28 czerwca 2012

Rozdział 33

         Młody mężczyzna siedział na kanapie przed kominkiem sącząc gorącą czekoladę, właśnie wrócił z długiego i niezwykle męczącego dyżuru, trwającego ponad dwadzieścia cztery godziny. Cóż praca w szpitalu to nie przelewki, w szczególności chirurgia i izba przyjęć. Nigdy nie wiesz do jakiego przypadku zostaniesz wezwany, co wymaga wszechstronnej wiedzy a czasami i odwagi.
       William upił kolejny łyk i sięgnął po pilot od telewizora, teraz mógł się w pełni zrelaksować. Oglądając jakieś beznadziejne reklamy odżywek do włosów i niezawodnych pasów do odchudzania odpłynął.
         W śnie wędrował to po górach, to po lesie a gdy się w końcu zatrzymał nad potokiem zobaczył coś pięknego. Na skraju polanki stała kobieta w niebieskiej, zwiewnej sukience a jej kruczoczarne włosy powiewały na wietrze. Bladą twarz rozświetlał wspaniały i delikatny uśmiech, a bursztynowe tęczówki hipnotyzowały każdym spojrzeniem. 
Odruchowo chłopak ruszył w jej kierunku, nieznajoma nie była mu dłużna. Każdy jej krok sprawiał, że mężczyzna czuł, jak jego serce bije szybciej i głośniej. Pragnął ją dotknąć, pogłaskać lekko zaróżowiony od wiatru policzek, gdy był już wystarczająco blisko wyciągnął dłoń. Nie wiedział dlaczego kobieta wywołuje u niego takie a nie inne emocje, ale podobało mu się to.
Nagle twarz dziewczyny zmieniła się nie do poznania: złote oczy przybrały czarnej barwy, twarz stała się bardziej wyrazista a na ustach pojawił się złowrogi uśmiech triumfu. Powoli oblizała wargi językiem i rzuciła się w stronę zdziwionego jak i zaskoczonego obserwatora…
Trzask tłuczonej filiżanki obudził lekarza ze snu, jego serce biło niezwykle szybko co zawdzięczał niesamowitej dawce adrenaliny, jaką wywołał Morfeusz. Oddech nadal był nierówny, ale po chwili wszystko wróciło do normy. Przeciągnął się, następnie rozmasowując bolący kark od spania na kanapie, spojrzał na zegarek - była 7:36. Mężczyzna z niedowierzaniem patrzył na tarczę.
Jednym ruchem wyłączył wciąż grający telewizor, powoli podniósł się i wolno ruszył korytarzem do łazienki.
- Co za sen - stwierdził, przeciągając się ponownie. - Koniec z horrorami chłopie!
Kwadrans później szykował śniadanie i popijał kawę dla całkowitego pobudzenia. Jednak jego myśli błądziły zupełnie gdzie indziej, a właściwie wokół pewnej panny, dokładniej Viviene Cullen.
 Dlaczego przyśniła mu się właśnie ona? Fakt, martwił się o nią ostatnio, jednak z tego co wiedział miała grypę i zdrowiała. Więc nie miał się o co tak naprawdę martwić. Jednak nie to go najbardziej interesowało, a mianowicie sposób w jaki mu się ukazała we śnie.
W pierwszej chwili przypominała tą zwykła i normalną Vivi, jaką znał. Wprawdzie czasami potrafiła pokazać pazurki i być niemiła. Ale jej drugie oblicze było mu nieznane, zupełnie inne, takie nieludzkie.
Ponownie w jego głowie powróciła jej druga strona: jasna, prawie biała cera, a zarazem wydawała się tak delikatna, jak skrzydła motyli i te oczy. Czarne, błyszczące, dzikie i pełne pożądania. Mężczyznę wstrząsnął dreszcz.
Sen to właściwe nasza podświadomość, która podsyła nam obrazy. Śniąc marzymy, kojarzymy niektóre fakty… Koniec tematu!
Jego spojrzenie padło na fotografię jaka stała na gzymsie kominka. Przypadek, że również Viviene ją zauważyła? Być może. Podszedłszy do zdjęcia, przyjrzał się postaci nie po raz pierwszy. Mężczyzna ze zdjęcia mógłby uchodzić za kolona Carlisle Cullena, gdyby nie ciemniejsza karnacja, kolor oczu i włosów. 
Wiele już razy przyglądał się lekarzowi podczas wspólnych obchodów, dyżurów bądź operacji. Ale ani razu nie zapytał o jakiekolwiek pokrewieństwo, dlaczego?
Dobre pytanie, młody Cullen po prostu nie zastanawiał się nad tym. Żył swoim życiem, nie oglądając się na innych, ponieważ było to po stokroć lepsze niż ból, jaki wiązał się ze wspomnieniami. W jednej chwili na twarzy chłopaka wymalowała się złość i ból, ból od którego tak bardzo pragnął uciec.
~*~
Piękna i atrakcyjna dziewczyna siedziała na drewnianej huśtawce, delikatnie odpychając się nogami od ziemi. Jej złote loki powiewały na letnim wietrze, nie uśmiechała się a oczy miała przymknięte. Zegar na pobliskim kościele wskazywał południe, więc blondynka postanowiła się schronić pod jednym z dębów, które rosły w ogrodzie.
Zatrzymała huśtawkę, po czym powoli podniosła się do pozycji stojącej. Jej długa, zwiewna, różowa sukienka uwypukliła jej zaokrąglony brzuszek. Jedną rękę położyła sobie pod sercem i ruszyła wgłąb alejki.
Spacerowała tak dobrych kilka godzin, aż na niebie zaczęło przybywać coraz więcej gęstszych i ciemniejszych chmur, gdzieś z oddali usłyszała grzmot nadchodzącej burzy. Przystanęła i spojrzała przed siebie - idealnie płaskie i bujnie zielone równiny, tworzyły majestatyczne i pełne tajemnic morze. Wiatr jaki naciągał z zachodu razem z burzą, sprawiał że źdźbła traw odbywały cudowny, niepowtarzalny taniec.
Złotowłosa z utęsknieniem patrzyła na horyzont, chciała być tak jak te trawy, wolna, niezależna i robić to na co miała ochotę. Jednak nie mogła…
Kilka kropel deszczu zmoczyło jej policzki i czoło, zamknęła oczy i zaczęła wsłuchiwać się w odgłosy przyrody. Po pewnym czasie była już całkowicie przemoczona, letnia sukienka przykleiła się do jej ciała, ukazując drobne kobiece kształty. Poczuła, że jej ciałem zaczynają wstrząsać dreszcze, mimo to nie zamierzała ruszyć w powrotną drogę, nie chciała wróć.
Gdzieś z daleka zaczęło dochodzić nawoływanie.
- Sophie Ann…
~*~
- Weź się w garść! - rzucił na głos. - Przestań myśleć!
Musiało minąć kilka minut zanim wrócił ponownie do siebie, po czym postanowił dostosować się do swoich słów. Z racji tego, że dzisiaj przypadał mu cały wolny dzień, postanowił skorzystać z ostatnich, cieplejszych dni i wybrać się na wycieczkę. 
Ubrał buty trekkingowe, kurtkę przeciwdeszczową, zabrał plecak, mapę oraz prowiant i ruszył w stronę nieopodal zaczynającego się szlaku turystycznego. 
~*~
Ludzki zapach palił moje gardło do granic możliwości. Ja jednak nie poddałam się mu, przestałam oddychać i ruszyłam w kierunku człowieka. Tym razem nie tylko ja byłam zagrożeniem.
Oprócz woni apetycznego człowieczka, wiatr przywiał zapach tak słodki i cudowny, należący jedynie do mojego pobratymca. Dzięki darowi Edwarda, za dobrze wiedziałam co się święci. Wampir obrał swoją ofiarę, a ja byłam jedyną która mogła go powstrzymać.
Skacząc po gałęziach drzew, jak najszybciej próbowałam dostać się do nich i zapobiec katastrofie. Nieśmiało wzięłam wdech, zapach człowieka nasilił się tak, że dokładnie wiedziałam kto aktualnie zbliża się wielkimi krokami do śmierci.
W jednej chwili wszystko inne przestało się dla mnie liczyć, prócz uratowania tego chłopaka.
- Viviene! - krzyknął ojciec, po czym mnie mocno złapał. -  Przestań oddychać!
- Wszystko porządku Carlisle - wtrąciłam. - JA nie poluję!
- Nie? - Uścisk nie zelżał.
- Nie - rzuciłam w wampirzym tempie. - Próbuje nie dopuścić do tragedii! Puść mnie! Mamy coraz mniej czasu!
Nagle zawiał wiatr, razem z ojcem spojrzeliśmy na siebie, nuta człowiecza była dominująca, jednak jego dodatkiem był nieśmiertelny.
- Wampir - szepnął tata.
- Dlatego mnie tu przywiało!
- Co robimy? - zapytał, przy okazji mnie puszczając. - I co z Northmanem? Nie miałem pojęcia, że jest w mieście.
- Spróbuj wywabić go z lasu…
- Niby jak? - zdziwił się.
- Skąd mogę wiedzieć! Ja zajmę się wampirem - rzuciłam i już mnie nie było.
~*~
Słodki kąsek w sam raz na obiadokolację, krew niezwykle czysta, będzie doskonały, tak bomba… Muszę przyznać, że rzadko kiedy spotyka się ludzi tak daleko od cywilizacji. Cóż biedak, już nie wróci do domu… 
Bez problemu zlokalizowałam pobratymca, miałam nad nim tą przewagę, że wiatr wiał w przeciwnym kierunku, więc nie spodziewał się ataku. Mężczyzna naprężył się do skoku, gdy nagle znieruchomiał.
Rubinowe tęczówki poszukiwały potencjalnego zagrożenia, lecz niczego takiego się nie dopatrzyły.
Oh… Biedny wampir…
Zaśmiałam się melodyjnie.
- Jak to jest być pokonanym przez kobietę? - wycedziłam z uśmiechem, puszczając blokadę.
- Niezwykle przygnębiająco - odpowiedział z przekąsem. - Witaj Viviene.
Wampir był wysokim dobrze umięśnionym facetem, a jego jasna skóra obijała się od czarnych, kręconych włosów. Ubrany był w skórną kurtkę, ciemne jeansy oraz modne mokasyny. Wiele kobiet, nie tylko wampirzyc kochało się w jego obliczu, ponieważ był  sobowtórem, niezwykłego człowieka.
- Joseph we własnej osobie, miło mi ciebie widzieć.
- Mnie również, piękna i czarująca jak zwykle - powiedział podchodząc bliżej, po czym ujął moją dłoń i pocałował.
- Co cię sprowadza w tak odległe strony?
- Poniekąd twoja osoba.
- Moja?
- Dobrze wiesz, że martwiłem się o ciebie. Nie dzwoniłaś, chciałem sprawdzić czy jeszcze żyjesz.
Kłamstwo.
Spojrzałam na niego ostrożnie. Rzadko kiedy mówił wszystko, był skryty jak większość nieśmiertelnych, ale tym razem ewidentnie kłamał w żywe oczy.
- Coś kręcisz Josh.
- Jakbym śmiał… yyy… - zawahała się na sekundę. - A mogę wiedzieć dlaczego przerwałaś mi dość brutalnie kolację?
- Jesteś na naszym terenie, a my żyjemy wśród ludzi, więc nie możemy rzucać się w oczy. To bardzo mała mieścina, każdy każdego zna.
- Naszym?
- Mówiłam ci, że nie jestem sama. Poznałam grupę wampirów, którzy również są wegetarianami. Mieszkamy razem i tworzymy rodzinę.
- Niesamowite - stwierdził, tym razem szczerze.
- Wiem.
- Ale twoje oczy? Są czerwone…
- Dzięki twoim zaleceniom, nie pamiętasz? Miałam mały problem… ze zdrowiem.
- To wiem, ale jak to się stało?
Nie chciałam go mieszać w swoje sprawy, jednak coś musiałam powiedzieć.
- Pewien wampir miał mi za złe za to, że opuściłam jego szeregi. Planował zrobić ze mnie żołnierza, więc zbuntowałam się i uciekłam. A on w akcie zemsty zapolował na mnie z zatrutym srebrem - powiedziałam ponuro.
- Zabiłaś go?
- Głupie pytanie - skłamałam. - Nieźle mnie poturbował i ledwo co wróciłam do żywych.
Kłamanie przychodziło mi z wielką trudnością, ponieważ dar mi na to nie pozwalał. Miał jednak i swoje zalety, tak jak w przypadku mojego znajomego. Bardzo uważnie przyglądałam się Josephowi,  ponieważ czułam że coś jest nie tak.
- To dobrze, cieszę się że nic ci nie jest - powiedział po czym uśmiechnął się uroczo, obejmując mnie ramieniem.
W pobliskich krzakach coś zaszeleściło, Josh napiął mięśnie a ja rzuciłam w jego stronę jedynie - Spokojnie. Chłopak jednak nie wykonał mojego polecenia, sekundę później mój ojciec stał przed nami z dziwną miną.
- Carlisle, pozwól że przedstawię ci naszego intruza - zaczęłam. - To Joseph, mój znajomy.
Na twarzy taty wymalowało się zdziwienie, jednakże jak na gospodarza przystało podszedł i przywitał się z gościem.
- Bardzo mi miło, Carlisle Cullen - wyciągnął dłoń.
- Josh Clapton - odpowiedział ponownym uśmiechem, ściskając dłoń ojca. - Bardzo przepraszam, jeżeli naruszyłem wasze terytorium.
- Nie masz czym się przejmować, ważne że zdarzyliśmy zareagować w porę - wtrącił Carlisle. - Jak mniemam to dzięki tobie udało nam się uratować Vivi?
- Proszę nie robić ze mnie bohatera, zrobiłem to ,co musiałem. Poza tym Viviene i ja jesteśmy serdecznym przyjaciółmi - stwierdził.
- Mimo to dziękuję - dodał Cullen. - Zapraszamy cię do domu…
- Do domu? Nie, nie będę wam przeszkadzał. Wpadłem tylko, aby sprawdzić stan Viv…
- W żadnym wypadku, zostaniesz chociaż kilka dni, musisz poznać resztę Josh - zarządziłam.
- No nie wiem?
- Proszę! - zrobiłam maślane oczka. - Zrób to dla mnie, nie widzieliśmy się tyle czasu!
Wampir popatrzył na mnie i  pokiwał głową.
- Tylko kilka dni. Wiesz, że prowadzę interesy - powiedział chłopak.
- Oj tam, oj tam. Chodźmy - wtrąciłam zadowolona.
Ruszyliśmy wampirzym tempem do rezydencji Cullenów, podczas biegu tata zapytał z ciekawości.
- Długo się znacie?
- Kilka lat - odpowiedział. - Jednak ostatni raz widzieliśmy się ponad dwadzieścia lat temu - zaśmiał się.
Zawtórowałam mu, to prawda dwadzieścia lat. Dla wampirów to jak jeden dzień, nie zauważamy płynącego czasu, bo dla nas on po prostu stoi w miejscu. Dobrze pamiętałam dzień kiedy po raz pierwszy spotkałam Josha, była to noc w jednym z kubów w Tajlandii. Siedziałam przy stoliku w kącie, popijając kilku letnią whisky, a Clapton przysiadł się do mnie.
Połączyło nas nie tylko wspólne pochodzenie, ale również umiłowanie do muzyki, śpiewu i zabawy. Josh okazał się znakomitym towarzyszem, zawsze się świetnie bawiliśmy, niezależnie od sytuacji. Byliśmy też na swój sposób do siebie podobni, żadne z nas nie lubiło mówić o sobie i przeszłości. Więc tamte tematy zostawialiśmy daleko w tyle, a my bawiliśmy się dalej. Jednak po pewnym czasie, każde z nas ruszyło w inną stronę.
  Na mojej buzi pojawił się uśmiech związany z wspomnieniami, ale od razu wróciło przeczucie.
Zaraz będziemy mieli gości. Bez mojego pozwolenia nie mówcie o swoich zdolnościach. Pozostańcie anonimowi w tej kwestii - rzuciłam w myślach.
Wiedziałam, że Edward bez problemu je odczyta i przekaże reszcie. Może i byłam w tamtym momencie dziwna i odrobinę nieufna w stosunku do Josha, ale tak wymagał rozsądek. Mój „przyjaciel” nie był szczery, a ja nie zamierzałam tym razem robić za cudowną i wrażliwą.
Dotarłszy do rzeki, jaka graniczyła z naszą posiadłością, Josh zrobił się spięty. No tak nie miał pojęcia o ilu wampirach mowa. Na schodach werandy zebrała się cała rodzina, ich miny nie wskazywały na miłe powitanie.
Uśmiechnijcie się do cholery. To nie zamachowiec-samobójca - pomyślałam.
Szybki ruch ust Eda i na wszystkich buziach zagościł promienny uśmiech, Emmett zaczął chichotać.
O wiele lepiej.
Gdy stanęliśmy przed moja rodziną, ciemnowłosy wampir przyjaźnie wpatrywał się w Cullenów, jednak jego uwagę najpierw zwróciła płeć piękna. Moje siostry patrząc na Josha lekko otwierały buźki.
- Kochani to jest Joseph, mój … przyjaciel - zaczęłam. - Josh to moja rodzina: Alice i Jasper - dziewczyna zamachała, a mój brat skinął głową. - Rosalie i Emmett - blondynka uśmiechnęła się uroczo, a Boski rzucił: Siemasz. - Edward oraz Esme a Carlisle już znasz - zakończyłam.
- Bardzo się cieszę, że mogę was poznać. Wybaczcie, ale nadal jestem w lekkim szoku. Sporo was jak na jedno miejsce i że też jeszcze się nie pozabijaliście - wtrącił J.
- Czasami niewiele nam brakuje - powiedział Edward, podchodząc do mnie.
- Zapraszam do domu - wtrąciła Esme. - Nie będziemy tak stali na dworze.
~*~
Przez dobre czterdzieści pięć minut razem z Joshem byliśmy przesłuchani i zmuszeni do opowiadania wspólnych przygód. Ale i nie tylko, on równie często zadawał pytania, na które Cullenowie zgodnie odpowiadali.
Mój przyjaciel zyskał w oczach mojej matki, chwaląc jej dzieło architektoniczne oraz wystrój wnętrz, Allie polubiła za styl życia i ubierania przede wszystkim, a Blondi za to, że jest zabójczo przystojny i kocha samochody.
Natomiast panowie mieli odmienne zdanie: Jazz był jeszcze bardziej nieufny, Emmett nie przejął się w ogóle jego zachowaniem, Edward podchodził z dystansem a Carlisle był jego bardzo ciekawy.
- Jeżeli można Josh, wspominałeś o interesach - zaczął ojciec. - Co takiego prowadzisz?
- Zajmuję się czystym srebrem, a właściwie jego produkcją i skupowaniem.
- To ciekawe - zaczął Edward. - Musisz mieć dużo zamówień.
Josh spojrzał na mojego brata dziwnie, wiedziałam że nie spodobało mu się to pytanie, ale odpowiedział.
- Czasami. 
- Dobra koniec tego dobrego - wtrąciłam wstając. - Co powiecie na to, żeby się dzisiaj wieczorem trochę zabawić?
Oczy mojej rodziny były ogromne jak pięciozłotówki,  taką propozycję mogli usłyszeć jedynie od Emmetta ostatnimi czasy a teraz? Zaśmiałam się z ich min.
- Nie wiem czy to dobry pomysł Viviene - powiedział Ed.
- Dobry, dobry - wtrącił Carlisle.
Teraz Cullenowie w niego wlepiali oczy.
- Może wybierzecie się do Port Angeles - zaproponował ojciec. - A ja z Esme pojedziemy do kina?
Szczęki opadły im z wrażenia.
- Ja jestem za – odpowiedział Josh z uśmiechem. - Będzie fajnie powspominać stare czasy.
- Bomba! - krzyknęła Alice. – Chodźcie dziewczyny musimy się zrobić na bóstwo!
- Vivi wiesz, że Eric wrócił? - zapytał nieśmiało Emmett z za kanapy.
- Tak, natknęłam się dzisiaj na niego na polowaniu - ukradkiem spojrzałam na Josha. - A tak w ogóle, dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?
- Yyy… Nnno, bo nie było kiedy? - odezwał się.
- Cóż trudno, mam nadzieję, że dotarł bezpiecznie do domu - stwierdziłam.
- Na pewno - dodał tata chichocząc.
- Właśnie, nie powiedziałeś nam jak wywabiłeś Northmana z lasu…
- Udałem niedźwiedzia - wykrztusił po sekundzie. - Nie wiedziałem, że jestem w tym aż taki dobry… Facet o mało sobie nóg nie połamał.
Nastąpiła chwila ciszy a potem wszyscy tarzaliśmy się na podłodze ze śmiechu, włącznie z Edwardem, mną i Joshem. 
- No nie, własny ojciec robi mi za konkurencie - powiedział z wyrzutem Emmett, a my ponownie nie mogliśmy powstrzymać się od chichotu. 
~*~
       To było istne szaleństwo, nie dla mnie oczywiście a dla Alice. Biedny Chochlik biegał od pokoju do pokoju kompletując nasze stroje i dodatki, a jakiekolwiek prośby i groźby zdały się na nic. Allie postanowiła całkowicie nas (czyt. mnie i Rosalie) wyręczyć chyba we wszystkim. 
         Wyszłam z pod prysznica do pokoju ciasno owinięta ręcznikiem. I doznałam szoku, na moim łóżku leżała czarna, niezwykle seksowna, koronkowa bielizna.
Co ona do diabła planuje?
Moja mina musiała chyba mówić zbyt wiele, bo gdy moja siostra wparowała do mojej sypialni.
         - Coś nie tak? - zapytała, spoglądając na prawie przeźroczyste majteczki.
         - Mnie się pytasz? Rose też zafundowałaś francuskie koronki? - zakpiłam. -Co to ma być?
         - Oj Vivi, dobrze wiesz dlaczego - zacmokała. - Przyprowadzasz do domu takie cudo… Uhuhu… czy aby na pewno nie jest spokrewniony z Bradem Pitt’em? To znaczy chyba Brad z nim… - gderała.
         - A więc o to chodzi - przerwałam jej paplaninę. - Chcesz robić za swatkę?
         Zaśmiała się cichutko. Zmierzyłam ją od góry do dołu, była całkowicie gotowa: śliczna srebro-szara sukienka podkreślała jej drobne kształty a seledynowe naszyjnik oraz szpilki nadawały charakteru. Swoje krótkie, kruczoczarne włoski podkręciła na lokówce a na buzi pojawił się lekki makijaż.  
      - Kochana ja nie muszę. Ślepa jesteś? Josh aż się pali do ciebie, tworzylibyście śliczną parę.
Aha…
         - Zatem postanowiłaś zadbać o moje życie erotycznie…
       - Postanowiłam zadbać o ciebie, o swoją starszą siostrę. A teraz koniec tematu, przebieraj się migiem.
         Rzuciwszy pod nosem jakieś przekleństwo, pomaszerowałam ponownie do łazienki w towarzystwie francuskiej bielizny. Alice znana była ze swojego ubraniowego uporu, ale mimo to kochałam ją niezwykle mocno. Spojrzałam na odbicie w lustrze, ciemnowłosa kobieta prezentowała się niezwykle seksownie. Uśmiechnęłam się pod nosem, po czym wróciłam do Allie.
         - Pięknie - skomentowała. - Urodzona modelka…
         Pokręciłam głową, oj Alice, Alice…
         - Z racji tego, że ostatnio nie miałam przyjemności być twoją osobistą stylistką, postanowiłam wybrać ci sukienkę na wieczór…
         - Nie tylko - dodałam cicho do siebie.
         - Elen ja wiem, że ty to lubisz. Prawda? - Zrobiła smutna minkę.
            No i mamy klops.
         - Lubię, ale w granicach rozsądku. Dobrze wiesz, że przesady ani plisowanych spódnic…
      - Nie znosisz, wiem - dokończyła prędko. - Mam jednak wielką nadzieję, że ta kreacja przypadnie ci do gustu - powiedziała i odsłoniła pokrowiec, który trzymała w ręku.
    Moim oczom ukazała się jasnoróżowa sukienka z delikatnego szyfonu wraz z marszczeniami. Była… perfekcyjna, dodatkiem były jedynie kolczyki, torebka oraz wrzosowe czółenka.
         - Wiesz co, Alice - zaczęłam poważnie, chcą się z nią podrażnić. - Tym razem ci się upiekło.
         Zaśmiała się i zaklaskała w dłonie.
         - Mi się zawsze upiecze, po za tym miałam wizję.
        Tym razem to i ja się zaśmiałam, wizja! Chwilę później do mojego pokoju wpadła Rosalie: blond włosy zakręciła w drobniutkie loki i zrobiła ostry makijaż.
         - No dziewczyny jeszcze nie gotowe? - zapytała, przeglądając się w lustrze.
         - Na mnie nie patrz, to Vivi grymasi. 
         - Ja? - odezwała się z niedowierzaniem. - Właśnie zamierzam się ubrać.
         Po czym wzięłam ubrania od mojej siostry i ruszyłam w kierunku łazienki, pół minuty później siedziałam na krześle, a Alice kończyła swoją jakże fascynującą zabawę stylistki. 
~*~
- Sophie Ann!
- Słucham Papy - odpowiedziała cicho dziewczyna, siadając na fotelu obok. - Czy Papa sobie czegoś życzy?
- Możesz mi powiedzieć, co się ostatnio z tobą dzieje? - zagrzmiał mężczyzna. - Od kilku tygodni chodzisz prawie nieprzytomna…
- Nie rozumiem o co Papie chodzi, zawsze taka byłam…
- Nie pleć głupstw widzę, że coś ukrywasz - przerwał jej brutalnie. - Poza tym Samuel powiedział mi dzisiaj, że od tygodnia nie jeździsz konno. To do ciebie nie podobne…
- Kolano mi doskwiera - zaczęła się tłumaczyć. - I wyprzedzę twoje kolejne pytanie, byłam u lekarza. Zalecił mi jak na razie zaprzestać treningów.
- Pan Smith zabronił ci jeździć? - Był zdumiony. - Ale przecież trenowałaś z gorączką i złamanym nadgarstkiem…
- Zdaje sobie sprawę z tego Papo, ale nie zamierzam nadwyrężać nogi…
- Jeżeli nie wystartujesz w tegorocznym konkursie - warknął, podnosząc się. - To wszystkie pieniądze jakie w ciebie włożyłem, przepadną!
- Zawsze te pieniądze! - Podniosła głos złotowłosa. - Tylko pieniądze! Moje zdrowie i życie nic się dla ciebie nie liczy?
- Twoim przeznaczeniem jest jazda konna córeczko, rozumiesz… Jesteś mądrą dziewczynką, wiesz co dla ciebie najlepsze - mówił głaskając ją po głowie.
- A co jeżeli ja już więcej nie chcę jeździć - wtrąciła. - Chciałabym się uczyć, pozwiedzać świat, może nawet odwiedzić mamę w Stanach…
Mężczyzna przestał ją głaskać, jego silne dłonie nagle złapały jej złote pukle, po czym pociągnął tak mocno, że dziewczyna znalazła się na podłodze, piszcząc z bólu. W kącikach oczu pojawiły się łzy, a ojciec powiedział spokojnym głosem.
- To ja tutaj ustalam zasady, mieszkasz w tym domu więc im podlegasz. Moją wolą jest abyś trenowała, tak długo aż zdobędziesz wymarzone zwycięstwo.
- Chyba twoje - warknęła. - Nie zamierzam…
Nie dokończyła, bo przerwał jej ostry ból policzka i krew jaką poczuła w ustach. Powoli odwróciła głowę w kierunku swojego ojca, siedział ponownie na fotelu i odpalał cygaro. Nienawistnym wzrokiem wpatrywała się w postać przed sobą, Papa rzadko kiedy tracił panowanie nad sobą, lecz ostatnio zdarzało się to coraz częściej.
- Chcesz coś jeszcze dodać? - zapytał po chwili.
- Nie - szepnęła.
- Nie słyszę.
- Nie - powtórzyła głośniej. - Mogę odejść?
- A gdzie się wybierasz?
- Do stajni… Papo.
- Grzeczna dziewczynka, zatem idź. Zobaczymy się na kolacji, pamiętaj osiemnasta trzydzieści i ani minuty spóźnienia, bo inaczej…
- Poniosę konsekwencje- wtrąciła z udawanym uśmiechem.
- No już idź, nie pozwól Błyskawicy tak długo na siebie czekać.
Potulnie schyliła głowę i szybkim krokiem wyszła z biblioteki, ruszyła w kierunku swojego pokoju aby się przebrać. Jednak dopiero gdy drzwi jej sypialni zatrzasnęły się za nią, po jej twarzy zaczęły spływać łzy. Bezwładnie osunęła się na podłogę…
~*~
- Gdzie Josh? - zapytała Allie, rozglądając się po salonie. - Mam nadzieję, że nie zrobiliście nic głupiego - zwróciła się do chłopaków czarnowłosa.
- Spokojnie - odpowiedział Jasper. - Pojechał się przebrać…
- Co?!- warknęła.- Ale… co… jak… gdzie…
- Spokojnie Alice - zaczął Edward z sarkazmem. - Podczas, gdy wy uporczywie gapiłyście się w lustro i rozmawiałyście o pierdołach, Joseph postanowił zapolować i się przebrać na imprezę.
- A dlaczego żaden z was nie zaproponował mu pomocy? - Ciągnęła dziewczyna obrażonym tonem.
- Masz nas za niewychowanych pacanów? Oczywiście, że chcieliśmy mu „pomóc”, ale grzecznie odmówił - wyjaśnił Jasper z dziwną miną.
- Nie lubicie go - stwierdziła.
- Ja nie mam nic do Josha, jest spoko - powiedział Emmett.
Miedzianowłosy prychnął a blondyn przewrócił oczami.
- Chwila! A co to ma do rzeczy? - odezwali się chórem Ed i Jazz.
- A to, że waszej siostrze zależy na nim i dla niego Viviene nie jest obojętną wampirzycą. Coś mogłoby z tego być, bardzo ładnie się razem prezentują…
- Och… Przestań - wtrącił Edward. - Elen się nim interesuje? Szczerze wątpię, to tylko jej znajomy…
- Przyjaciel - przerwała.
- To ty tak uważasz - powiedział chłopak hardo.
- Jesteś zazdrosny… - odezwała się z uśmiechem.
- Co! - warknął Edward.
- Vivi też ma prawo do miłości, musisz się z tym pogodzić…
- Alice czy ty masz sieczkę zamiast mózgu? - wyrzucił.
- Ranisz mnie braciszku takim stwierdzeniem - powiedziała. - Mój mózg zawsze działa prawidłowo.
- Chyba nie zawsze.
- Skoro NIE jesteś zazdrosny to…
- Facet nie wydaje mi się w porządku i dlatego go nie lubię. A moja siostra może się spotykać z kimkolwiek zechce, ja jej niczego nie zabraniam - wtrącił po czym wyszedł z pokoju.
Ciemnowłosa wpatrywała się w oddalającą postać brata: Josh nie w porządku? Nieee. Brad Pitt, nie może być nie w porządku… Jej rozmyślania przerwał pocałunek w szyję, odruchowo odwróciła się z uśmiechem i zarzuciła ramiona na szyje ukochanego.
- Wiesz, jak poprawić mi humor - szepnęła.
- Wiem - mruknął Jasper z uśmiechem.
- Przesadzam?
- Po prostu się martwisz, taka już jesteś.
- Jest zazdrosny?
Jasper oddalił znacznie od siebie dziewczynę, po czym spojrzał jej głęboko w oczy i powiedział szeptem.
- Nie. Ale musimy zachować ostrożność, pamiętaj że sama Nora nie kazała mu wszystkiego mówić. A to chyba coś znaczy?
- Nie wiem - zachmurzyła się dziewczyna.
- Oj nie przejmuj się, zaraz jedziemy do Port Angeles…
- Właśnie, a ty nie jesteś przebrany - przerwała z uśmiechem i pociągnęła chłopaka na górę. 
~*~
Siedziałam przed toaletką szczotkując włosy, gdy rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę.
Moim oczom ukazał się mój brat, ubrany w błękitną koszulę, czarne jeansy i skórzana kurtkę. Rude włosy jak zwykle pozostawały w nieładzie.
- Pięknie wyglądasz - powiedział.
- Dziękuję - odpowiedziałam z uśmiechem. - Słucham. 
- Chciałem z tobą porozmawiać o twoim przyjacielu, muszę przyznać że nie wywarł on na mnie dobrego wrażenia. Udało ci się go jakoś rozgryźć?
- Musisz wiedzieć Edwardzie, że od takich wampirów, jakie reprezentuje Josh niczego konkretnego się nie dowiesz.
- Nie rozumiem, przecież mówiłaś…
- To typowa zasada w naszym świecie, nigdy nie mów za dużo. Jesteś zbyt inteligentny, aby ci to tłumaczyć, dobrze wiesz o co mi chodzi.
- Rozumiem, ale przecież z Josephem znacie się bardzo dobrze, więc dlaczego uważasz, że coś ukrywa?
- Nie był ze mną szczery, ale przecież to ty siedzisz w jego głowie, mógłbyś sam odpowiedzieć na to pytanie.
- Jak na razie, jego jedyne myśli zaprząta pewna wysoka, zgrabna, ciemnowłosa wampirzyca - wtrącił z przekąsem.
Spojrzałam na brata ostrym wzrokiem, nie miałam pojęcia że Josh się angażuje. W prawdzie Alice trajkotała dzisiaj o tym jak to ładnie razem wyglądamy i że cudowna była by z nas para, jednak nie brałam tego na poważnie. Po za tym minęło tyle lat, czyżby…
- Viviene?
- Wybacz zamyśliłam się.
Na jego ustach pojawił się szelmowski uśmiech.
- Wprawdzie nie przepadam za tym facetem, ale jeżeli on ci się podoba to się za niego bierz. Może jak go lepiej poznam to zmienię zdanie, kto wie…   
Prychnęłam, no nie! Zaczynałam mieć tego wszystkiego dość: najpierw Allie - ok. to zniosłam, potem Rosalie - też to zniosłam, jakoś. A teraz mój rodzony brat, byłam pewna że w życiu czegoś takiego od niego nie usłyszę a tu proszę. Niespodzianka!
- Dlaczego mam się za niego brać? Czemu każdy chce mnie uszczęśliwić na siłę?
- Każdy?
- Oj! Wiesz o czym mówię, Alice już najchętniej wyprawiłaby mi wesele, może nawet jeszcze dzisiaj. Ta kobieta jest nieobliczalna.
Zachichotał.
- Nie masz się z czego śmiać - warknęłam. - Już nawet nie mogę mieć gościa, by nie budzić towarzysko-seksualnych pobudek… Czy ja naprawdę tak okropnie wyglądam bez faceta?
- O czym ty bredzisz? - zaśmiał się ponownie.
- Nie udawaj idioty, mam ci przypomnieć Tanyię? Myślisz, że nie wiem dlaczego rzadko kiedy pojawiasz się na Alasce…
- Ej to był cios poniżej pasa - przerwał. - Możemy zmienić temat?
- To ty zacząłeś.
- I ja kończę.
Nasze spojrzenia się spotkały, ale żadne z nas nie odwróciło wzroku, odłożyłam szczotkę do szuflady. 
Dlaczego cię okłamał?
Nie przybył tutaj wyłącznie z mojego powodu, tego jestem pewna. Josh nie należy do ludzi martwiących się o nowy dzień. Facet żyje chwilą…
Zatem co go może tutaj sprowadzać?
Może prowadzi jakieś interesy, ale tutaj w Ameryce Północnej? W tym regionie nie ma  popytu na srebro, bardziej skłonna wydaje mi się Azja. Volturi rzadko kiedy wybierają się w tamte regiony…
Interesy…
Albo i nie.
Interesy.
Bo co innego?
Interesy!
Zaciąłeś się czy co?!
On współpracuje z Volterą!
- Co! - krzyknęłam.
- Pamiętasz jak zapytałem się Josha o interesantów? Jak dużo ma zamówień na czyste srebro?
- No - chyba nadążałam.
- Przez przypadek, udało mi się usłyszeć jego taką jedną myśl…
- Jaką?
- „Nie uda mi się jej przeciągnąć na ich stronę, więc jak spłacę dług?”
- I ty mi to dopiero teraz mówisz?! - zapiszczałam.
- Wcześniej o tym nie pomyślałem, nie skojarzyłem.
Zaczęłam chodzić po pokoju, Edward przysiadł na łóżku. Josh miał kłopoty tego byłam pewna, ale dlaczego? I czemu zależało mi akurat na mnie? Idiotka - dar. Chciał mnie ofiarować Aro w zamian za darowanie długu, wampir z takim talentem bije wszelkie możliwe rekordy…
Tępo wpatrywałam się przed siebie, nie wiem dlaczego, ale zadrżałam. Perspektywa spotkania się z Volturi nie napawała mnie optymizmem. Nie potrzebowałam Alice, aby znać swoją przyszłość w ich szeregach.
Krwistoczerwone oczy, bladość skóry i czarna peleryna, zlewająca się z moimi hebanowymi lokami. Ogrom emocji wyzwalanych jedynie podczas krwawej uczty, jak również wieczny szantaż o bezpieczeństwo najbliższych. Mimo, to byłam na gotowa. Ponownie moim ciałem wstrząsnął pojedynczy dreszcz, nagle na swoich ramionach poczułam ręce Edwarda.
Nie poddamy się bez walki. Nie bój się.
Nie boję się o siebie, ale o was. Volturi są bezwzględni…
Z tego co mi wiadomo Aro bardzo lubi Carlisle i nie będzie chciał go do siebie zrazić. Więc nie wszystko stracone. 
Może.
Kiedy powiesz mu, że wiesz?
Jeszcze dzisiaj.
Mam uprzedzić resztę?
Nie. Sama to załatwię.
Za… Zabijesz go?
Niewykluczone.
- Vivi, Edward! Musimy już jechać! - krzyknęła z dołu Alice.
- Chodźmy! - powiedział Rudy.
Szybkim ruchem umieściłam soczewki w oczach, założyłam kurtkę, wzięłam torebkę i ruszyłam pod rękę z bratem na dół.
Uśmiechnij się trochę, to nie misja samobójcza! - pomyślał.
Odruchowo na mojej buzi zagościł promienny uśmiech, przez kilka godzin przecież nie muszę o tym myśleć. Bo i nie chcę, lecz prędzej czy później będę musiała spojrzeć mu w oczy.

~*~
         Nie miałam wątpliwości, że Josh popisze się swoim jakże znakomitym gustem. Clapton słynął z rozrzutności i bogatego życia, a ponad wszystko kochał hazard i zabawę. Gdy wraz z Edwardem znaleźliśmy się przed domem, stojący nieopodal jaguar nie zrobił na mnie żadnego wrażenia, serio. Nie mogę niestety powiedzieć tego samego o Rosalie, Emmecie, Allie oraz Jasperze. 
         Nie mam pojęcia co jest takiego cudownego i podniecającego w czarnym, lśniący lakierze oraz skórzanej tapicerce. I chyba się nie dowiem. Dobra, dobra lubię samochody i szybkość, ale nie do tego stopnia.
         Moja siostra tak wszystko wykombinowała, że do Port Angeles wraz z Josephem jechałam tylko ja, reszta natomiast zabrała się BMW Rosalie. Mijały minuty a ja uporczywie wpatrywałam się w świat za oknem, bo niby co miałam powiedzieć?
         - To gdzie jedziemy? - zapytał.
         - Do klubu.
        - To wiem, ale było by prościej, gdybyś chociaż podała nazwę. Nie czytam ci w myślach…
Tak nie czytasz, ale tobie czytają…
         - A chciałbyś? - wtrąciłam.
         - Kto by nie chciał, znaleźć się w twojej główce Vivi - zacmokał. - Carlisle mówił, że prowadziłaś jakiś bar…
         - I nie prowadziłam jakiegoś baru - rzuciłam.
         - Jesteś nie w humorze. Stało się coś?
         - Nie, dlaczego pytasz?
         - Nie jestem ślepy, znam cię trochę.
         - Może nie tak dobrze, jakbyś chciał.
         - Może - zachichotał. - Rozchmurz się trochę, będzie fajnie.
         - Na pewno.
~*~
Nie było mnie w klubie dwa tygodnie, według oficjalnej wersji wyjechałam, a potem byłam chora na grypę, które przerodziło się w potworne zapalenie płuc. Cóż choroba nie wybiera… Byłam nieco zaskoczona, gdy na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się na miejscu, jednak mój brat słynął czasami z głupich pomysłów albo w ogóle nie myślał.
Za moimi plecami Edward chichotał.
Czasami, pamiętaj… I nie waż się mówić mu o tym, bo nie ręczę za siebie.
Bo co mi zrobisz?
Zamyśliłam się.
Poprzybijam ci wszystkie płyty do sufitu, gwoździami.
Nie zrobiłabyś tego.
Owszem.
Skąd ty bierzesz takie pomysły?
Z Internetu.
Przestał się śmiać, za to ja uśmiechnęłam się perfidnie. Idący obok mnie Josh pilnie mi się przyglądał, nie odezwał się jednak ani słowem.
- Witam Państwa, dzisiaj wstęp mają jedynie osoby pełnoletnie - powiedział bramkarz, patrząc na Alice, Edward i Rosalie.
- Ale… - zaczęła Allie, szukając czegoś w torebce.
- Dobry wieczór Steve - wyprzedziłam siostrę i stanęłam naprzeciwko ochroniarza. - Jak się miewasz?
- Panna Cullen? Dziękuję dobrze, a pani?
- Wszystko w porządku.
- Bardzo przepraszam, że nie zauważyłem pani...
- Nie musisz się tłumaczyć, to co możemy wejść?
Steve spojrzał na moje rodzeństwo a chwile później na mnie, dyskretnie wręczyłam mu napiwek. Zdziwił się bardzo, ale przyjął i powiedział lekko zmieszany.
- Życzę państwu miłego wieczoru.
- Nawzajem - odpowiedziałam z uśmiechem. - Chodźcie!
Oddaliśmy kurtki do szatni, a następnie poprowadziłam towarzystwo do baru, od razu w naszym kierunku rzuciło się trzech kelnerów - David, Carl oraz Thomas.
- Dobry wieczór Panno Cullen - powiedzieli chórem. - Jak dobrze, że pani wróciła.
- Ile to już razy prosiłam, aby się do mnie tak nie zwracać? - zapytałam lekko poirytowana.
- Wiemy, ale odkąd szef wrócił nie pozwala tak mówić. Pan Northman, Panna Cullen i Pan Cullen - wyrecytował Thomas.
- Coś się stało z Panem Nortmanem? - odezwał się Emmett.
- Szkoda gadać - dodał Carl.
- Tak, ale my tu gadu-gadu a stolik czeka - zreflektował się David. - Zapraszam za mną, strefa VIP.
- Strefa VIP? - zapytałam.
- To mój najnowszy projekt - wtrącił Em. - Robi niezłą furorę!
- Wiedziałam, że ciebie nie powinno się zostawiać samego. Interesy to nie zabawa!
- W takiej chwili powinienem strzelić focha - powiedział brunet.- Ale uwierz, że czasami też mam ciekawe i w miarę normalne pomysły.
- Masz rację, przepraszam- dodałam i pocałowałam go w policzek, na jego ustach pojawił się uśmiech.- Lepiej?
- Zdecydowanie.
Strefa VIP położona była troszeczkę wyżej niż reszta stolików, miękkie kanapy, wzorzyste poduszki oraz wodne fajki - jednym słowem orient. Musiałam przyznać, że Boski zrobił kawał dobrej roboty, jak jeszcze nigdy. Gdy już moje rodzeństwo oraz Joseph usiedli przy stoliku i zamówili alkohol, postanowiłam załatwić kilka spraw.
- Pozwolicie, że opuszczę was na chwilę?
- A można wiedzieć, gdzie się wybierasz? - zapytał nagle Josh.
Otworzyłam lekko buzię ze zdziwienia, lecz nie tylko ja. Cullenowie również w nim utkwili wzrok na chwilę. Szczerze mówiąc gdyby się nie odezwał, nie wiedziałam że z nami jest.
- To jest klub który prowadzę - odpowiedziałam szorstko. - Mam trochę zaległości, które muszę nadrobić.
- Tak tylko z ciekawości pytałem - wtrącił nieśmiało Clapton.
- Jasne.
Gdy kelner przyniósł drinki do stolika, ruszyłam do baru razem z nim. Tam przywitałam się z resztą personelu, za którym musze przyznać stęskniłam się trochę. Jakby nie patrząc pracujemy razem i przywiązujemy się do siebie, a to u ludzi normalne. Szkoda, że dla wampirów staje się to czasami nie zręcznie i teoretycznie nieetyczne.
Swój spacer zakończyłam na szklanych schodach, gdzie zmierzałam do gabinetu Northmana. Zapukałam, usłyszawszy: Nie jestem w nastroju, nacisnęłam klamkę.
- Tak się witasz, z ludźmi których nie widziałeś dobrych kilka tygodni? - zapytałam, zamykając za sobą drzwi. - Nie przeszkadzam?
- Viviene? Vivi? To naprawdę ty? - zawołał Eric, próbując wstać z fotela.
- Elen? - odezwał się trzeci głos.
Moja twarz zrobiła się poważna, jednak uśmiech nie opuścił mojej buzi.
Co on tutaj robi? - krzyczały moje myśli.
Ja to chyba naprawdę mam w życiu ogromnego pecha: jak nie Josh chcący mnie podać Volturi na tacy jako przystawkę, to krwawiący Eric Northman a na deser wkurzający i wścibski doktorek.
I jak tu się na nich nie rzucić? Chwila, krwawiący?!
Ciemnobrązowe oczy pilnie obserwowały dwóch mężczyzn, do moich nozdrzy doszedł słodki zapach życiodajnej substancji.
- To wy się znacie? - zapytał Northman chłopaka.
- Można tak powiedzieć - odpowiedział blondyn, nie spuszczając ze mnie wzroku.
 Gardło zapłonęło żywym ogniem, przymknęłam oczy i spróbowałam przestać oddychać.
Boże nie teraz…
- Viviene wszystko porządku, strasznie zbladłaś - zaczął nagle Eric.
- Dobrze się czujesz? - zapytał Will, podchodząc bliżej. - Może powinnaś usiąść?
- Nic mi nie będzie - stwierdziłam. - Chciałam się tylko przywitać, ale widzę że masz gościa, więc…
- William opatruje mi nogę - zaczął ponownie Northman. - Chodziłem dzisiaj po lesie a właściwe zabłądziłem, gdy nagle zaatakował mnie niedźwiedź…
- Zaatakował cię niedźwiedź? - odezwałam się nie kończąc słowa, ponieważ skończyło mi się powietrze. - Ale jak…
- Nie dosłownie, po prostu usłyszałem jak się zbliża. Przeraźliwie ryczał a ja wpadłem w taką panikę, że zacząłem uciekać…
Zrobiłam duże oczy - specjalnie.
- I w lesie natknął się na mnie, właśnie ruszałem na szlak - dokończył Cullen. - Gdy go zobaczyłem Elen, uwierz nie wiedziałem co robić - zachichotał.
- To wydaje ci się śmieszne? - zareagowałam ostro.
- Nie, ale…
- Przestraszony człowiek, jest taki zabawny? - nakręciłam się. - Ciekawe jak ty wyglądałbyś na jego miejscu?
- Co cię ugryzło? - zapytał cicho.
- Mnie, nic - odpowiedziałam.
- A mi się wydaje…
- To nich ci się nie wydaje - rzuciłam w jego stronę a następnie zwróciłam się do Northmana. - Eric mam nadzieję, że noga prędko się zagoi. Chciałam pogadać o interesach, ale jak widzę teraz nie jesteś w stanie. Zatem możemy spotkać się w tygodniu. Co ty na to?
- Jasne, dzięki że przyjechałaś.
- W końcu jest weekend, trzeba się bawić. Do widzenia - rzuciłam i ruszyłam w stronę drzwi.
- Co jej jest? - zapytał cicho Eric Willa.
- Nie mam najmniejszego pojęcia - odparł sucho.
~*~
- Możesz poczekać? - zawołał na schodach William.
Ten człowiek naprawdę chce znaleźć się na niebiańskich Polach Elizejskich, z resztą nie po raz pierwszy. Nie wiem czemu, ale zatrzymałam się. Ach no tak dobre wychowanie tego wymaga, Esme powinna być ze mnie dumna…
- Słucham - zamrugałam rzęsami.
- Na pewno wszystko ok.? Bo przed chwilą na to nie wyglądało…
- Na 100% i proszę przestań już o to pytać - błagałam. - Ostatnio każdy zadaje mi to samo pytanie, więc miej litość.
- Nie chciałem cię urazić - powiedział hardo. - Nie chciałem przeszkadzać.
 W jego oczach dostrzegłam troskę a chwilę później złość, czy on się obraził? Ale niby za co? Odwrócił się, aby odejść. Złapałam go za rękę.
- Poczekaj! Przepraszam, mam zły dzień.
- Ostatnio ciągle masz „złe dni”…
- Twierdzisz, że kłamię?
- Skądże, tylko czasami to co mówisz nie koniecznie ma sens.
- Jak możesz? - Byłam oburzona.
- A ty możesz wyżywać się na mnie, gdy masz „zły dzień”? Bo za każdym razem, gdy mnie widzisz nie robisz nic innego!    
- Ja?!
- Nie, ja.
- Jesteś niesprawiedliwy, nie powinieneś mnie oceniać w ten sposób.
- A dałaś mi inny?
- Nie rozumiem o co się wściekasz? - Bo naprawdę nie wiedziałam.
- Zatem jesteś głupsza niż myślałem - warknął.
- Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób, nie jestem twoją córką, siostrą, kochanką czy nawet koleżanką!
- Powtarzasz się - stwierdził zabawnie.
- Ty naprawdę igrasz ze śmiercią… - syknęłam wkurzona.
Zmrużyłam oczy niczym kobra i stanęłam o jeden stopień wyżej na schodach. Gdybym miała moc bazyliszka, Cullena już by nie było pośród żywych. Mężczyzna przekrzywił głowę dla lepszego efektu, na jego twarzy wymalowało się zdziwienie a chwilę później strach, jakby sobie coś przypomniał.
- Za to teraz udajesz niebezpieczną? - zakpił. - Chyba powinnaś skonsultować się z lekarzem…
Zaczęłam spazmatycznie oddychać, poczułam jak czerwona błona przysłania mi świat a właściwie postać Willa, powietrze zaczęło niebezpiecznie drgać. Jeszcze sekunda a rzuciłabym mu się do gardła. Najnormalniej w świecie chciałam go zabić…
Boże co ja robię?!
- Mam gdzieś to co uważasz na mój temat… Cullen! - krzyknęłam, głośniej niż chciałam.- Niech cię diabli!
- I vice versa.
- Ooo… Kochanie w końcu cię znalazłem - odezwał się za moimi plecami Josh. - Masz jakiś problem z tym Panem?
- Nie mam - odpowiedziałam oschle, schodząc w dół.
- Zatem chodźmy. Do widzenia… Panu - powiedział Clapton, biorąc mnie za rękę.
- Żegnam - odpowiedział William, tym razem nie było mu do śmiechu.
~*~
- Możesz mi powiedzieć co to było? - warknęłam, gdy już znaleźliśmy się w ustronnym miejscu.
           - Co?! - Udał ewidentnie głupiego.
           - Kochanie w końcu cię znalazłem? - przedrzeźniłam go.
           - Ale przecież to prawda - szepnął mi do ucha.
           - Josh my nigdy nie byliśmy razem i nie będziemy…
         - To ty tak uważasz - wtrącił, po czym jego jedna dłoń znalazła się na moim biodrze. - Dla mnie to coś więcej niż jedna noc.
         - Ale dla mnie nie. Poza tym minęło dwadzieścia lat, a ty miałeś mnóstwo dziewczyn w tym czasie.
         - To prawda było ich wiele, ale żadna nie była tobą - jego druga dłoń znalazła się na mojej tali, zbliżył się do mojego ucha .- Piękna, delikatna, stanowcza i niedostępna…
          - Wredna, mściwa i nie zawaham się, aby w razie czego pozbawić cię męskości, która jak mniemam jest ci wielce potrzebna…
         Zaśmiał się cichutko.
         - Zmieniłaś się, nie pozwalasz sobie wejść na głowę, ale mi to nie przeszkadza. Musze przyznać, że taka Vivi kręci mnie jeszcze bardziej…
         - Za to ty nigdy się nie zmienisz, zawsze będziesz babiarzem i erotomanem - wtrąciłam, chcąc wyrwać się z jego uścisku.
         On jednak nie miał zamiaru mnie puścić, gwałtownie przyciągnął mnie do siebie, tak że stykaliśmy się prawie nosami. Jego ręce powędrowały pod moją sukienkę i spoczęły na udach. Z jego ust wydobył się cichutki jęk, gdy natarł na moją koronkową bieliznę. Odruchowo zarzuciłam mu ramiona na szyję a prawą nogę zgięłam w kolanie, przypierając wampira do ściany. Josh zamruczał przyjaźnie a na mojej twarzy pojawił się uśmiech zwycięstwa, przygryzłam dolną wargę. Oderwałam jego ręce od siebie i przetrzymałam za nadgarstki, moja twarz zbliżyła się do jego szyi.
         - Podoba mi się, że przejmujesz inicjatywę - szepnął.
         Zaśmiałam się w duchu, tak teraz JA. Delikatnym ruchem mój nos wędrował po jego obojczyku, następnie po szyi aż do ucha, specjalnie przedłużając „tortury”. Podniosłam kolano wyżej i szepnęłam.
         - Pragniesz mnie?
         - Tak - odpowiedział, oddychając szybciej. - Chcę cię!
         - Chcesz mnie?
         - Tak, chcę.
         - A co byś za to dał?
         - Wszystko.
         - Absolutnie wszystko?
         - Tak.
      - Zatem musisz przestać kłamać - szepnęłam, po czym pocałowałam go w obojczyk i ruszyłam w stronę baru. 
         ~*~
Szłam przemierzając salę pełną ludzi z ogromnym uśmiechem na ustach. Musiałam przyznać, że potraktowanie Josha w „ten” sposób bardzo mi się spodobał. Może i nie powinnam tak postępować, ale facet ewidentnie zasłużył sobie na o wiele gorsze traktowanie. Po za tym musiałam odreagować spotkanie z Cullenem, co za typ?! Ale nie teraz o tym, wracając do Josepha…
         Ok. Spaliśmy ze sobą, jeden jedyny raz, ponad dwadzieścia lat temu. Byłam pod znacznym wpływem alkoholu i nie do końca wiedziałam co tak naprawdę robiłam. Poza tym na drugi dzień, wyjaśniliśmy sobie że była to fantastyczna i jednorazowa przygoda, nic więcej.
Więc dlaczego Josh zachowuje się tak a nie inaczej?
Tyle pytań a odpowiedzi brak, musiałam jak najszybciej rozprawić się z Claptonem. Tak, zaraz po imprezie.
         - Czemu się tak szczerzysz Vivi? - zapytał Emmett po opróżnieniu szklanki. - Czyżbyś oznajmiła Ericowi, że rezygnujesz z posady?
         - Wiesz co braciszku? - wtrąciłam, odkładając torebkę.
         - No?
     - Chlupnij sobie jeszcze jednego i chodź na parkiet - powiedziałam i dołączyłam do tańczących Alice i Jaspera. - Em?
         - Mi nie trzeba dwa razy powtarzać - odkrzyknął. - Jak zabawa…
         - To zabawa - dokończyłam. - Na razie.
~*~
       Chwilę później do stolika Cullenów dosiadł się z powrotem Josh, popijał kilkuletnią whisky i bacznie przyglądał się tańczącej Viviene. Odkąd zobaczył ją w lesie po tylu latach, wszystkie wspomnienia powróciły, jednak nie była to ta sama kobieta w której się zadurzył. Viviene Cullen bardzo go intrygowała a jej nowe oblicze sprawiło, że jego uczucia odżyły. Nie chciał już tylko dobrego seksu, ale prawdziwego kochania, prawdziwej rodziny.
Czy to możliwe? Ja chyba wariuję… - myślał.
Rudowłosy dokładnie przeczesywał jego myśli, jednak niczego podejrzanego nie mógł się dopatrzeć. Jak zwykle królowała w nich jego młodsza siostra, lecz tym razem nie myślał o niej w sposób pożądany. Pragnął przede wszystkim, aby była szczęśliwa i się uśmiechała…
             - Co tak myślisz Ed? - zapytał Clapton.
             - Zakochałeś się - stwierdził zdziwiony Edward. - Ty się naprawdę zakochałeś…
           Mężczyzna zaśmiał się.
             - Aż tak widać?
          - I to jeszcze jak- dodał, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Co miłość potrafi zrobić z człowiekiem…
           - To lepiej nie mów co robi z wampirem - wtrącił. - Nigdy nie byłem zakochany, w ogóle to uczucie jest mi obce. A teraz nie wiem, jak mam się zachować…
          - Vivi cię lubi - odezwał się po chwili chłopak. - Lecz nie wiem, czy zaangażuje się w wasz związek…
             - Jest płochliwa…
             - Była.
             - Mogę ci zadać pytanie?
             - Jasne - odpowiedział rudy.
             - Od jak dawna jesteście rodzeństwem?
             - Od urodzenia - stwierdził.
          Joseph zaśmiał się a miedzianowłosy mu zawtórował.
             - Dobre - powiedział po chwili. - Ale ja serio pytam.
             - Od pół roku.
          Wampir zrobił duże oczy.
             - Od sześciu miesięcy? - powtórzył powoli. - Ale jak?
          - Po prostu spotkaliśmy się przez przypadek a Viviene wiedziała, że miała starszego brata, który umarł w tym samym roku kiedy ona przyszła na świat. Szczęśliwy traf a może zrządzenie losu, że obydwoje zostaliśmy przemienieni? Do dzisiaj nie mam pojęcia, jak to się stało że nie miałem pojęcia o jej istnieniu…
             - Rodzice ci nie powiedzieli?
           - Skądże, dopiero po ponad stu latach dowiedziałem się, że jestem starszym bratem - odpowiedział i spojrzał na bawiąca się Norę. - Cieszę się, że mamy siebie.
              - Kochasz ją - stwierdził Clapton.
         - Na tyle mocno, aby w razie potrzeby tak skopać ci tyłek, żebyś pożałował swojej decyzji pozostania wampirem. Jak również obrzydzić ci resztę, marnej i wiecznej egzystencji - powiedział poważnie, po czym ruszył w kierunku baru.
         - Super - szepnął Josh do siebie.

    „Kobieto, po chwili miłości jesteś jak miasto o zburzonych
murach i zdjęty twój diadem - pożądanie mężczyzny”
- Antoine de Saint- Exupéry

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz