28 czerwca 2012

Rozdział 34

      - Joseph co powiesz na polowanie? - zapytałam godzinę po powrocie do domu z Port Angeles. - To znaczy polowanie w moim stylu…
         - Może być zabawnie - stwierdził wstając z kanapy.
         - Jo? - zawołał Emmett. - Rewanż jak wrócisz?
         - Nie licz na to - wtrąciłam z uśmiechem.
         Zaczynam się ciebie bać. Mamy być w pobliżu? – pomyślał Edward.
         Nie.
         - Josh idziemy? - ponagliłam.
         - Jasne.
        Biegliśmy w równym tempie przez kilka kilometrów, raz na ziemi raz na gałęziach drzew. Nie było mi do śmiechu, chociaż tak bardzo chciałam. Clapton nie był osobą, która powinna pożegnać się z życiem. Jednak w naszym świecie czasami nie ma wyboru, najważniejsza jest polityka przetrwania i bezpieczeństwo. Gdy znaleźliśmy się nad urwiskiem zatrzymałam się, przed nami roztaczał się przepiękny widok. 
         Idealne miejsce na egzekucję - pomyślałam w przypływie swojego czarnego humoru.
         - Zamierzasz polować na łososie? - zapytał, spoglądając na rzekę w dole. - A może liczysz na kawior? Podobno robi bardzo dobrze na wampirzą cerę…
         - Josh nie przybyłam tu aby polować.
         - Nie? - Nie zdziwił się bardzo.
         - Nie.
         - To co chcesz robić? - zapytał figlarnie, pochodząc bliżej. - Może dokończymy to, co tak owocnie zapowiadało się w klubie?
         - Już mówiłam, nie oddam ci się po raz drugi.
         - Dlaczego?
         - Odpowiedz mi na pytanie, po co tutaj przyjechałeś?
         - To oczywiste, że do ciebie.
         Kłamał w żywe oczy, zacisnęłam dłonie w pięści i przymknęłam powieki.
         - Przestań mi tu chrzanić głupoty, wiem że kłamiesz…
         - Przysięgam!
       - Po tylu latach myślałam, że kłamstwo wejdzie ci w krew. Niestety masz pecha jak widać, ponieważ dokładnie wiem kiedy mówisz prawdę, a kiedy blefujesz. Tak jak teraz!
         - Nowa zdolność? - Był w szoku. - Myślałem, że z wiekiem ci to przejdzie…
      - Nie próbuj mnie rozczulać. Powiedz do czego ci jestem potrzebna, w jakie bagno się wpakowałeś? I w jakie długi?
         - Skąd?... - Był przerażony.
         - Nie ważne, gadaj!
         - Ja Viviene nie mogę… ja nie mogłem… musiałem… - jąkał się chodząc w kółko. - Oni mi zagrozili… ja…
         - Kto Josh?! Volturi?!
         Spojrzał na mnie jak na idiotkę i się zatrzymał.
         - Volturi? - powtórzył z uśmiechem. – Vollturrii? Vivi gdyby to byli oni, to dziękował bym Bogu za to…
         Kamień spadł mi z serca, skoro nie Aro czyli… Przeraziłam się jeszcze bardziej.
         - Zatem kto?
        - To taka grupa wampirów z Indonezji, prowadzę z nimi interesy. Jednak oni nie zajmują się czystym srebrem jak ja, tylko są pozyskiwaczami talentów…
         - Kim?
     - To taka organizacja, która działa na zlecenie innych nieśmiertelnych. Kto prosi o utalentowanego wampira to go dostaje, oczywiście za ogromne pieniądze i terytorium.
         - A co ty masz z tym wspólnego?
         - Moje interesy ostatnio podupadły, brakowało mi pieniędzy na rozwój akcji…
         - Zatem poprosiłeś ich o pożyczkę, tak?
         - Tak i spłaciłem wszystko co do grosza, ale zażądali ode mnie kilku posiadłości, a że ich nie mam to musiałem spłacić dług inaczej…
        - Proponując mnie?! Wampira obdarzonego niezwykle niezwykłym darem! - wrzasnęłam i ruszyłam w jego stronę.
Zabiję gada!
         - Nie! - krzyknął, podnoszą ręce do góry. - Zaproponowałem, że znajdę im ciekawy okaz. Nie powiedziałem konkretnie o tobie, bo nie miałem pojęcia że jeszcze żyjesz…
         Tego było za wiele. Rzuciłam mu się do gardła, uderzyliśmy z impetem o pobliską sosnę, która się na szczęście nie złamała. Byłam wściekła, zaczęłam go okładać pięściami.
         - J-A-K  M-O-G-Ł-E-Ś  Z-R-O-B-I-Ć  C-O-Ś  T-A-K-I-E-G-O!?
         - Wybacz - bronił się. - Nie chciałem tego wszystkiego, byłem pewny że przekonam cię do podróży…
         - Dlaczego w ogóle pomyślałeś o mnie?
         - Bo jesteś „ciekawym okazem”?
         - Nie próbuj być dowcipny Clapton!
         - Nie mam pojęcia, po prostu gdy zadzwoniłaś postanowiłem zadziałać…
         - Postanowiłeś się zemścić! - weszłam mu w słowo.
         - Ja?
Kłamstwo.
         - Mścisz się za to, że nie udało ci się mnie rozkochać, że nie udało ci się mnie zatrzymać. Myślisz, że nie pamiętam twojej miny, kiedy powiedziałem że byłeś jednorazowym tourne i wychodzę! Zakład został przegrany, ty poczułeś się urażony a twoja męska duma i reputacja została zszargana przez pewną ciemnowłosą wampirzycę!
         Puściłam jego kurtkę i odsunęłam się od niego. W sercu poczułam gorycz i obrzydzenie.
Gnida!
         - Skąd wiedziałaś o zakładzie?
         - Wiem o wielu rzeczach o których nie wiesz i na pewno się nie dowiesz.
         - To prawda chciałem się zemścić, ale… - zaczął.
         - Nie chcę cię słuchać! - przerwałam. - Wynoś się!
     - Tym razem musisz mnie wysłuchać - powiedział, materializując się przede mną. - Chciałem zemsty, to prawda co powiedziałaś. Jestem bezczelnym chamem, hazardzistą, erotomanem i babiarzem. Masz rację najbardziej ucierpiała moja duma i portfel oczywiście, ale nie o to teraz chodzi. Dwadzieścia lat temu, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy w barze chciałem jedynie towarzystwa, seksu i wygranej. A teraz zrozumiałem, że pragnę zupełnie czegoś innego, chcę zmienić swoje życie i to tylko dzięki tobie…
         Cofnęłam się o kilka kroków, kręcą głową.
Nie, to nie może być prawda?!
         - Od samego początku mnie intrygowałaś, interesowałaś ale dopiero teraz zrozumiałem… - mówił. - … Zakochałem się w tobie Viviene! Dlatego postanowiłem nie realizować „zamówienia”… nie mógłbym cię skrzywdzić.
         - Dlaczego? - wyszeptałam.
         - Nie pytaj, nie wiem jak to się stało. Oczarowałaś…
         - Przestań! - warknęłam.
         - Mam przestać mówić co do ciebie czuję? Wybacz, ale nie mogę.
         - Skoro ty nie możesz, ja zrobię to za ciebie - powiedziałam ostro i użyłam swojego daru.
         Mimo, iż w lesie zapadła absolutna cisza, przerywana jedynie odgłosami budzących się do życia ptaków, w mojej głowie huczało. Tysiące myśli, mnóstwo wspomnień przelatywało z szybkością światła w moim umyśle. Ukryłam twarz w dłoniach i usiadłam na brzegu urwiska, ciężko oddychając.
      - Powinnam cię zabić - stwierdziłam po chwili. - Za zakład, chęć zemsty, perfidne kłamstwa i bajki o zakochaniu. Przyjechałeś tutaj, aby dostarczyć mnie jak na tacy innym wampirom napalonych na moje zdolności. Od samego początku działałeś na moją niekorzyść…
      Puściłam blokadę, nie uciekał, nadal stał w tym samym miejscu. A ja tempo wpatrywałam się w las, jaki rozciągał się przede mną po drugiej stronie rzeki. Ponad życie pragnęłam spokoju, kiedy wreszcie zaczynało mi się układać, zjawia się taki jeden i burzy wszystko, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W tamtej chwili po raz kolejny żałowałam, że Jasper mnie nie dobił ponad siedemdziesiąt lat temu.
        - Dlaczego nie pozwalasz się kochać? Dlaczego nie chcesz być kochana? - zapytał, siadając obok mnie.
    Nie odpowiedziałam od razu, nie dlatego, że nie znałam odpowiedzi na jego pytanie. Musiałam pomyśleć, od początku mojej wampirzej egzystencji nienawidziłam siebie, wolałabym umrzeć wtedy w lesie i nie doczekać chwili w której będę odbierała życie swojemu istnieniu. Ból jaki przyniosła mi rozłąka i śmierć Krisa usunęły uczucie miłości z mojego serca na zawsze.
      - Właśnie dla takich chwil Jo - odparłam spokojnie. - Miłość potrafi ranić, jak najostrzejsza brzytwa, a blizny jakie pozostawia rzadko kiedy całkowicie się goją. Już na zawsze odciska się w twoim sercu, czemu towarzyszy nieodłączny ból.
      Rubinowe tęczówki spojrzały w moje, na mojej twarzy pojawił się nikły uśmiech. To była nie całkiem nowa prawda życiowa, a ja przyrzekłam sobie solennie, że już nikt nie poruszy mojego nieśmiertelnego serca.
         - Nie będziesz ze mną?
         - Nie.
         - A nie chcesz nawet spróbować?
         - Nie pogarszaj swojej sytuacji - nadal byłam na niego zła.
Zapadła cisza i krótkie: ok.
      - Rozumiem, że dzisiaj mogę spać spokojnie. Nie doprowadzisz planów do końca? - odezwał się.
         - Ty nigdy nie będziesz spał spokojnie.
         - Nie?
         - Bo nigdy nie śpisz - stwierdziłam.
        Zaśmiał się.
- Gdyby ktoś wywinął mi taki numer, już by nie żył. Coś jednak zostało z tej starej, dobrej Vivi - powiedział.
- Niestety, ale pamiętaj twoje życie wiele mnie kosztowało. Nadal nie jestem pewna czy dobrze robię.
- Pozwalając mi żyć, sprawiasz że będę musiał znaleźć innego wampira.
- Wiem, ale przy kolejnym nieśmiertelnym powiedz jakie naprawdę są twoje zamiary. Niektórzy mogą nie być tak miłosierni, jak ja… Nikt nie lubi być oszukiwany Joseph. 
- Powinienem wrócić - stwierdził,
- To dobra decyzja.
- Zatem mała rundka na do widzenia po okolicy? - zaproponował. - Kto ostatni ten oddaje mój wóz w Seattle?
- Kochasz hazard, dobrze. Raz…
I już go nie było, tak kochał hazard ponad wszystko. W głębi serca byłam przekonana, że dobrze robię. Josh zasługiwał na życie, jak każdy z nas a ja specjalnie nie zamierzałam go nikomu odbierać. 
Ruszyłam w kierunku którym zniknął Clapton, gdy nagle usłyszałam jego przerażający krzyk. Pędem znalazłam się nad górskim potokiem, rozglądałam się dookoła szukając potencjalnego zagrożenia. Gdy nagle coś rzuciło się na mnie zwalając mnie z nóg i wbiło pazury w ramiona, przeraźliwe rycząc.
Do moich nozdrzy doszedł okropny zapach śmierdzącego psa, próbowałam wstać, ale wielkie, włochate bydle, jakie stało mi na piersi uniemożliwiało poruszanie. W efekcie złości jak ogarnęła mój organizm, zrzuciłam wilkołaka z siebie. Ponownie znajdowałam się w pionowej pozycji, kątem oka zobaczyłam jak inne dwa wilki rozrywają na strzępy Josha.
- NIE! - wrzasnęłam.
Chciałam do niego podbiec, ale trzeci ciemnobrązowy wilk zatarasował mi przejście. Przykucnęłam jak drapieżnik i wydałam przeraźliwy syk, kundel atakował a ja robiłam uniki. Byłam szybka, jednak te kreatury również, nie wiem jak długo skakaliśmy dookoła siebie.
W pewnej chwili oprócz śmierdzącej woni, poczułam zapach kadzideł i spojrzałam w tamtym kierunku. Z lasu nieopodal, unosił się brunatno-niebieski dym. Bestia zauważyła moją chwilę nie uwagi i rzuciła się całym cielskiem na mnie, w ostatniej chwili rękoma unieruchomiłam jej łep.
- STOP! PRZESTAŃCIE! - wrzasnął tak dobrze znany mi głos. - MAMY PAKT! JAKIM PRAWEM ATAKUJECIE MOJĄ CÓRKĘ!?
Wilk przestał się szarpać, sekundę później mogłam swobodnie oddychać i czułam ramiona brata na swoich.
- Wszystko w porządku? - zapytał Emmett, był wściekły. - Jesteś ranna?
Pomógł mi się podnieść, wokoło stali moi bracia i tata, z drugiej strony rzeki spostrzegłam dwa wilcze cielska, a w oddali dym.
- Viviene? - Powtórzył ojciec.
- Nic nie jest w porządku! - warknęłam. - Jakim prawem te psy nas zaatakowały?!
- Też chciałbym to wiedzieć - wtrącił Em. - Gdzie Jo?
- Właśnie dogasa ognisko po drugiej stronie rzeki - odpowiedziałam.
Boski, Edward i Jasper głośno zawarczeli. Ojciec podszedł do brzegu, stanęłam po jego prawej stronie, mając obłędny wzrok. Czułam się dziwnie, powietrze dookoła mnie drgało, świat zwolnił jeszcze bardziej okrywając się powoli brunatną kurtyną…
- Nie miałem pojęcia, że to twoja córka Cullen - powiedział Indianin. - Ma czerwone oczy, skąd mieliśmy …
Dwa wilki po jego stronach pokiwały głowami.
- Nie ważne czy ma czerwone oczy, zielone, pstrokate czy złote! Nie mieliście prawa jej tknąć i to jeszcze na naszym terenie! - wycedził Carlisle.
- Wybaczcie, Paul ma problem… - zaczął mężczyzna.
- To, że ten kundel ma problem jest pewne. Zadarł z niewłaściwą osobą w tej rodzinie - rzuciłam obnażając zęby w kierunku psa, poczułam ramiona Edwarda na swoich.
- Czy to groźba? - Interweniował Indianin.
- Możecie to sobie interpretować, jak wam się żyw nie podoba. Dla mnie dni kundla są policzone - odpyskowałam. - Poza tym, ktoś musi odpokutować śmierć Josha…
- Tamten krwiopijca przekroczył granicę, więc mieliśmy prawo go dorwać!
- Nie przypominam sobie takiego punktu w pakcie - zareagował Jasper.
- Pakt został zawarty jedynie pomiędzy nami - powiedział pies. - I rodziną Cullen, dla reszty nie mamy litości.
- Gdyby nie Carlisle - warknął Edward. - Twój kumpel rozerwał by moją siostrę na strzępy. Przyznaj, że mieliście mu pomóc…
- Na szczęście nie doszło do katastrofy - wtrącił Indianin. - Jeszcze raz przepraszamy, taka sytuacja nie będzie miała nigdy więcej miejsca.
- KATASTROFY?! - wrzasnęłam tak, że echo mojego głosu poniosło się po lesie, wilkołaki zrobiły większe oczy. - Pozbawienie życia mojego… przyjaciela wydaje się mam normalne?! Przecież on nikogo nie zabił!
- Takie jest prawo - odparł mężczyzna hardo.
- My też mamy swoje prawo psie - rzuciłam, trzęsąc się ze złości. - Aby zabijać takich jak wy! Będziecie szukać swoich cielsk po całym stanie Waszyngton, aby je złożyć do kupy…
- Viviene - upomniał mnie ojciec.
- Co?! Tylko mi nie mów, że jeszcze mam ich przeprosić! - krzyczałam.- Gdyby Edward mnie nie trzymał, już dawno tamten kundel biegałby na trzech łapach!
- Naprawdę nam przykro, a teraz rozejdźmy się w pokoju.
- Żegnam - mruknął tata.
Chwilę później wilki zniknęły w lesie, a ja nie mogłam uwierzyć w to co się stało. Gdzieś tam na południu dopalało się ognisko z ciałem Josha, wstrząsnął mną dreszcz, poczułam jak Ed mnie mocniej ściska, a Jasper próbuje poprawić mi nastrój. Przymknęłam oczy i z wampirzą siłą odepchnęłam brata, sycząc.
- Zostawcie mnie w spokoju.
Miedzianowłosy stanął obok Carlisle, dziwnie mi się przyglądając, podniosłam głowę i spojrzałam w jego oczy. W ich odbiciu dostrzegłam siebie: szkarłatne tęczówki, napiętą szczękę i morderczy wyraz twarzy. Cała czwórka ilustrowała mnie wzrokiem, odwróciłam się nie mogąc na nich dłużej patrzeć, od litości i współczucia robiło mi się niedobrze. Jednak mój stworzyciel nadal pocieszał mnie emocjonalnie.
Tym razem przestałam się kontrolować, czerwona poświata przysłoniła mi całą przestrzeń dookoła, fale dreszczy przechodziły przez moje ciało, a furia zdominowała umysł całkowicie. Zwinnym ruchem doskoczyłam do gardła brata i przygwoździłam do skalnej ściany, sycząc przeraźliwie. Huk oraz odłamki skalne posypały się dookoła nas, Jazz nie spodziewał się ataku z mojej strony, więc nie mógł się bronić, odruchowo reszta ruszyła w naszą stronę - niestety bezowocnie.
- Zostaw mnie w spokoju! – warknęłam akcentując każde słowo.
Jasper nie był zły ani przerażony, doskonale mnie rozumiał i wiedział co czuję. Jego mina oraz oczy mówiły dosłownie wszystko, dlatego nie próbował walczyć. Mimo, iż był doskonałym żołnierzem ze mną nie miał szans. Nie tylko dlatego, że byłam równie dobra w walce, ale przede wszystkim, że w moich żyłach wciąż znajdowała się ludzka krew. Dookoła nas opadał kurz, świat poruszał się dla mnie w niesamowicie zwolnionym tempie, puściłam brata i rzuciłam się w stronę lasu.
~*~
         Czułam się tak jakbym nie była sobą, jakby ktoś podejmował za mnie najważniejsze decyzje, ktoś sterował moimi emocjami i postępowaniem. Nie czułam się z tym dobrze, ponieważ nie miałam wpływu na to co robię. Jakaś niewidzialna siła popychała mnie do złego i chęci wymordowania połowy ludzkości…
         Gdyby nie przeklęty pakt zawarty z Carlisle, kundel prawdopodobnie w ogóle by nie żył, a ja bym osobiście przyczyniła się do jego zejścia z tego świata.
Jednak w pewnej chwili zaczęłam się zastanawiać: dlaczego we mnie jest aż tyle nienawiści i złości? Nigdy taka nie byłam, lecz teraz śmierć Josha wydała się punktem zwrotnym, istotnym elementem mojego dalszego życia.
         W jednej chwili przestałam o tym ponownie myśleć, gdy przed sobą ujrzałam ogromne, włochate cielsko leśnego wilka. Zeskoczyłam z drzewa i ruszyłam na to stworzenie, jednym susem zablokowałam cielsko bestii a następnie je rozczłonkowałam.
         Dysząc i przeraźliwie warcząc wpiłam się zębami w pozostałości wilka. 
~*~
    Wielki krzew liliowego bzu przysłaniał znaczną część leśnej polanki, która znajdowała się nieopodal jednej z angielskich posiadłości - Pemberly. Złotowłosa dziewczyna wygrzewając się w promieniach majowego słońca, leżała na kocu delektując się delikatnym i jakże słodkim zapachem kwiatów.
            Nagle wysoka, ciemnowłosa postać przysłoniła jej słońce, blondynka nie otworzyła oczu a na jej ustach pojawił się cudowny uśmiech. Dobrze wiedziała kim był ów tajemniczy przybysz. Chwilę później poczuła pocałunki na swojej szyi, policzkach, ustach i powiekach…
            Po raz pierwszy w życiu tak bardzo kochała, tak bardzo pragnęła być szczęśliwa. Sophie nie była dłużna, ze wzajemnością i namiętnością oddawała pocałunki. A gdy dłonie mężczyzny powędrowały pod jej zwiewną sukienkę, przyciągnęła go bardziej do siebie.
            Kilka chwil później ich ciała złączyły się w jedno, jasna karnacja mężczyzny odbijała się od delikatnie czekoladowego ciała złotowłosej piękności, na tle wysokiej i świeżo zielonej trawy, tworząc idealne połączenie. Ich miłość kwitła, tak jak przyroda wokoło…
 Mimo wielu różnic jaka dzieliła tych dwoje kochanków, odnaleźli siebie w miłości, jaka połączyła ich tak różne charaktery: Ona cicha, delikatna i wielkoduszna arystokratka. On próżny, cyniczny, dumny i niezbyt zamożny Lord . Można by rzec, że wedle opisu, żadne z nich nigdy nie powinno się spotkać, ba a co dopiero zakochać.  Jednak od samego początku między nimi można było odczuć pewnego rodzaju przyciąganie i chemię.
Szkoda tylko, że ich miłość skończyła się w taki a nie inny sposób.   
 
~*~
    Gdy odrzuciłam wyssane zwierzę i otarłam dłonią usta od krwi, poczułam się obserwowana. Nie chciałam widowni i to jeszcze w takim momencie.
- Proszę, chcę zostać sama - powiedziałam, tym razem już normalnym głosem.
            - Nie tym razem - odpowiedział mój brat.
      Jednak nie tego Cullena się spodziewałam, za każdym razem jedyną osobą z jaką rozmawiałam w takich sytuacjach (no może nie dokładnie takich) był Edward - mój biologiczny brat. Ponieważ to z nim miałam najlepszy kontakt, ale również dlatego, że zazwyczaj w takich chwilach siedział mi w głowie.
Odwróciłam się w kierunku z którego dochodził głos, kilka metrów przede mną wyrosła wysoka i dobrze zbudowana postać Jaspera. Odważyłam się spojrzeć w jego złoto- bursztynowe oczy i tak jak myślałam, nie ujrzałam w nich złości czy zdenerwowania bądź „wkurzenia” (tym, że na marginesie rzuciłam nim o skałę). Jak zwykle był opanowany a jego spojrzenie epatowało spokojem i współczuciem.
Mój organizm powoli dochodził do siebie, pomimo to nadal oddychałam szybko, ale furia i złość z jaką jeszcze przed chwilą rozszarpywałam ciało wilka znikła. Spojrzałam na swoje przekrwione dłonie, które od razu zacisnęłam w pięści.
Jestem potworem, krwiożerczą bestią… Wystarczy chwila nie uwagi, brak roztropności, złość i automatycznie twoja wampirza natura dominuje w zupełności. W takiej chwili nie ma miejsca na człowieczeństwo, stajesz się łowcą i bezwzględnym mordercą.
- To przez ludzką krew - odezwał się Jazz. - Twój organizm wyzbywa się życiodajnej cieczy…
- To nie ma nic do rzeczy!
- Owszem, nawet nie wiesz jak wiele. Krew jest dla nas niczym tlen dla ludzi, nie potrafimy bez niej funkcjonować.
- Dobrze wiem, na czym polega wampirzy żywot - wytknęłam. - Więc możesz sobie darować pogaduchy na ten temat!
- Nie mogę - warknął.
Spojrzałam na niego robiąc większe oczy, po raz pierwszy odkąd go spotkałam wydał się zdenerwowany i poirytowany. Przechyliłam głowę i postanowiłam wysłuchać jego wywodu.
- Nie mogę - powtórzył, tym razem normalnie. - Raz już zostawiłem cię bez opieki, a teraz nie powinnaś być sama. Wszystko odczuwasz dwa, trzy razy silniej, dlatego tak szybko i nieustannie się denerwujesz…
- I postanowiłeś robić za moją, własną i osobistą niańkę?
- No w moim wypadku, to chyba najbardziej naciągane określenie - zaśmiał się. - Ale tak, jestem twoją niańką.
Prychnęłam.
- Wiesz, że to jest żałosne - stwierdziłam. - Poradziłam sobie prawie osiemdziesiąt lat bez „opiekuna” i teraz też dam radę.
- Przez ostatnie siedemdziesiąt kilka lat nie miałaś styczności z ludzką krwią… W taki sposób jak ostatnio, twój organizm ponownie musi się odzwyczaić.
- Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Poza tym nadal uważam, że mogę zostać sama.
- Możesz się wściekać, wrzeszczeć, warczeć a nawet mnie atakować, tym razem nie zrezygnuję - powiedział. - Poniekąd jestem odpowiedzialny za to wszystko…
- O czym ty bredzisz? - Byłam wzburzona. - Od kiedy to bierzesz na siebie odpowiedzialność za moje występki?
- Chciałem ci jakoś pomóc, jednak nie jako brat, ale stwórca. Dobrze wiesz, że rodzinie nie zawsze możesz powiedzieć wszystko.
Miał rację. Rodzina to cudowna, ale zarazem bardzo skomplikowana instytucja, w której według wszechstronnej opinii powinno się mówić wszystko i na dodatek jeszcze zgodnie z prawdą. Niestety brzmi to jak definicja, którą można znaleźć w prawie każdej encyklopedii i która jest nieśmiertelna.
- Marzyłeś kiedyś, aby znaleźć się gdzieś daleko? W zupełnie innym świecie, z innymi ludźmi - zaczęłam. - Po prostu istnieć, lecz inaczej. Być wolnym, szczęśliwym i wesołym człowiekiem, bez piętna i wyrzutów sumienia…
Milczał.
- Ja marzyłam. Marzyłam i wiedziałam, że kiedyś byłoby to możliwe, ponieważ życie było proste a ludzie byli inni - spojrzałam na ciemny horyzont. - W jednej chwili wszystko na co pracowałam tak ciężko, legło w gruzach. Nie tylko odebrałam ludzkie życie, ale i zaprzepaściłam swoje.
Ruszyłam ludzkim tempem do pobliskiego strumienia, aby pozbyć się krwi z rąk i twarzy. Chłód wody zmroził by ludzkie dłonie, pozostawiając na nich czerwono-różowe ślady odmrożeń, dla mnie temperatura wody była obojętna.
Jasper szedł za mną krok w krok, ponieważ nie wiedział co zamierzam. Gdy już obmyłam twarz, zwrócił się do mnie.
- Kochałaś go? Josha?
Spojrzałam na brata, nie uśmiechał się a ja wzięłam głęboki wdech i odpowiedziałam.
- Nie. Joseph był jedynie moim… znajomym, nie był nawet przyjacielem.
- Ale byłem pewny…
- Nigdy nie byliśmy razem, no może oprócz jednej przygody - powiedziałam. - Josh zakpił sobie ze mnie i chciał wykorzystać dla własnych interesów, dlatego tu przyjechał.
- Edward powiedział, że chciałaś się z nim sama rozprawić. Chciałaś go zabić?
- Tak, ale tego nie zrobiłam.
- Nie rozumiem dlaczego? Przecież działał na twoją niekorzyść - mówił Jazz
- Brzydzę się zabijaniem bez przyczyny, w ogóle nie lubię tego robić.
- Miałaś powód.
- Sam przyznał się do winy i przeprosił, poza tym nie był złym wampirem - stwierdziłam.
- To w takim razie dlaczego tak bardzo zależało ci na poturbowaniu tamtego wilka?
- Jak dobrze pamiętam, ty również nie byłeś tym faktem uradowany! - warknęłam. - Na miłość boską Jasper on był jednym z nas i nie zrobił tym psom nic złego!
- Wiem, że jesteś wzburzona, ale uspokój się i zacznij panować nad swoim temperamentem - zaczął. - Jak tak dalej pójdzie to zaatakujesz głupią ekspedientkę w sklepie, albo dziewczynę w szkole która przez przypadek zatarasuje ci drogę.
- Przepraszam - powiedziałam i spuściłam głowę.
- A więc jeszcze raz, powiedz mi skoro nie chciałaś mieć więcej do czynienia z Joshem, to dlaczego tak bardzo przeżywasz jego śmierć?
- Nie masz pojęcia „dlaczego?
- Nie.
- Ponieważ po raz kolejny przeze mnie zginął człowiek - powiedziałam i ukryłam twarz w dłoniach.
- To nie twoja wina Nora.
- Po części tak.
- Jesteś dziwną kobietą - stwierdził.
- Wiem.
- I niezwykle skomplikowaną - dodał.
Ciemnogranatowe chmury przysłoniły niebo z których zaczął padać śnieg… Na moje buzi pojawił się zalążek uśmiechu, pokręciłam głową z niedowierzaniem.
- A nie pomyślałaś, że dobrze się stało, że jesteś tym kim jesteś? To, że 21 czerwca 1939 roku natknęliśmy się na Rose Avenue, a potem kilka ulic dalej doszło do twojej przemiany… 
- Skąd? Pamiętasz takie… szczegóły?
- Nawet lepiej niż bym chciał. Ale skoro Bóg dał ci drugą szansę na nowe życie, powinnaś skorzystać z tej oferty - powiedział blondyn.
- Wierzysz w Boga? - byłam zdumiona.
- Tak - odpowiedział. - A ty?
- Również.
- Zatem powinnaś wierzyć jeszcze bardziej. Jesteśmy krwiożerczymi bestiami, jednakże czy pozostaniemy potworami zależy jedynie od nas - odezwał się mój brat.
- Nigdy bym się nie spodziewała, że właśnie ty powiesz coś takiego.
- Zdałem sobie z tego sprawę dzięki tobie…
- Mnie?
- Tak, właśnie ty pokazałaś mi na moim przykładzie, że pomimo krzywdy jaką ci wyrządziłem, wybaczyłaś i traktujesz jak brata. Chociaż wiem, że na to nie zasługuje…
- Nie gadaj głupot Jazz, wiesz że od dawna kocham cię jak brata. A to, że zacząłeś inaczej myśleć o sobie tym lepiej.
- I tobie tego również życzę siostrzyczko - powiedział Jasper.
W rodzinnych objęciach ruszyliśmy w stronę domu, może i to było jakieś wyjście z tej nędznej sytuacji. Jednak jeszcze przed powrotem do domu musiałam coś załatwić.
- Pozwolisz mi teraz zostać na chwilę samej? - zapytałam.
Pokręcił głową.
- W takim razie poczekaj tutaj, wrócę za pięć minut.
- Nie wiem…
- Zaufaj mi.
- Pięć minut.
~*~
Miałam na sobie zwykły T-shirt, ciemne rurki, trampki i skórzaną, ubrudzoną kurtkę. Ciemne loki puszyły się na silnym wietrze, w których gdzieniegdzie plątały się płatki śniegu. W wampirzym tempie znalazłam się pod domem doktorka i energicznym ruchem zapukałam trzy razy. Następnie oddaliłam się od drzwi na bezpieczną odległość i nasłuchiwałam kroków mężczyzny.
Kilka sekund później w drzwiach pojawił się William, jedynie w dresach i trykotowym podkoszulku. Zdziwił się bardzo na mój widok, jednak chwilę później na jego twarzy pojawiła się maska zobojętnienia.
Nim mężczyzna cokolwiek powiedział, ja odezwałam się pierwsza.
- Nie masz prawa mnie oceniać, ani prawić morałów, ponieważ nie wiesz kim jestem i co przeżywam. Mam jedynie… osiemnaście lat i prawo do problemów, a ty nie jesteś odpowiednio wykwalifikowaną osobą jak sam stwierdziłeś,  aby pomóc mi je rozwiązać. Nie zamierzam się tłumaczyć za swoje wcześniejsze zachowanie, ponieważ nie czuję się winna. Aha i na dodatek powiem, że pomyliłam się w stosunku co do ciebie.
Skończywszy to po co tu przybyłam, odwróciłam się na pięcie i szybkim krokiem wymaszerowałam w ciemność. Nie byłam zadowolona z tego co zrobiłam, ale wiedziałam, że postępuje właściwie. Will był człowiekiem, którego obdarzyłam zaufaniem i który to zaufanie stracił. Po raz kolejny poczułam jak zawodzi mnie moje człowieczeństwo.

 ~*~


       Od feralnych wydarzeń związanych ze śmiercią Josha minęły dwa miesiące. Podczas tych kilkunastu tygodni w moim życiu nie wydarzyło się zbyt wiele, no może nie wliczając kilku istotnych faktów i zdarzeń, ale po kolei. Postanowiłam, że stanę się tym samym wampirem, gdy poznałam Cullenów - wesoła, przystępna i chętna do współpracy. A problemami miałam się nie przejmować i tak też zrobiłam.
         Wróciłam do szkoły zaraz po tragicznym weekendzie, którą powitałam z entuzjazmem, ponieważ miałam już po dziurki w nosie współczujących spojrzeń mojej rodziny. Ojciec miał w prawdzie zastrzeżenia co do mojego zachowania, ale Jasper i Edward zapewnili go, że sobie poradzę - byłam im za to niezwykle wdzięczna. Zmiana otoczenia zrobiła mi bardzo dobrze, uczniowie nie powiem, że skakali na mój widok. Ale ewidentnie im ulżyło, że już nie jestem chora i mogłam ponownie pokazywać się w szkole.
Ku mojemu zdziwieniu Jasper powrócił na swój pierwotny profil w szkole, więc ponownie chodziliśmy razem na większość przedmiotów. Muszę przyznać, że odkąd znalazł mnie w lesie, zaczęliśmy więcej czasu spędzać ze sobą - rozmawiać, polować a nawet trenować. Mimo, iż z początku było nam trudno się do siebie przekonać, teraz dogadujemy się świetnie. Powoli zaczynam się przekonywać, że hipoteza Jazza może i nie jest bezsensowna. Bo skoro istnieją Upadłe Anioły - te dobre i te złe, które odpowiedzialne są za nasze wampirze przeznaczenie.
To może i ono istnieje?
Wracając do mojej kochanej rodzinki, Esme zatrudniła się w miejscowym biurze reklamy i promocji regionu a tata pracował nadal w szpitalu, jednak tym razem na stanowisku ordynatora chirurgii. A my?
Jak to „młodzi” „ludzie”- wampiry powinnam powiedzieć, zajmowaliśmy się sobą. Rosalie zazwyczaj popołudnia spędzała w garażu, bądź siedziała ze mną i Alice w garderobie. Chochlik gdy już skończył się temat mody, zajmował się przyszłością - giełda, zakupy, pogoda jak i swoim mężem; chłopaki jak to chłopaki - różnego rodzaju zawody, zakłady, gry i oczywiście denerwowanie czasami swoim zachowaniem nas - dziewczyn.
A ja? Cóż mnie było wszędzie pełno, chciałam po prostu nie myśleć o nadchodzącym dniu i żyć chwilą. Ponieważ ostatnie doświadczenia sprawiły, że choćby jak nie wiem idealna wampirza egzystencja, nie jest wieczna… pomimo wszechobecnej teorii.
  Jeżeli chodzi o mnie, to tak jak już wspomniałam spędzałam czas z każdym członkiem rodziny, zarówno z Carlisle i Esme jak i rodzeństwem. Cieszyłam się, że jest tak jak na początku a może i lepiej, w między czasie grałam na fortepianie Edwarda komponując coraz to nowe melodie i piosenki. Mój brat często dosiadał się do kontuaru i tworzyliśmy razem, przy czym niekiedy tarzaliśmy się ze śmiechu.
Port Angeles czyt. Erica odwiedzałam raz na tydzień - zazwyczaj była to sobota, kiedy ludzi było dużo a papierowa robota przytłaczała właściciela. Northman nie był zadowolony z mojej „rezygnacji”, lecz zrozumiał że po długiej nieobecności spowodowanej chorobą muszę przyłożyć się do nauki.  
~*~
Boże Narodzenie minęło we wspaniałej rodzinnej atmosferze, Allie wpadła na pomysł, aby na święta zaprosić Denalczyków, którzy naszą propozycję przyjęli z ochotą.
W poranek wigilijny ja, Edward, Jasper i Eleazar spędziliśmy w lesie na poszukiwaniu idealnego drzewka. Muszę stwierdzić, że swoje ostanie święta obchodziłam jeszcze, jak byłam człowiekiem. Za każdym razem jednak, w moim dotychczasowym życiu brakowało mi rodzinnego ciepła, teraz miałam okazję aby wszystko nadrobić.
Po raz pierwszy w życiu miałam dylemat co do choinki.
- Edward, Ta… ta… czy tamta? - zapytałam, wskazując na zielone drzewka pokryte śniegiem.
- Vivi, pytasz mnie już po raz dziesiąty - odpowiedział mój brat. - Nie rozumiem dlaczego nie wycięliśmy pierwszej z brzegu…
- Bo tamte były brzydkie!
- Jasper ratuj! - zawołał rudy.
- Wybrała już choinkę? - odezwał się rozbawiony blondyn.
- Viviene to nie wyprzedaż! - powiedział Eleazar.
- I ty Brutusie przeciwko mnie - rzuciłam zabawnie. - Moglibyście chociaż spojrzeć, pomóc, a nie tylko deliberować! Jeżeli mój sposób szukania choinki wam nie odpowiada, zadzwonię po Alice…
- NIE! - krzyknęli chórem.
Na mojej buzi pojawił się zwycięski uśmiech, a panowie westchnęli z rezygnacją.
- Tamta jest ciekawa - zaczął Jazz, podchodząc do drzewa. - Ma taki soczysty kolor a przy okazji dużo gałęzi…
- A mi się wydaje, że ten świerk będzie idealny - powiedział Edward. - Jest prosta, ma sztywne gałązki i odpowiednie wymiary co do naszego salonu.
- Jak możecie mówić, że tamte choinki są idealne i ciekawe - odezwał się niespodziewanie Denalczyk. - Moja jest perfekcyjna, tylko spójrzcie!
- Nie no Elezarze, to ma być choinka? - zirytował się mój brat. - To w ogóle nie stało obok choinki!
- Twoja jest brzydka i za duża! - warknął ciemnowłosy.
- Zatem moja będzie najlepsza! - stwierdził zwycięsko Jasper.
- A kto tak powiedział? - zapytał Edward.
- Właśnie - zawtórował Eleazar.
- JA, bo…
- STOP! - wrzasnęłam.
Oczy moich towarzyszy spoczęły na mnie: Edward był zdenerwowany, Eleazar niepocieszony a Jazz niedoceniony.
Istna szopka i w dodatku na kółkach…
- Mieliście mi doradzić, a nie się kłócić - zaczęłam. - Jest Wigilia czas pojednania! Spieracie się tak głośno, że ludzie w promieniu kilkunastu kilometrów was usłyszą!
- W takim razie, przepraszamy - powiedział Eleazar.
- Przepraszamy - dodali Ed i Jasper.
- Dobra weźmy choinkę i wracajmy do domu - wtrąciłam.
- To co bierzemy moją!? - zasugerował blondyn.
- Jasper! - krzyknęliśmy wszyscy.
- Weźmiemy to drzewko - powiedziałam.
Wskazałam na przepiękną choinkę, która rosła na środku niewielkiej leśnej polanki. Miała gęste, ciemnozielone gałązki i dwa metry długości, zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia…
- Piękna - stwierdził Jazz z zachwytem.
- Idealna - dodał Edward.
- Perfekcyjna - wtrącił Eleazar. 
- Odpowiednia - skwitowałam. - Panowie do siekierki!
Gdy pojawiliśmy się przed domem (z choinką), Carlisle i Emmett próbowali zainstalować lampki na dachu i okolicznych cedrach. Pomachałam im i weszliśmy do środka, w domu wszystkie dziewczyny pracowały na wampirzych obrotach. Zdziwiłam się bardzo, gdy do moich nozdrzy doszedł zapach pieczonego indyka?
 Ale to nic! Drzewko dziewczynom się bardzo spodobało, więc Edward razem z Jasperem zostali oddelegowani do szukania świątecznych ozdób, a Eleazar do pomocy na zewnątrz domu.
Kilka godzin później choinka była ubrana w granatowo- srebrne dodatki a na budynku i ogrodowych drzewach paliły się białe lampki. Alice i Kate, gdzie tylko mogły wieszały świąteczne akcesoria.
Późnym wieczorem zasiedliśmy wszyscy razem do świątecznej kolacji, jaka składała się ze wszystkich bożonarodzeniowych dań. A elementem dodatkowym była krew w złotych pucharkach z pomarańczą i goździkami. Jak nakazuje obyczaj należało spróbować, chociaż kęs z każdej przygotowanej potrawy. Pomimo oporów, każdemu się udało a krew z pomarańczą dało się wypić i to nawet w całości.
W końcu przyszedł czas na świąteczne podarunki, najpierw obdarowaliśmy Denalczyków a potem siebie. Emmett i Jasper otrzymali ode mnie zestaw najnowszych gier PlayStation, Carlisle stalowe pióro, Esme elektroniczną ramkę na zdjęcia, Rose i Alice kaszmirowy szal z Paryża, natomiast Edward Ipod’a z wygrawerowanym podpisem: Kochająca całym sercem, Viviene.  
Jednak, gdy przyszedł czas na mnie poczułam, że atmosfera w domu się zmieniła. Od Boskiego i Rosalie otrzymałam katalogi samochodowe, co wywołało na uśmiech, jak i tęsknotę za ukochanym autem. Allie i Jazz zainwestowali w torebkę i buty od Jimmy’ego Choo, a Edward w pięknie zdobioną diamentową kolię. Kiedy przyszedł czas na rodziców, ich twarze jeszcze bardziej pojaśniały.
- Kochana córeczko - zaczął Carlisle. - Odkąd zgodziłaś się dołączyć do naszej rodziny, nasze życie stało się pasjonującą książką. Codziennie przewracamy kolejną stronę ciekawi, co też nowego zrobiłaś.
- Sami nie wiemy, co nam się bardziej podoba - mówiła Esme. - Czy te sielankowe, spokojne rozdziały czy dramatyczne sceny mrożące krew w żyłach. Przy lekturze twego życia nigdy się nie nudzimy.
Gdybym była człowiekiem, kilkanaście łez potoczyło by się pewnie po moich policzkach, a nogi miałabym jak z waty. Nie byłam człowiekiem, oczy piekły mnie przeraźliwie.
- I aż trudno nam się oswoić z myślą - dodał ojciec z błyszczącymi oczyma. - Że mieliśmy pewien udział w powstawaniu tej książki. Jesteś częścią naszej rodziny, jesteś częścią nas…
Nie czekałam na dalszą cześć wypowiedzi taty, rzuciłam się w ich objęcia i zaczęłam szlochać. Chwilę później dołączyła do mnie również łkająca Esme, rodzice delikatnie głaskali mnie po głowie.
- Ja… Ja… Ja… Jeszcze nigdy w życiu nikt nie powiedział do mnie czegoś takiego - mówiłam cicho, ponieważ głos łamał mi się ze wzruszenia. - Dziękuję mamo, tato!
Ucałowałam ich i przytuliłam, po czym spojrzałam na resztę, zupełnie zapomniałam że nie jesteśmy sami. Carmen, Irina, Kate i Tanya płakały razem ze mną, tak jak Allie i Rose, chłopaki przyjaźnie się uśmiechali, ale w ich oczach również dostrzegłam wzruszenie.  
 - Viviene pozwól, że jeszcze wręczymy tobie prezent - powiedział Carlisle. - To symbol przynależności do rodziny Cullen, noś go i pamiętaj kim jesteś.
Esme wręczyła mi średniej wielkości ciemnozieloną szkatułkę obitą aksamitem, gdzie na górze spostrzegłam charakterystyczne zdobienie. Powoli uchyliłam wieczko pudełka i moim oczom ukazała się srebrna bransoleta z herbem rodziny Cullen.
- Dziękuję - szepnęłam i założyłam prezent na prawą rękę.
- Witaj oficjalnie w rodzinie! - ryknęli moi bracia.
Co wywołało śmiech dookoła, spojrzałam ponownie na bransoletkę i poczułam jak duma wypełnia moje wnętrze w całości.
Jestem Cullen i nikt a nic tego już nie zmieni!
- Są święta, co powiecie na jakieś kolędy? - zapytała po chwili Kate.
- Świetny pomysł - podchwyciła Esme. - Może Happy Christmas?
Usiedliśmy przy kominku wszyscy razem i zaczęliśmy śpiewać graną przez Kate piosenkę. Czas mijał nam w zastraszającym tempie, opowiadaliśmy co też wydarzyło się odkąd ostatnim razem się widzieliśmy. Godzinę później powróciliśmy do śpiewu, po czwartej zabawnej kolędzie amerykańskiej Emmett zareagował.
- Możemy zaśpiewać coś innego? Amerykańskie kolędy są obrzydliwe…
- Ale ja nie znam innych - odezwał się Edward, który właśnie siedział przy fortepianie. - Może Viviene? Znasz coś … nieobrzydliwego?
Zamyśliłam się na chwilę i wampirzym tempem ruszyłam do swojego pokoju po nuty i skrzypce. Nim Boski zareagował pytaniem: Gdzie ją powiało?! Ja już byłam z powrotem.
- Rosalie, Alice zagracie ze mną? - zapytałam.
Moje siostry z wielkim uśmiechem ruszyły poprzez pokój i stanęły obok mnie, następnie wzięły instrumenty i spojrzały na nuty, które dla nich przyniosłam. Ja zasiadłam na taborecie i uśmiechnęłam się, kiwnęły głową na znak gotowości. Moje palce poszły w ruch…
Gdy skończyłam śpiewać, pokój zasypał się brawami, skłoniłam głowę delikatnie na znak uznania. Zawsze miałam sentyment do tej kolędy, nie tylko poruszała serca, ale też wzbudzała w nich bożonarodzeniową nadzieję dla ludzkości.
- Co to za kolęda? - zapytał Edward. - Nigdy jej nie słyszałem.
- Gdy śliczna Panna*- powiedziałam.
- Jak? - Powtórzył Emmett, łamaną polszczyzną. - Gdy litna Anna?
Zaśmiałam się.
- Po angielsku to Lovely Lady, a po polsku: Gdy śliczna Panna - odpowiedziałam.
- Nie wiedziałem, że znasz polski - wtrącił tata.
- I to bardzo dobrze, to wspaniały język i kraj a ludzie są niezwykle mili i przyjemni.
- Dziwne, ale tego języka się jeszcze nie uczyłem - wyznał Carlisle.
- Ja też - wtrącił Edward. - Ale bardzo mi się podoba, powiedz coś jeszcze.
- Bzyczy bzyg znad Bzury zbzikowane bzdury, bzyczy bzdury, bzdurstwa bzdurzy i nad Bzurą w bzach bajdurzy, bzyczy bzdury, bzdurnie bzyka, bo zbzikował i ma bzika!
Moja rodzina wpadła w osłupienie, Ed z wrażenia z buzi zrobił popielniczkę.
- Chrząszcz brzmi w trzcinie w Szczebrzeszynie, W szczękach chrząszcza trzeszczy miąższ, Czcza szczypawka czka w Szczecinie, Chrząszcza szczudłem przechrzcił wąż, Strząsa skrzydła z dżdżu, A trzmiel w puszczy, tuż przy Pszczynie, Straszny wszczyna szum...
- Yyy… ale to co śpiewałaś nie brzmiało, jak jakiś szczebiot - stwierdził Eleazar.
- Dobra, to jest najprostsze: Idzie Sasza suchą szosą, suszy sobie swoje szorty.
- Idzie Sasa sucha sosa, suchy sobie swoje orty? - powtórzył Rudy.
- No jakoś tak - stwierdziłam. - Ale nie mówiłam, że to prosty język Kochani. Ma swój dźwięczny charakter…
- Edward to mamy postanowienie noworoczne - zaczął tata do miedzianowłosego. - Nauczyć się polskiego.
- Że też wcześniej o nim nie pomyślałem, może dlatego że nigdy tam nie byłem - powiedział mój brat.
- A słyszałeś chociaż o nim? - zapytałam.
- Oczywiście - oburzył się. - Nie rób ze mnie, nie wiadomo kogo.
- Dobra, tylko pytałam. Nie musisz się od razu obrażać, po prostu jest wiele krajów o których nic nie wiemy a powinniśmy. I nie mówię tutaj tylko o naszej rodzinie, ale ogólnie. Wystarczy, że przejdziesz się ulicami Seattle i zapytasz, gdzie leży Kazachstan a trzy czwarte ludzi odpowie ci, że na najbliższej ulicy.
- To Kazachstan leży na najbliższej ulicy? - odezwał się zawiedziony Boski. - A nie w Azji?
- Oczywiście, że leży w Azji - powiedziała Rosalie .- Tylko nie wiele ludzi kojarzy go z krajem, większość ze sklepem markowej, taniej odzieży Kochanie.
- To są w takim razie bęcwały!
- Dokładnie - skwitowałam.
- A kiedy byłaś w Polsce? - zapytała mnie Carmen.
- Pięć lat temu na przełomie września i listopada - zaczęłam.- Czyli jednym słowem: polska złota jesień. Kraj ten nie należy do gigantów ekonomicznych, ale słynie przede wszystkim ze złóż ropy, soli kamiennej oraz wspaniałej historii i zabytków.
- Mają dużo dni słonecznych? - odezwała się Esme.
- Sporo, słońce świeci tam prawie przez cały rok, dlatego najlepiej jest tam pojechać jesienią lub zimą - wieczory i noce są dłuższe.
- Może kiedyś się tam wybierzemy - powiedział tata. - A teraz czas na odpoczynek, dzisiejszy wieczór dobiegł końca, dobranoc.
- Dobranoc - odpowiedzieliśmy. 
To były najwspanialsze święta pod słońcem. 
~*~
Kilka dni później nasi goście wrócili na Alaskę, a my do szkoły i normalnego życia. Wchodząc po dwutygodniowej przerwie na lekcję hiszpańskiego, poczułam niesamowite podekscytowanie siedzących w klasie dzieciaków. Usiadłam na swoim stałym miejscu i wyjęłam podręczniki, chwilę później obok mnie zasiadł Jasper. 
- Wiesz dlaczego wszyscy są tak zniecierpliwieni? - zapytał.
- Nie mam pojęcia, może się coś stało?
- Zaraz pewnie Panna Gonzalez nam powie - powiedział szeptem Jazz.
- Witajcie drodzy uczniowie! Mam nadzieję, że święta minęły wam dobrze i jesteście pełni zapału do nauki - zaczęła. - Jednak zanim przejdę do lekcji, chciałbym was poinformować, że w tym roku przypada setna rocznica powstania naszego miasteczka. I z tej okazji Pan burmistrz, szkoła oraz miejscowy szpital organizują bal charytatywny.
- Ale super! - zapiszczało kilka dziewcząt.
- Proszę o spokój Panno Willson, Panno Craven jesteśmy na zajęciach hiszpańskiego, a nie wychowania fizycznego - zwróciła uwagę kobieta.
- Najmocniej przepraszamy, ale czy mogła by Pani profesor powiedzieć coś więcej na temat tego balu? - zapytała Allison Craven.
- Impreza dobroczynna odbędzie się dokładnie za dwa tygodnie w sali widowiskowo-konferencyjnej w miejscowym szpitalu. Jednakże wstęp na tą zabawę będą mieli jedynie uczniowie klas drugich i trzecich, których średnie ocen przekroczyły 4,9 w tym semestrze... 
- Ale przecież to niesprawiedliwe! - wrzasnął, zrywając się z krzesła Taylor. - Dlaczego inni też nie mogą pójść?!
- Gdyby tak Pan nie wrzeszczał, to pozwoliłby mi Pan dokończyć zdanie - warknęła nauczycielka. - Dla reszty uczniów zostanie zorganizowany bal w szkolnej sali gimnastycznej, jako przyśpieszony Bal Wiosenny!
- Ale… - ponownie odezwał się chłopak.
- Jeszcze jedno „Ale” i wylądujesz w kozie do końca roku szkolnego - ucięła Panna Gonzalez. - Z waszej klasy na balu reprezentować was będzie Eleonora Cullen, Jasper Hale i Emilia Fickpatric. Z czego wniosek jest taki, że należy się uczyć Panie Lauthner, a teraz czas na zajęcia…
Już dalej nie słuchałam naszej wychowawczyni, tylko zwróciłam się wampirzym szeptem do brata.
- Alice nie przewidziała balu?
- Skądże, jestem tak samo zaskoczony. Ciekawe czy reszta też dostanie taki przywilej jak my?
I jak się okazało na lunchu, gdy już usiedliśmy przy naszym stoliku zajadając ludzkie jedzenie, wszyscy Cullenowie zostali oddelegowani do balu, który odbędzie się w szpitalu. Allie oraz Rose były niesamowicie przejęte i podekscytowane, natomiast ja zbytnio się nie cieszyłam. Byłam niemal pewna, że spotkam tam kogoś, kogo unikałam specjalnie przez ostatnie dwa miesiące. 
- … ja uważam, że będzie to doskonała okazja zabawy - wtrąciła uśmiechnięta Alice, obejmując męża.
- Czemu się nie cieszysz? - zapytał Edward, gmerając w greckiej sałatce plastikowym widelcem. - Przecież lubisz tańce…
- Jak dla mnie to wszystko jest jakieś podejrzane - stwierdziłam.
- Może i masz rację - powiedział poważnie Ed. - Zaraz Taylor zaprosi nas do gabinetu dyrektora, wszystkich!
- Ale dlaczego? - zapytała szeptem Rosalie.
- Ja nic nie zrobiłem - przyznał Emmett, ponoszą obie ręce w geście obronnym.
- Skąd możemy wiedzieć - odpowiedziałam na pytanie siostry.
Byłam jednak pewna, że nie będzie to miłe doświadczenie.
- Cullen - zwrócił się do mnie Lauther z zjadliwym uśmiechem. - Jesteście proszeni do dyrektora, wszyscy i to w tej chwili.
- Dzięki za wiadomość - powiedziałam.
Po czym wstałam, wzięłam torbę i ruszyłam rytmicznym krokiem w kierunku dyrekcji. A moje rodzeństwo razem za mną, nie muszę mówić, że przyglądała się temu cała szkoła. 

~*~

         Weszliśmy razem do sekretariatu, a ku naszemu zdziwieniu jeszcze kilkunastu uczniów oczekiwało w holu na zaproszenie do gabinetu dyrektora.
         - Cullenowie? A oni po co tu? - szepnęła Amber Moore, największa kujonka w naszej szkole do swojej ukochanej przyjaciółki Brookie Davis. - Panoszą się w tej szkole, jakby nie wiem kim byli!
         - Mają kasę i urodę, czego im więcej do szczęścia potrzeba - zauważyła Davis, niewysoka brunetka o sześciocentymetrowych tipsach w kolorze zgniłej brzoskwini. - Takie twarze otwierają wszystkie drzwi, jestem pewna że Nasza Eleonora i Miss Blondie nie raz dawały, komu trzeba!
         Słysząc to spojrzałyśmy z Rosalie na siebie, twarz blondynki wyrażała chęć krwawego mordu na Bogu niewinnej dziewczynie, ale chwila czy aż takiej niewinnej i nieporadnej?
Ja natomiast zamroziłam uczennice swoim przerażającym wzrokiem, chwilę później na moich ustach pojawił się przecudny uśmiech triumfu. Wzięłam Rose pod rękę i ruszyłyśmy w stronę kujonek, zostawiając zdziwione rodzeństwo.
         - Czy one idą do nas? - wyszeptała podekscytowana Amber, poprawiając swoje mysie włosy. - Jak wyglądam?
         - Cześć dziewczyny - zaczęłam słodko. - Możecie nam powiedzieć, czy wszyscy obecni tutaj czekają na spotkanie z dyrektorem?
         - Yyy… - wydała z siebie Moore.
         - Yhm…
        - Osoba z przeciętną inteligencją odpowiedziałaby na tak proste pytanie - zagruchała moja siostra.
         - Yyy… - powtórzyła Brookie.
         - Jak widać z nie przeciętną również - zwróciłam się do siostry. - Ciekawe komu trzeba coś dać, aby dowiedzieć się tak banalnej informacji…
         Kilka innych uczniów z uwagą przysłuchiwało się z uwagą naszej rozmowie, chichotając z głupoty naszych mózgowców. Panna Moore i Davis nie dość, że spaliły raka to jeszcze w takim pośpiechu opuściły sekretariat, że Brooke złamała obcas swoich dziesięciocentymetrowych szpilek.
         W holu zawrzało od śmiechu a chłopaki z równoległej klasy zaczęli bić nam brawo, no co razem z Rose obdarowałyśmy ich anielskimi uśmiechami. Panom nie tylko serce zaczęło bić szybciej, ale i ciśnienie krwi poszło w górę.  
         - Nie chciałbym z wami kiedykolwiek zadrzeć - powiedział Edward.
         Allie wraz z Jasperem zaczęli chichotać.
         - I obyś nie musiał - odezwała się Rosalie, tuląc do męża. - Wkurzona wampirzyca…
         - … to orzech nie do zgryzienia - dokończyłam
         - Zatem nie będę próbował - dodał Ed, obejmując mnie czule ramieniem.
To oni nie są biologicznym rodzeństwem? Nic dziwnego, wszyscy są pokręceni w tamtej rodzinie…- usłyszałam w głowie. - A jednak wiedziałam, że oni są parą. Tylko po co te bzdury… I znowu Cullen zgarnia najlepsze laski…
Spojrzałam na Edwarda, na jego buzi pojawił się w braterski uśmiech. Nie miałam innego wyjścia, jak tylko go odwzajemnić.
- Ludzie to mają paranoję - stwierdziłam na głos, kręcąc głową.
- Czemu? - zapytał niespodziewanie Emmett.
- Gdybyś tylko wiedział o czym aktualnie myślą…
- No ba. O mnie rzecz jasna, jestem ideałem prawdziwego mężczyzny - powiedział Misiek.
Prychnęłam razem z Jasperem.
- Wiesz, że prawdziwy mężczyzna, nie potrzebuje zapewnienia, że nim faktycznie jest - zaczęłam. - Może to świadczyć to o braku pewności siebie i zaburzeniach psychicznych…
- Wątpisz w moją męskość? - zapytał mój brat napinając większość mięśni, jakimi obdarowała go matka natura.
- Ja? - zapytałam, próbując się nie śmiać. - Nie mnie to oceniać, spytaj Rosalie.
- Ona nie będzie obiektywna - odezwała się Allie. - W końcu dla niej Emmett jest bogiem…
- Przestań! - syknęła blondynka oglądając się dookoła, czy aby nikt nas nie podsłuchuje.
- A nie jest? - zapytał Edward z głupkowatym uśmieszkiem. - Oj Misiek Ci tego nie wybaczy!   
- Jesteś okropny - stwierdziła Rose.- Oczywiście, że dla mnie mój mąż będzie… ideałem. Co niestety nie mogę powiedzieć o tobie rudzielcu - odgryzła się dziewczyna.
- Nie jestem rudy! Moje włosy są miedziane.
- Niech sobie będą miedziane, ryże, rude bądź kasztanowe - odpyskowała.- Dla mnie i tak jesteś okropny!
- Dla Ciebie, zawsze - wyszczerzył się Ed.
- Cham jakich mało - powiedziała Rosalie.
- Uznam to za komplement.
- Długo jeszcze? - zareagowałam znużona. - Jakbyście nie zauważyli, wicedyrektorka już jest …
Rose prychnęła całkowicie obrażona ma mojego brata. Za to Edward był w szampańskim humorze, dzięki wyprowadzeniu Panny Hale z równowagi. Do dnia dzisiejszego nie pojmowałam, dlaczego oni tak bardzo lubią sobie dokuczać.
Cóż  i chyba nie zrozumiem.
Spojrzałam ponownie na brata, mój ostry wzrok w którym kryła się przygana sprawił, że już się nie szczerzył jak głupi do sera. A blondynka przyjęła kłótnię w całkiem normalny dla niej sposób - przestała zabijać spojrzeniem jak Bazyliszek i pogrążyła się w lekturze, najnowszego katalogu prosto z Mediolanu, czyli innymi słowy wszystko wróciło do normy.   
~*~
- Zgromadzono was tutaj w związku z balem… To najważniejsze wydarzenie, jakie kiedykolwiek miało miejsce w naszym miasteczku. Chciałabym abyście podeszli do tego całkiem poważnie, a jakakolwiek niesubordynacja jest niedopuszczalna - powiedziała ostro Pani Zamenhof, niewysoka kobieta o płomiennie rudych włosach i grafitowych oczach. - Każdy z was otrzyma zadanie do wykonania…
Wykład na temat prawidłowego prowadzenia się zajął naszej wicedyrektor ponad trzydzieści pięć minut, nie mam pojęcia czy ktokolwiek słuchał tego co mówiła. Nie dość, że było to nudne, to niczego nowego bądź ciekawego nie powiedziała.
Dobrze się stało, że zajęliśmy z rodzeństwem dwie ostatnie ławki, dzięki czemu mieliśmy większą swobodę - moje siostry czytały gazety, Jasper, Ed i Emmett grali w bierki a ja buszowałam po Internecie w Iphonie.
Mijały kolejne minuty a Pani Zamenhof przeszła do wymagań co do ubioru, to nieco ożywiło zgromadzone towarzystwo, a w szczególności damską część grupy.
- Jeżeli którąkolwiek z Panien zobaczę w sukience, której długość nie będzie przekraczała granic kolan, nie wejdzie na salę… - mówiła.
 Wśród zebranych dziewczyn wybuchło lekkie urażenie, jednak Pani Zamenhof nie przejęła się nim wcale, kontynuowała.
- Panów obowiązują garnitury w kolorach stonowanych…
- Stonowanych?- odezwał się Martin Thomas, gwiazda tutejszych konkursów szachowych. - Co ma Pani na myśli?
- A to, że gdy zobaczę Pana w seledynowym garniturze, Pan również nie wejdzie na bal - odpowiedziała dyrektorka. - Proszę dobierać kolory zgodnie z zasadą dres codu
- Dres czego? - zapiszczała, jakaś blondynka w pierwszym rzędzie.
Zamenhof zrobiła minę nie dopisania i otarła czoło od potu: Boże z kim ja mam do czynienia! - pomyślała.
- Czy mogę? - odezwał się nagle cichutki, lecz i stanowczy głos Alice.
Spojrzałam ze zdziwieniem na siostrę, to samo zrobiła i reszta.
- Proszę Panno… Cullen - powiedziała kobieta.
- Dres code to pewnego rodzaju kodeks doboru ubrań na odpowiednia okazję. Jak również podstawowe zasady łączenia kolorów i dodatków - wtrąciła dumnie moja siostra. - Chętnie pomogę jeżeli ktoś miał by problem…
- Hmm… Panna Cullen jak widać zna się na modzie i ma doskonały pomysł. Tak, to będzie twoje zadanie - odpowiedzialność za stroje naszych wszystkich uczniów - zagruchała rudowłosa.
- A czy jest to konieczne? - zapytała ta sama blondynka co ostatnio. - Sama dam sobie radę, nie potrzebuje…
- Nie wątpię Panno… Crowford, ale takie są zasady. Jeżeli Pani to nie odpowiada, nie musi Pani z nami tu być - opowiedziała wice z powagą.
Blondynka spojrzała wściekle na naszego Chochlika a następnie na Panią Zamenhof , lekko się zarumieniła od złości, po czym wzięła swoją srebrną torebkę i wymaszerowała z sali.
- Czy jeszcze ktoś ma ochotę nas opuścić? - zapytała.
Cisza.
- Zatem teraz przejdę chyba do najprzyjemniejszej części naszego dzisiejszego spotkania a mianowicie przydział obowiązków…
Wiele osób westchnęło z rezygnacją i ponownie pogrążyło się w melancholii, oczekując na swoje nazwisko. Po kolejnych czterdziestu pięciu minutach, większość zadań, akcji charytatywnych, konkursów oraz reprezentacji została ustalona. Uczniowie, którzy otrzymali swoje zadania mogli już opuścić mury szkoły i wcześniej udać się do domu. Nie wiem dlaczego, ale z wielką przyjemnością się z nami żegnali.
Matko, kiedy się to skończy?
- To już mam, to też… - mówiła do siebie kobieta. - A tak… Cullen, Hale!
Podniosłam leniwie wzrok z nad wiadomości, jaka pisałam do Claudii, Rose odłożyła czwarta książkę, którą do tej pory przeczytała a chłopaki spojrzeli na wice. No nareszcie! Obejrzałam się dookoła, pozostaliśmy jedynie my.
- Tak Pani Zamenhof? - zapytał Edward.
- Słyszałam, że jesteście muzykalni…
- Muzykalni? - zareagowała Rosalie.
- Państwu chyba nie muszę wyjaśniać znaczenia tego słowa - wtrąciła lekko poirytowana pytaniem Rose.
- Oczywiście - odpowiedział mój brat z iście wampirzo-anielskim uśmiechem na ustach.
Kobieta zawahała się na chwilę a jej serce przyśpieszyło. Ed tym razem obdarował ją spojrzeniem, a ja zachichotałam wraz z Jasperem.
- To prawda - zaczęłam, przerywając to przedstawienie. - Alice i Rose grają na skrzypcach, Jasper na gitarze, Emmett na… … perkusji a ja z Edwardem na fortepianie.
- Rozumiem - zastanowiła się.
- Perkusja?!?! - zagrzmiał po wampirzemu Em. - Ja… Nie… Zabiję!
- A śpiew? - zapytała ponownie nauczycielka.
- Tak… NIE! - powiedzieliśmy chórem z Miśkiem.
- Nie - powtórzyłam zaraz. - Śpiew nie, ale muzyka owszem. Widziałby Pani dla nas miejsce w tym… wspaniałym przedsięwzięciu?
- Oczywiście, w związku z tym, że nie mamy orkiestry szkolnej. Pomyślałam, że może Wasza czwórka zagrałaby jakiś lekki utwór klasyczny na początku ceremonii…
Ceremonii?? Ceremoonii? Cere… coo? - obiło mi się w głowie.
- Świetny pomysł - zareagowała podekscytowana Alice. - Ale… powiedziała Pani: „Nasza czwórka”?
- Dla Eleonory i Emmetta mam inne zadanie- powiedziała.
 Zrobiłam duże oczy a mój brat rzucił mi myśl - Jeśli ta Jędza każe mi grać na perkusji… Ukatrupię Cię jak tylko znajdziesz się w zasięgu moich łap! Za to mój biologiczny braciszek chichotał, jak niezrównoważony psychicznie, prychnęłam i postanowiłam dłużej nie patrzeć na tego palanta.
- Inne zajęcie? - odezwał się Em.
- Panna Cullen poprowadzi uroczystą galę - powiedziała dyrektorka.
Zdziwiłam się, ale przyjęłam swój obowiązek z godnością ucznia liceum w Forks. Za to Emmett wybuchnął niepohamowanym śmiechem, co całkowicie zdezorientowało resztę.
- Nie wiem dlaczego się Pan śmieje - zauważyła Zamenhof. - Ale dobrze się składa, że jest Pan osobą towarzyską i niepozbawioną poczucia humoru. Będzie więc Pan prowadził gości do odpowiednich stolików.
Boski zamilkł gwałtownie i schował się za Rosalie.
CO! - wrzeszczał w myślach .- Po jakiego grzyba! Jak zwykle najgorsza robota spada na mnie…
Tym razem na mojej buzi pojawił się uśmiech zwycięstwa, lecz zaraz znikł tak szybko jak tylko się pojawił, gdy spojrzałam na skaczącą z uciechy Alice.
- Nie! - powiedziała dobitnie. - Wybij to sobie z głowy! 
~*~
Dwa tygodnie później…
Od samego rana w naszym domu panował istny rozgardiasz, gdzie nie spojrzeć okiem wszędzie walały się ubrania, buty, szale, krawaty, muszki…  Jeszcze przed dziesiątą Alice, Rosalie i Esme chodziły po domu w wałkach na głowie a ja suszyłam manicure, czytając powieść Browna.
W związku z tym, że w dniu dzisiejszym miał się odbyć bal, lekcje w szkole zostały odwołane a Carlisle jaki i Esme otrzymali wolne w pracy. Mówiąc szczerze nie byłam zadowolona, wcale nie miałam ochoty tam iść. A nastrój podnieconej do granic możliwości Allie oraz podekscytowanej Esme, broń boże nie pomagał.
Od momentu, gdy tylko wyszliśmy czternaście dni temu ze szkoły, w domu, szkole, nawet pubie nie mówi się o niczym innym… Kto będzie? Co kto włoży? Kto z kim będzie? Jednak najgorszy był fakt, że moja kochana siostrzyczka wraz z Panią Zamenhof postanowiły mój ubiór oraz wizerunek mieć na wyłączność. Co sprawiło, że całkowicie przestałam być sobą…
Siedziałam przy toaletce i wymachiwałam rękami, aby lakier się dobrze utwardził, gdy nagle do mojego pokoju wparowali bez pukania bracia.
- Możemy tu posiedzieć z tobą Viv? - zapytał Emmett, zamykając za sobą szybko drzwi. - Co?
Spojrzałam na nich, Edward od razu rzucił się na łóżko z pilotem do telewizora a Jasper przysiadł na fotelu obok. Tylko Misek stał przy drzwiach, chcąc je w każdej chwili przytrzymać.
- A pukać to nie łaska? - wypaliłam, zakrywając się bardziej szlafrokiem. - Żadnej prywatności!
- To możemy zostać? - ponowił Jazz.
- Zachowujecie się tak, jakby Alice miała was wykastrować - zauważyłam.
- Gorzej - wtrącił Edward .- Ty wiesz co ona nam kazała zrobić?
- Nie chcę słuchać. Możecie zostać, ale pod warunkiem, że niczego głupiego nie wykombinujecie - powiedziałam.
- Kochamy cię wiesz - dodał Emmett.
- Ta, jasne - rzuciłam. - Idę do łazienki!
Następna!
Chciałam się odwrócić i coś powiedzieć, ale postanowiłam nie tracić czasu na głupkowate zaczepki mojego biologicznego brata. Wzięłam głęboki oddech i weszłam do swojego drugiego królestwa, w odbiciu ujrzałam siebie. Niezwykle zachmurzoną ze smutnym wyrazem twarzy wampirzycę, od kilkunastu dni tak właśnie się czułam.
I chyba wiedziałam dlaczego, bal był jedynie dodatkiem do mojej melancholii i zadumy. A mianowicie kilka dni temu widziałam Willa w Port Angeles. Chciałam wymazać to wspomnienie, lecz nie mogłam. Nadal przed oczami miałam ten jego wzrok, pusty i bez emocji. Jego spojrzenie, krótkie, kilku sekundowe, było wymianą pogardy i żalu.
Byłam na niego zła, ba wściekła za to, że wtykał nos w nie swoje sprawy. Ale z drugiej strony chciał dobrze, chciał mi pomóc a ja nie potrafiłam tego docenić w porę. Na dodatek powiedziałam mu, co tak naprawdę o nim myślę. Paranoja! Niby wiedziałam, że nie powinnam się nim przejmować- to tylko zwykły, normalny, człowiek. Otóż to - człowiek. A ja chciałam się nim stać ponownie.
Nawijałam włosy na grube wałki, gdy z mojego pokoju usłyszałam podniesiony głos Alice. Weszłam do pokoju z nastroszoną czupryną… Jasper, Edward i Emmett stali po przeciwnej stronie pokoju, jak najdalej rozwścieczonej dziewczyny.
- … mieliście robić TO co WAM KAZAŁAM! - krzyczała Chochlica. - A nie przeszkadzać i wtykać…
- Alice! Co się dzieję?! - zapytałam.
- JAK to CO! - wrzasnęła. - Jak zwykle wszystko na mojej głowie…
- Masz to na własne życzenie - powiedziałam łagodnie.
- … CO?!
- Po pierwsze: Przestań wrzeszczeć, jesteś w moim pokoju. Po drugie: Nikt Ci nie kazał bawić się w stylistkę mody…
- Ale… - zaczęła już spokojniej.
- A po trzecie - przerwałam.- Zastanów się nad swoim zachowaniem, które tymczasowo każdego w tym domu doprowadza do szewskiej pasji!
Gdy tylko dokończyłam to zdanie, zrobiło mi się strasznie głupio. Ale jednocześnie poczułam się o niebo lepiej, móc w końcu powiedzieć co o tym wszystkim myślę. Tym razem Alice się zachmurzyła i rzuciła cicho.
- To twoje przemówienie.
I wyszła, trzaskając drzwiami.
- Viviene to było… - zaczął z podziwem Edward.
- To… - odezwał się Emmett.
- Zamknij się - warknęłam i wróciłam do łazienki. 
~*~
Zegar na szafce nocnej wskazywał szóstą wieczorem, za oknem pomimo wczesnej pory panował półmrok, spojrzałam na kobietę w lustrze - czerwona suknia delikatnie rozszerzająca się ku dołowi, opinała zgrabne ciało dziewczyny. Ciemne pukle tym razem zostały spięte w misternie ułożony kok a na szyi połyskiwała kolia z białego złota. Na moich ustach pojawił się uśmiech, kobieta w lustrze odwzajemniła go.
- Pięknie wyglądasz - powiedział męski głos.
Nie musiałam się odwracać by wiedzieć, kto stoi w ciemnościach.
- Dziękuję, tato. Tobie też niczego nie brakuje - powiedziałam, podchodząc do Carlisle. - Gotowy na Bal?
Zaśmiał się.
- Jak jeszcze nigdy - odpowiedział, poprawiając muszkę. - Idziemy?
- Tak, idź. Muszę jeszcze tylko wziąć przemowę i torebkę.
- Ok.
Ruszyłam przez ciemny pokój do biurka, gdzie leżała malutka torebeczka i granatowa teczka. Z tego wszystkiego nawet nie zajrzałam do środka, wychodząc z pokoju czytałam i nagle zamarłam.
Eleonor Cullen: Dobry wieczór Państwu.
William Cullen: Jest nam niezmiernie miło…



 „Potrzebował skrzydeł. One bowiem ukazują bezkresne obszary wyobraźni, urzeczywistniają sny i prowadzą w odległe miejsca. To właśnie skrzydła pozwalają lepiej poznać naszych bliźnich i uczyć się od nich”
- Paulo Coelho

2 komentarze:

  1. Dużo, dużo, duuużo wątków!
    Jeej, Vii podarowała życie Jo i nagle w takiej chwili ciało Jo jest rozrywane na strzępy. Smutne. Lubię czytać o Jasperze, cała ta jego aura :3 Fragment świąteczny - tak ciepło!
    Bal - wydaje mi się, że komentowałam już go na poprzednim blogu - ciekaaawe, a w szczególności zachowanie całej rodziny, jeej :3
    Wszystko tu pasuje, zazdroszczę Ci, że potrafisz pisać tak nieskomplikowanie. ;>

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za komentarz :) Czy nieskomplikowanie... czasami nie wiem, czy moja historia nie jest zbyt prosta. Nie mam jednak takich zdolności, jak ty, aby w tak wspaniały sposób opisywać osoby i emocje z nimi związane :)
      Cieszę się, że rozdział przypadł do gustu.
      Pozdrawiam

      Usuń