamierzam was za to przepraszać, bo poniekąd w pełni sobie na to zasłużyliście. Może w mniejszym, bądź większym stopniu potrafiliście odczuć, jak bardzo zaleźliście mi za skórę…
- Viviene… - wtrąciła Alice.
- Pozwól, że skończę - mówiłam dalej. - Cała ta sytuacja sprawiła, że zaczęłam inaczej patrzeć na pewne rzeczy. A to dotyczy również i was. Z tego co mi przekazała Rosalie wiecie co się wydarzyło?
- Tak - odpowiedziała Allie. - Jednak nie wiemy, kto doprowadził do tego wszystkiego.
- Próbowaliśmy poszukać winnego - zaczął Jasper. - Ale nie znaleźliśmy żadnych śladów czy też zapachów.
- Bo ich nie było - odezwałam się z niesmakiem. - Ataku na mnie dokonał, znajomy wampir a właściwie Bravillit, przypuszczam również, że to on stoi za manipulacją waszych umysłów.
- Barvil.. co? - zagrzmiał Emmett.
- Upadły? - wtrącił Edward, podchodząc bliżej.
Teraz mogłam przyjrzeć mu się lepiej, kilka godzin temu zaślepiona zemstą i chęcią zadania bólu nie zwracałam uwagi na szczegóły. Rysy twarzy Edwarda stały się ponownie idealne jak u wampira, lecz nie były maską pogardy, jaką do tej pory musiałam oglądać na co dzień. Z uwagą patrzyłam na jego oczy, w których ostatnio widziałam tylko niechęć i obrzydzenie. A w których teraz ukrywał się długo oczekiwany spokój i troska. Przed oczami nieświadomie zobaczyłam moment policzkowania przez tamtego Edwarda.
Miedzianowłosy zadrżał na moje ostatnie wspomnienia, kontynuowałam.
- Tom kiedyś był wampirem, takim jak my. Jednak coś albo ktoś sprawił, że otrzymał skrzydła upadłego anioła. Nigdy wcześniej nie słyszałam o takim przypadku nawet w legendach.
- Przepraszam, ale kim są Upadli? - zapytała Esme.
Spojrzałam na mamę, jej wyraz twarzy tak samo jak Alice, Jaspera i Rosalie wyrażał zdumienie i niedowierzanie.
Jaja sobie robicie?
- Inaczej zwani jako Nihilici oraz Bravillici, jedni na usługach Boga drudzy samego diabła. To anioły, które zbłądziły i powróciły na odpowiednie ścieżki - wyjaśniłam. - Ich zadaniem jest chronienie między innymi takich istot jak my, nieśmiertelnych, stworzonych w wyniku bożej pomyłki. Od wieków Upadli toczą ze sobą wojny o wpływy na ziemi i podopiecznych.
- Rozumiem, że ten Tom stał się jednym z nich? Bravillitem? - powiedziała mama.
- W rzeczy samej - dążyłam. - Thomas przyjął sobie, że jego celem będzie uprzykrzenie mi życia, a w ostateczności pożegnania się z nim. Poniekąd prawie mu się udało, zaczął niszczyć… od środka….
Zamilkłam nagle i przestałam oddychać.
- Vivi? - zaniepokoił się Carlisle.
Urwałam, bo dopiero teraz cała prawda uderzyła we mnie zdwojoną siłą, może potrzebowałam powiedzieć to na głos, aby wszystko zebrało się w logiczną całość.
Tom… Cullenowie… Ból…-  O Mój Bożę, co za sukinsyn!
Nie mogłam uwierzyć, że wcześniej na to nie wpadłam, dlaczego od razu nie skojarzyłam? Edward pokiwał głową, gdy tylko nasze oczy się spotkały.
- Viviene? - Powtórzył tata.
- Jak go zabić? - wtrącił Rudy.
Spojrzałam ostro na brata, lekceważąc ojca.
- Nie można go zabić! Jest w połowie aniołem, a w połowie wampirem. Nic nie jest w stanie go wykończyć. Wampirze zdolności w połączeniu z anielskimi dają…
- Bombę? - Przerwał mi Boski.
- Gorzej!
- Na pewno jest jakiś sposób… - powiedział miedzianowłosy.
- Nawet do niego nie podejdziesz…
- Myślę, że…
- Czy ty siebie słyszysz? - warknęłam ostro. - Chcesz porywać się z motyką na słońce? Już nie przypominasz sobie, że wasze ostatnie spotkanie skończyłoby się twoją śmiercią?
- Kiedy? - Był zdziwiony.
- Podobno wszystko wiecie i wszystko widzieliście? - Zwróciłam się do reszty. 
Widziałam na ich twarzach strach, bali się że znowu wybuchnę. Bez problemu przypomniałam sobie scenę, w której strzała Toma kierowała się na Edwarda, a ja w ostatniej chwili osłoniłam go własnym ciałem.
Ed zachłysnął się powietrzem.
- Ta strzała była przeznaczona dla ciebie - powiedziałam.
- Jaka strzała do cholery!? - wtrącił wyprowadzony z równowagi Carlisle.
- Strzała? - pisnęła Alice, chowając się za Jasperem. - Matko Boska!
- Dlaczego to zrobiłaś, skoro tak mnie nienawidzisz? - zapytał mój brat, wpatrując się w moje oczy.
Milczałam. Rudy cały czas nie odwracał ode mnie wzroku, przy okazji próbował zrozumieć moje procesy myślowe. Może i byłam głupia, ale wcale tego nie żałowałam. Nie ważne co wtedy czułam na polanie do brata - złość, pogardę czy wstręt. Ważne, że nie pozwoliłam mu umrzeć.
- Bo z miłości robi się głupie rzeczy - odezwałam się z opóźnieniem.
~*~
         Wzięłam prysznic, a Alice uparła się, aby przygotować mi ubrania. Zatem zaraz po kąpieli, pozbyłam się jedwabnej koszulki nocnej i założyłam normalne ciuchy. Gdy tylko weszłam do sypialni, rzucił mi się w oczy niecodzienny, a jakże rzadki widok - Jasper i Emmett ścielących moje łóżko.
         - Gdybym wiedziała, że tak lubicie prace domowe wykorzystałabym was zupełnie inaczej - powiedziałam.
         Chłopaki znieruchomieli, a chwilę później stali naprzeciw mnie z głupkowatą miną.
Czyżby myśleli, że się na nich rzucę?
         - Macie do mnie jakąś sprawę?
         - Chcielibyśmy cię przeprosić za swoje wcześniejsze zachowanie… - zaczął Jasper.
        - Jak również zaświadczyć, że dla nas zawsze będziesz młodszą siostrzyczką - wtrącił Em.
         - I, że bardzo cię kochamy - dodał Jazz.
         - I nigdy więcej nie pozwolimy cię skrzywdzić - zakończył Boski.
         Najpierw spojrzałam na nich wilkiem, widząc ich miny spytałam.
         - Boicie się mnie?
         - Tak - odpowiedzieli chórem.
         Zaśmiałam się.
         - Przeprosiny przyjęte.
     To powiedziawszy zostałam przygnieciona przez braci w żelaznym uścisku i od razu syknęłam z bólu. Kretyni!
         -SSSssss… Ała!
         - O mamuńciu! Vivi najmocniej przepraszam! - krzyknął przerażony Emmett.
         Musiałam oprzeć się o fotel, wdech i wydech… wdech i wydech.
         - Nora w porządku? - zareagował Jazz, kładąc mi rękę na ramieniu.
         Nie odpowiedziałam, bo skupiłam się na oddychaniu. Ciekawe tylko dlaczego, skoro tlen nie jest mi potrzebny do życia. Ale sprawiał przynajmniej ulgę, a ból zelżał odrobinę. 
         - Jesteś idiotą?! - warknął blondyn. - Chciałeś ją zgnieść?!
         - A ty to niby co?! - włączył się Boski. - Też ją przytuliłeś!
     - Ja w przeciwieństwie do ciebie mam wyczucie. A ty zachowujesz się, jak jakiś… niedźwiedź!
         - Tylko nie porównuj mnie do niedźwiedzia! - krzyknął chłopak.
         - Bo co?!
         - Po tak ci skopie tyłek, że twoja własna żona go nie pozna!
         - Musiałbyś najpierw mnie złapać!
         - Co to za awantura! - fuknęła Esme wchodząc do mojej sypialni. - Czy chociaż raz w tym domu, mógłby być spokój?! Co wy w ogóle tutaj robicie, Vivi miała odpoczywać…
         - Ale mamo…? - zaczął Jasper.
         - Wynocha, ale już! - warknęła kobieta. - Załatwiajcie spory w lesie, a nie w domu!
         - Esme! - wtrącił Misiek. - To nie fair!
         - Do ciebie trzeba wysłać specjalne zaproszenie, już mi na dół!
Chwilę później, gdy moi bracia opuścili pokój nadal się kłócąc, mama spojrzała na mnie.
         - Elen wszystko w porządku? Zbladłaś…
         - Ok. Esme dziękuję za troskę, po prostu potrzebuje… Rose - wykrztusiłam powoli się prostując.
Rana na brzuchu niesamowicie piekła, ponieważ czułam jak się otworzyła. Wiedziałam, że nie jest za dobrze. Nigdy wcześniej nie miałam takich obrażeń, ba w ogóle ich nie miałam. A teraz? Potrzebowałam jak najszybciej zregenerować siły, a najlepszym lekarstwem była krew.
- Dobrze Kochanie - powiedziała, a odchodząc dała mi całusa w czoło. - Kocham cię.
Och! Tyle miłości, kilka tygodni temu byłabym wdzięczna za każdego buziaka. Ale teraz jakoś ten wybuch uczuć nie działał na mnie zbyt dobrze. Nie byłam zbytnio gotowa na deklaracje uczuć ze strony każdego członka rodziny.
Chociaż większość z nich nie dała mi odetchnąć, choćby Alice, która rzuciła mi się na szyje zaraz po tym jak skończyliśmy rozmowę w salonie. Tata musiał ją ode mnie odciągnąć, bo jak nic uszkodziłaby mi płuca. Jedynie Edward i Rosalie trzymali dystans, byłam im za to wdzięczna. 
- Chciałaś coś ode mnie? - zapytała blondyna wchodząc do pokoju.
- Pójdziesz ze mną na polowanie? - zapytałam cicho.
Nie mam pojęcia, dlaczego prosiłam Rose, a nie Alice czy Esme, ale czułam że siostra mnie zrozumie. Poniekąd teraz właśnie do niej miałam największe zaufanie.  
- Wiesz, że nie powinnaś się ruszać - stwierdziła.
- Wiem, ale muszę zapolować. Rana zaczyna mi doskwierać, a to co dostaję w kroplówce to za mało. Po prostu chciałabym, aby ktoś ze mną poszedł...
- Pójdę, ale to ja zapoluję. Ty jedynie wypijesz to, co ci przyniosę, dobrze?
- Jasne.
- No to hop - powiedziała wyskakując przez okno.

    „Jest taka cierpienia granica, za którą się uśmiech pogodny zaczyna”
- Czesław Miłosz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz