- Joseph co powiesz na polowanie? - zapytałam godzinę po powrocie do domu
z Port Angeles. - To znaczy polowanie w moim stylu…
- Może być zabawnie -
stwierdził wstając z kanapy.
- Jo? - zawołał Emmett. -
Rewanż jak wrócisz?
- Nie licz na to -
wtrąciłam z uśmiechem.
Zaczynam się ciebie
bać. Mamy być w pobliżu? – pomyślał Edward.
Nie.
- Josh idziemy? -
ponagliłam.
- Jasne.
Biegliśmy w równym tempie przez kilka kilometrów, raz na ziemi raz na gałęziach drzew. Nie było mi do śmiechu, chociaż tak bardzo chciałam. Clapton nie był osobą, która powinna pożegnać się z życiem. Jednak w naszym świecie czasami nie ma wyboru, najważniejsza jest polityka przetrwania i bezpieczeństwo. Gdy znaleźliśmy się nad urwiskiem zatrzymałam się, przed nami roztaczał się przepiękny widok.
Idealne miejsce na egzekucję - pomyślałam w przypływie swojego czarnego humoru.
Biegliśmy w równym tempie przez kilka kilometrów, raz na ziemi raz na gałęziach drzew. Nie było mi do śmiechu, chociaż tak bardzo chciałam. Clapton nie był osobą, która powinna pożegnać się z życiem. Jednak w naszym świecie czasami nie ma wyboru, najważniejsza jest polityka przetrwania i bezpieczeństwo. Gdy znaleźliśmy się nad urwiskiem zatrzymałam się, przed nami roztaczał się przepiękny widok.
Idealne miejsce na egzekucję - pomyślałam w przypływie swojego czarnego humoru.
- Zamierzasz polować na
łososie? - zapytał, spoglądając na rzekę w dole. - A może liczysz na kawior?
Podobno robi bardzo dobrze na wampirzą cerę…
- Josh nie przybyłam tu
aby polować.
- Nie? - Nie zdziwił się
bardzo.
- Nie.
- To co chcesz robić? -
zapytał figlarnie, pochodząc bliżej. - Może dokończymy to, co tak owocnie
zapowiadało się w klubie?
- Już mówiłam, nie oddam
ci się po raz drugi.
- Dlaczego?
- Odpowiedz mi na
pytanie, po co tutaj przyjechałeś?
- To oczywiste, że do
ciebie.
Kłamał w żywe oczy,
zacisnęłam dłonie w pięści i przymknęłam powieki.
- Przestań mi tu
chrzanić głupoty, wiem że kłamiesz…
- Przysięgam!
- Po tylu latach myślałam, że kłamstwo wejdzie ci w krew. Niestety masz pecha jak widać, ponieważ dokładnie wiem kiedy mówisz prawdę, a kiedy blefujesz. Tak jak teraz!
- Po tylu latach myślałam, że kłamstwo wejdzie ci w krew. Niestety masz pecha jak widać, ponieważ dokładnie wiem kiedy mówisz prawdę, a kiedy blefujesz. Tak jak teraz!
- Nowa zdolność? - Był w
szoku. - Myślałem, że z wiekiem ci to przejdzie…
- Nie próbuj mnie
rozczulać. Powiedz do czego ci jestem potrzebna, w jakie bagno się wpakowałeś?
I w jakie długi?
- Skąd?... - Był
przerażony.
- Nie ważne, gadaj!
- Ja Viviene nie mogę…
ja nie mogłem… musiałem… - jąkał się chodząc w kółko. - Oni mi zagrozili… ja…
- Kto Josh?! Volturi?!
Spojrzał na mnie jak na
idiotkę i się zatrzymał.
- Volturi? - powtórzył z
uśmiechem. – Vollturrii? Vivi gdyby to byli oni, to dziękował bym Bogu za to…
Kamień spadł mi z serca,
skoro nie Aro
czyli… Przeraziłam się jeszcze bardziej.
- Zatem kto?
- To taka grupa wampirów
z Indonezji, prowadzę z nimi interesy. Jednak oni nie zajmują się czystym
srebrem jak ja, tylko są pozyskiwaczami talentów…
- Kim?
- To taka organizacja,
która działa na zlecenie innych nieśmiertelnych. Kto prosi o utalentowanego
wampira to go dostaje, oczywiście za ogromne pieniądze i terytorium.
- A co ty masz z tym
wspólnego?
- Moje interesy ostatnio
podupadły, brakowało mi pieniędzy na rozwój akcji…
- Zatem poprosiłeś ich o
pożyczkę, tak?
- Tak i spłaciłem
wszystko co do grosza, ale zażądali ode mnie kilku posiadłości, a że ich nie
mam to musiałem spłacić dług inaczej…
- Proponując mnie?!
Wampira obdarzonego niezwykle niezwykłym darem! - wrzasnęłam i ruszyłam w jego
stronę.
Zabiję gada!
- Nie! - krzyknął,
podnoszą ręce do góry. - Zaproponowałem, że znajdę im ciekawy okaz. Nie
powiedziałem konkretnie o tobie, bo nie miałem pojęcia że jeszcze
żyjesz…
Tego było za wiele.
Rzuciłam mu się do gardła, uderzyliśmy z impetem o pobliską sosnę, która się na
szczęście nie złamała. Byłam wściekła, zaczęłam go okładać pięściami.
- J-A-K M-O-G-Ł-E-Ś
Z-R-O-B-I-Ć C-O-Ś T-A-K-I-E-G-O!?
- Wybacz - bronił się. -
Nie chciałem tego wszystkiego, byłem pewny że przekonam cię do podróży…
- Dlaczego w ogóle
pomyślałeś o mnie?
- Bo jesteś „ciekawym
okazem”?
- Nie próbuj być
dowcipny Clapton!
- Nie mam pojęcia, po
prostu gdy zadzwoniłaś postanowiłem zadziałać…
- Postanowiłeś się
zemścić! - weszłam mu w słowo.
- Ja?
Kłamstwo.
- Mścisz się za to, że
nie udało ci się mnie rozkochać, że nie udało ci się mnie zatrzymać. Myślisz,
że nie pamiętam twojej miny, kiedy powiedziałem że byłeś jednorazowym
tourne i wychodzę! Zakład został przegrany, ty poczułeś się urażony a twoja
męska duma i reputacja została zszargana przez pewną ciemnowłosą
wampirzycę!
Puściłam jego kurtkę i
odsunęłam się od niego. W sercu poczułam gorycz i obrzydzenie.
Gnida!
- Skąd wiedziałaś o
zakładzie?
- Wiem o wielu rzeczach
o których nie wiesz i na pewno się nie dowiesz.
- To prawda chciałem się
zemścić, ale… - zaczął.
- Nie chcę cię słuchać! -
przerwałam. - Wynoś się!
- Tym razem musisz mnie
wysłuchać - powiedział, materializując się przede mną. - Chciałem zemsty, to
prawda co powiedziałaś. Jestem bezczelnym chamem, hazardzistą, erotomanem i
babiarzem. Masz rację najbardziej ucierpiała moja duma i portfel oczywiście,
ale nie o to teraz chodzi. Dwadzieścia lat temu, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy
w barze chciałem jedynie towarzystwa, seksu i wygranej. A teraz zrozumiałem, że
pragnę zupełnie czegoś innego, chcę zmienić swoje życie i to tylko dzięki
tobie…
Cofnęłam się o kilka kroków, kręcą głową.
Nie, to nie może być prawda?!
- Od samego początku mnie intrygowałaś,
interesowałaś ale dopiero teraz zrozumiałem… - mówił. - … Zakochałem się w tobie
Viviene! Dlatego postanowiłem nie realizować „zamówienia”… nie mógłbym cię
skrzywdzić.
- Dlaczego? -
wyszeptałam.
- Nie pytaj, nie wiem
jak to się stało. Oczarowałaś…
- Przestań! - warknęłam.
- Mam przestać mówić co
do ciebie czuję? Wybacz, ale nie mogę.
- Skoro ty nie możesz,
ja zrobię to za ciebie - powiedziałam ostro i użyłam swojego daru.
Mimo, iż w lesie zapadła
absolutna cisza, przerywana jedynie odgłosami budzących się do życia ptaków, w
mojej głowie huczało. Tysiące myśli, mnóstwo wspomnień przelatywało z
szybkością światła w moim umyśle. Ukryłam twarz w dłoniach i usiadłam na brzegu
urwiska, ciężko oddychając.
- Powinnam cię zabić -
stwierdziłam po chwili. - Za zakład, chęć zemsty, perfidne kłamstwa i bajki o
zakochaniu. Przyjechałeś tutaj, aby dostarczyć mnie jak na tacy innym wampirom
napalonych na moje zdolności. Od samego początku działałeś na moją niekorzyść…
Puściłam blokadę, nie
uciekał, nadal stał w tym samym miejscu. A ja tempo wpatrywałam się w las, jaki
rozciągał się przede mną po drugiej stronie rzeki. Ponad życie pragnęłam
spokoju, kiedy wreszcie zaczynało mi się układać, zjawia się taki jeden i burzy
wszystko, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W tamtej chwili po raz
kolejny żałowałam, że Jasper mnie nie dobił ponad siedemdziesiąt lat temu.
- Dlaczego nie pozwalasz
się kochać? Dlaczego nie chcesz być kochana? - zapytał, siadając obok mnie.
Nie odpowiedziałam od
razu, nie dlatego, że nie znałam odpowiedzi na jego pytanie. Musiałam pomyśleć,
od początku mojej wampirzej egzystencji nienawidziłam siebie, wolałabym umrzeć
wtedy w lesie i nie doczekać chwili w której będę odbierała życie swojemu
istnieniu. Ból jaki przyniosła mi rozłąka i śmierć Krisa usunęły uczucie
miłości z mojego serca na zawsze.
- Właśnie dla takich
chwil Jo - odparłam spokojnie. - Miłość potrafi ranić, jak najostrzejsza
brzytwa, a blizny jakie pozostawia rzadko kiedy całkowicie się goją. Już na
zawsze odciska się w twoim sercu, czemu towarzyszy nieodłączny ból.
Rubinowe tęczówki
spojrzały w moje, na mojej twarzy pojawił się nikły uśmiech. To była nie
całkiem nowa prawda życiowa, a ja przyrzekłam sobie solennie, że już nikt nie
poruszy mojego nieśmiertelnego serca.
- Nie będziesz ze mną?
- Nie.
- A nie chcesz nawet
spróbować?
- Nie pogarszaj swojej
sytuacji - nadal byłam na niego zła.
Zapadła cisza i krótkie: ok.
- Rozumiem, że dzisiaj
mogę spać spokojnie. Nie doprowadzisz planów do końca? - odezwał się.
- Ty nigdy nie będziesz
spał spokojnie.
- Nie?
- Bo nigdy nie śpisz -
stwierdziłam.
Zaśmiał się.
Zaśmiał się.
- Gdyby ktoś wywinął mi taki numer, już by nie
żył. Coś jednak zostało z tej starej, dobrej Vivi - powiedział.
- Niestety, ale pamiętaj twoje życie wiele mnie
kosztowało. Nadal nie jestem pewna czy dobrze robię.
- Pozwalając mi żyć, sprawiasz że będę musiał
znaleźć innego wampira.
- Wiem, ale przy kolejnym nieśmiertelnym powiedz
jakie naprawdę są twoje zamiary. Niektórzy mogą nie być tak miłosierni, jak ja…
Nikt nie lubi być oszukiwany Joseph.
- Powinienem wrócić - stwierdził,
- To dobra decyzja.
- Zatem mała rundka na do widzenia po okolicy? -
zaproponował. - Kto ostatni ten oddaje mój wóz w Seattle?
- Kochasz hazard, dobrze. Raz…
I już go nie było, tak kochał hazard ponad
wszystko. W głębi serca byłam przekonana, że dobrze robię. Josh zasługiwał na
życie, jak każdy z nas a ja specjalnie nie zamierzałam go nikomu odbierać.
Ruszyłam w kierunku którym zniknął Clapton, gdy
nagle usłyszałam jego przerażający krzyk. Pędem znalazłam się nad górskim
potokiem, rozglądałam się dookoła szukając potencjalnego zagrożenia. Gdy nagle
coś rzuciło się na mnie zwalając mnie z nóg i wbiło pazury w ramiona,
przeraźliwe rycząc.
Do moich nozdrzy doszedł okropny zapach
śmierdzącego psa, próbowałam wstać, ale wielkie, włochate bydle, jakie stało mi
na piersi uniemożliwiało poruszanie. W efekcie złości jak ogarnęła mój
organizm, zrzuciłam wilkołaka z siebie. Ponownie znajdowałam się w pionowej
pozycji, kątem oka zobaczyłam jak inne dwa wilki rozrywają na strzępy Josha.
- NIE! - wrzasnęłam.
Chciałam do niego podbiec, ale trzeci
ciemnobrązowy wilk zatarasował mi przejście. Przykucnęłam jak drapieżnik i
wydałam przeraźliwy syk, kundel atakował a ja robiłam uniki. Byłam szybka,
jednak te kreatury również, nie wiem jak długo skakaliśmy dookoła siebie.
W pewnej chwili oprócz śmierdzącej woni, poczułam
zapach kadzideł i spojrzałam w tamtym kierunku. Z lasu nieopodal, unosił się
brunatno-niebieski dym. Bestia zauważyła moją chwilę nie uwagi i rzuciła się
całym cielskiem na mnie, w ostatniej chwili rękoma unieruchomiłam jej łep.
- STOP! PRZESTAŃCIE! - wrzasnął tak dobrze znany
mi głos. - MAMY PAKT! JAKIM PRAWEM ATAKUJECIE MOJĄ CÓRKĘ!?
Wilk przestał się szarpać, sekundę później mogłam
swobodnie oddychać i czułam ramiona brata na swoich.
- Wszystko w porządku? - zapytał Emmett, był
wściekły. - Jesteś ranna?
Pomógł mi się podnieść, wokoło stali moi bracia i
tata, z drugiej strony rzeki spostrzegłam dwa wilcze cielska, a w oddali dym.
- Viviene? - Powtórzył ojciec.
- Nic nie jest w porządku! - warknęłam. - Jakim
prawem te psy nas zaatakowały?!
- Też chciałbym to wiedzieć - wtrącił Em. - Gdzie
Jo?
- Właśnie dogasa ognisko po drugiej stronie rzeki
- odpowiedziałam.
Boski, Edward i Jasper głośno zawarczeli. Ojciec
podszedł do brzegu, stanęłam po jego prawej stronie, mając obłędny wzrok.
Czułam się dziwnie, powietrze dookoła mnie drgało, świat zwolnił jeszcze
bardziej okrywając się powoli brunatną kurtyną…
- Nie miałem pojęcia, że to twoja córka Cullen -
powiedział Indianin. - Ma czerwone oczy, skąd mieliśmy …
Dwa wilki po jego stronach pokiwały głowami.
- Nie ważne czy ma czerwone oczy, zielone,
pstrokate czy złote! Nie mieliście prawa jej tknąć i to jeszcze na naszym
terenie! - wycedził Carlisle.
- Wybaczcie, Paul ma problem… - zaczął mężczyzna.
- To, że ten kundel ma problem jest pewne. Zadarł
z niewłaściwą osobą w tej rodzinie - rzuciłam obnażając zęby w kierunku psa,
poczułam ramiona Edwarda na swoich.
- Czy to groźba? - Interweniował Indianin.
- Możecie to sobie interpretować, jak wam się żyw
nie podoba. Dla mnie dni kundla są policzone - odpyskowałam. - Poza tym, ktoś
musi odpokutować śmierć Josha…
- Tamten krwiopijca przekroczył granicę, więc
mieliśmy prawo go dorwać!
- Nie przypominam sobie takiego punktu w pakcie -
zareagował Jasper.
- Pakt został zawarty jedynie pomiędzy nami -
powiedział pies. - I rodziną Cullen, dla reszty nie mamy litości.
- Gdyby nie Carlisle - warknął Edward. - Twój kumpel
rozerwał by moją siostrę na strzępy. Przyznaj, że mieliście mu pomóc…
- Na szczęście nie doszło do katastrofy - wtrącił
Indianin. - Jeszcze raz przepraszamy, taka sytuacja nie będzie miała nigdy
więcej miejsca.
- KATASTROFY?! - wrzasnęłam tak, że echo mojego
głosu poniosło się po lesie, wilkołaki zrobiły większe oczy. - Pozbawienie
życia mojego… przyjaciela wydaje się mam normalne?! Przecież on nikogo nie
zabił!
- Takie jest prawo - odparł mężczyzna hardo.
- My też mamy swoje prawo psie - rzuciłam,
trzęsąc się ze złości. - Aby zabijać takich jak wy! Będziecie szukać swoich
cielsk po całym stanie Waszyngton, aby je złożyć do kupy…
- Viviene - upomniał mnie ojciec.
- Co?! Tylko mi nie mów, że jeszcze mam ich
przeprosić! - krzyczałam.- Gdyby Edward mnie nie trzymał, już dawno tamten
kundel biegałby na trzech łapach!
- Naprawdę nam przykro, a teraz rozejdźmy się w
pokoju.
- Żegnam - mruknął tata.
Chwilę później wilki zniknęły w lesie, a ja nie
mogłam uwierzyć w to co się stało. Gdzieś tam na południu dopalało się ognisko
z ciałem Josha, wstrząsnął mną dreszcz, poczułam jak Ed mnie mocniej ściska, a
Jasper próbuje poprawić mi nastrój. Przymknęłam oczy i z wampirzą siłą
odepchnęłam brata, sycząc.
- Zostawcie mnie w spokoju.
Miedzianowłosy stanął obok Carlisle, dziwnie mi
się przyglądając, podniosłam głowę i spojrzałam w jego oczy. W ich odbiciu
dostrzegłam siebie: szkarłatne tęczówki, napiętą szczękę i morderczy wyraz
twarzy. Cała czwórka ilustrowała mnie wzrokiem, odwróciłam się nie mogąc na
nich dłużej patrzeć, od litości i współczucia robiło mi się niedobrze. Jednak
mój stworzyciel nadal pocieszał mnie emocjonalnie.
Tym razem przestałam się kontrolować, czerwona
poświata przysłoniła mi całą przestrzeń dookoła, fale dreszczy przechodziły
przez moje ciało, a furia zdominowała umysł całkowicie. Zwinnym ruchem
doskoczyłam do gardła brata i przygwoździłam do skalnej ściany, sycząc
przeraźliwie. Huk oraz odłamki skalne posypały się dookoła nas, Jazz nie
spodziewał się ataku z mojej strony, więc nie mógł się bronić, odruchowo reszta
ruszyła w naszą stronę - niestety bezowocnie.
- Zostaw mnie w spokoju! – warknęłam akcentując
każde słowo.
Jasper nie był zły ani przerażony, doskonale mnie
rozumiał i wiedział co czuję. Jego mina oraz oczy mówiły dosłownie wszystko,
dlatego nie próbował walczyć. Mimo, iż był doskonałym żołnierzem ze mną nie
miał szans. Nie tylko dlatego, że byłam równie dobra w walce, ale przede
wszystkim, że w moich żyłach wciąż znajdowała się ludzka krew. Dookoła
nas opadał kurz, świat poruszał się dla mnie w niesamowicie zwolnionym tempie,
puściłam brata i rzuciłam się w stronę lasu.
~*~
Czułam się tak jakbym nie była sobą, jakby ktoś podejmował za mnie
najważniejsze decyzje, ktoś sterował moimi emocjami i postępowaniem. Nie czułam
się z tym dobrze, ponieważ nie miałam wpływu na to co robię. Jakaś niewidzialna
siła popychała mnie do złego i chęci wymordowania połowy ludzkości…
Gdyby nie przeklęty pakt
zawarty z Carlisle, kundel prawdopodobnie w ogóle by nie żył, a ja bym
osobiście przyczyniła się do jego zejścia z tego świata.
Jednak w pewnej chwili zaczęłam się zastanawiać: dlaczego
we mnie jest aż tyle nienawiści i złości? Nigdy taka nie byłam, lecz teraz
śmierć Josha wydała się punktem zwrotnym, istotnym elementem mojego dalszego
życia.
W jednej chwili
przestałam o tym ponownie myśleć, gdy przed sobą ujrzałam ogromne, włochate
cielsko leśnego wilka. Zeskoczyłam z drzewa i ruszyłam na to stworzenie, jednym
susem zablokowałam cielsko bestii a następnie je rozczłonkowałam.
Dysząc i przeraźliwie
warcząc wpiłam się zębami w pozostałości wilka.
~*~
Wielki krzew liliowego bzu przysłaniał znaczną część
leśnej polanki, która znajdowała się nieopodal jednej z angielskich posiadłości
- Pemberly. Złotowłosa dziewczyna wygrzewając się w promieniach majowego
słońca, leżała na kocu delektując się delikatnym i jakże słodkim zapachem
kwiatów.
Nagle wysoka, ciemnowłosa postać
przysłoniła jej słońce, blondynka nie otworzyła oczu a na jej ustach pojawił
się cudowny uśmiech. Dobrze wiedziała kim był ów tajemniczy przybysz. Chwilę
później poczuła pocałunki na swojej szyi, policzkach, ustach i powiekach…
Po raz pierwszy w życiu tak bardzo
kochała, tak bardzo pragnęła być szczęśliwa. Sophie nie była dłużna, ze
wzajemnością i namiętnością oddawała pocałunki. A gdy dłonie mężczyzny
powędrowały pod jej zwiewną sukienkę, przyciągnęła go bardziej do siebie.
Kilka chwil później ich ciała
złączyły się w jedno, jasna karnacja mężczyzny odbijała się od delikatnie
czekoladowego ciała złotowłosej piękności, na tle wysokiej i świeżo zielonej
trawy, tworząc idealne połączenie. Ich miłość kwitła, tak jak przyroda wokoło…
Mimo wielu różnic jaka dzieliła tych dwoje
kochanków, odnaleźli siebie w miłości, jaka połączyła ich tak różne charaktery:
Ona cicha, delikatna i wielkoduszna arystokratka. On próżny, cyniczny, dumny i
niezbyt zamożny Lord . Można by rzec, że wedle opisu, żadne z nich nigdy nie
powinno się spotkać, ba a co dopiero zakochać.
Jednak od samego początku między nimi można było odczuć pewnego rodzaju
przyciąganie i chemię.
Szkoda tylko, że ich miłość skończyła
się w taki a nie inny sposób.
~*~
Gdy
odrzuciłam wyssane zwierzę i otarłam dłonią usta od krwi, poczułam się
obserwowana. Nie chciałam widowni i to jeszcze w takim momencie.
- Proszę, chcę zostać sama - powiedziałam, tym
razem już normalnym głosem.
- Nie tym razem -
odpowiedział mój brat.
Jednak nie tego Cullena
się spodziewałam, za każdym razem jedyną osobą z jaką rozmawiałam w takich
sytuacjach (no może nie dokładnie takich) był Edward - mój biologiczny brat.
Ponieważ to z nim miałam najlepszy kontakt, ale również dlatego, że zazwyczaj w
takich chwilach siedział mi w głowie.
Odwróciłam się w kierunku z którego dochodził
głos, kilka metrów przede mną wyrosła wysoka i dobrze zbudowana postać Jaspera.
Odważyłam się spojrzeć w jego złoto- bursztynowe oczy i tak jak myślałam, nie
ujrzałam w nich złości czy zdenerwowania bądź „wkurzenia” (tym, że na
marginesie rzuciłam nim o skałę). Jak zwykle był opanowany a jego spojrzenie
epatowało spokojem i współczuciem.
Mój organizm powoli dochodził do siebie, pomimo
to nadal oddychałam szybko, ale furia i złość z jaką jeszcze przed chwilą
rozszarpywałam ciało wilka znikła. Spojrzałam na swoje przekrwione dłonie,
które od razu zacisnęłam w pięści.
Jestem potworem, krwiożerczą bestią… Wystarczy
chwila nie uwagi, brak roztropności, złość i automatycznie twoja wampirza
natura dominuje w zupełności. W takiej chwili nie ma miejsca na
człowieczeństwo, stajesz się łowcą i bezwzględnym mordercą.
- To przez ludzką krew - odezwał się Jazz. - Twój
organizm wyzbywa się życiodajnej cieczy…
- To nie ma nic do rzeczy!
- Owszem, nawet nie wiesz jak wiele. Krew jest
dla nas niczym tlen dla ludzi, nie potrafimy bez niej funkcjonować.
- Dobrze wiem, na czym polega wampirzy żywot -
wytknęłam. - Więc możesz sobie darować pogaduchy na ten temat!
- Nie mogę - warknął.
Spojrzałam na niego robiąc większe oczy, po raz
pierwszy odkąd go spotkałam wydał się zdenerwowany i poirytowany.
Przechyliłam głowę i postanowiłam wysłuchać jego wywodu.
- Nie mogę - powtórzył, tym razem normalnie. -
Raz już zostawiłem cię bez opieki, a teraz nie powinnaś być sama. Wszystko
odczuwasz dwa, trzy razy silniej, dlatego tak szybko i nieustannie się
denerwujesz…
- I postanowiłeś robić za moją, własną i osobistą
niańkę?
- No w moim wypadku, to chyba najbardziej naciągane
określenie - zaśmiał się. - Ale tak, jestem twoją niańką.
Prychnęłam.
- Wiesz, że to jest żałosne - stwierdziłam. -
Poradziłam sobie prawie osiemdziesiąt lat bez „opiekuna” i teraz też dam radę.
- Przez ostatnie siedemdziesiąt kilka lat nie
miałaś styczności z ludzką krwią… W taki sposób jak ostatnio, twój organizm
ponownie musi się odzwyczaić.
- Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Poza tym
nadal uważam, że mogę zostać sama.
- Możesz się wściekać, wrzeszczeć, warczeć a
nawet mnie atakować, tym razem nie zrezygnuję - powiedział. - Poniekąd jestem
odpowiedzialny za to wszystko…
- O czym ty bredzisz? - Byłam wzburzona. - Od
kiedy to bierzesz na siebie odpowiedzialność za moje występki?
- Chciałem ci jakoś pomóc, jednak nie jako brat,
ale stwórca. Dobrze wiesz, że rodzinie nie zawsze możesz powiedzieć wszystko.
Miał rację. Rodzina to cudowna, ale zarazem
bardzo skomplikowana instytucja, w której według wszechstronnej opinii powinno
się mówić wszystko i na dodatek jeszcze zgodnie z prawdą. Niestety brzmi to jak
definicja, którą można znaleźć w prawie każdej encyklopedii i która jest
nieśmiertelna.
- Marzyłeś kiedyś, aby znaleźć się gdzieś daleko?
W zupełnie innym świecie, z innymi ludźmi - zaczęłam. - Po prostu istnieć, lecz
inaczej. Być wolnym, szczęśliwym i wesołym człowiekiem, bez piętna i wyrzutów
sumienia…
Milczał.
- Ja marzyłam. Marzyłam i wiedziałam, że kiedyś
byłoby to możliwe, ponieważ życie było proste a ludzie byli inni - spojrzałam
na ciemny horyzont. - W jednej chwili wszystko na co pracowałam tak ciężko,
legło w gruzach. Nie tylko odebrałam ludzkie życie, ale i zaprzepaściłam swoje.
Ruszyłam ludzkim tempem do pobliskiego
strumienia, aby pozbyć się krwi z rąk i twarzy. Chłód wody zmroził by ludzkie
dłonie, pozostawiając na nich czerwono-różowe ślady odmrożeń, dla mnie
temperatura wody była obojętna.
Jasper szedł za mną krok w krok, ponieważ nie
wiedział co zamierzam. Gdy już obmyłam twarz, zwrócił się do mnie.
- Kochałaś go? Josha?
Spojrzałam na brata, nie uśmiechał się a ja
wzięłam głęboki wdech i odpowiedziałam.
- Nie. Joseph był jedynie moim… znajomym, nie był
nawet przyjacielem.
- Ale byłem pewny…
- Nigdy nie byliśmy razem, no może oprócz jednej przygody
- powiedziałam. - Josh zakpił sobie ze mnie i chciał wykorzystać dla
własnych interesów, dlatego tu przyjechał.
- Edward powiedział, że chciałaś się z nim sama
rozprawić. Chciałaś go zabić?
- Tak, ale tego nie zrobiłam.
- Nie rozumiem dlaczego? Przecież działał na
twoją niekorzyść - mówił Jazz
- Brzydzę się zabijaniem bez przyczyny, w ogóle
nie lubię tego robić.
- Miałaś powód.
- Sam przyznał się do winy i przeprosił, poza
tym nie był złym wampirem - stwierdziłam.
- To w takim razie dlaczego tak bardzo zależało
ci na poturbowaniu tamtego wilka?
- Jak dobrze pamiętam, ty również nie byłeś tym
faktem uradowany! - warknęłam. - Na miłość boską Jasper on był jednym z nas i
nie zrobił tym psom nic złego!
- Wiem, że jesteś wzburzona, ale uspokój się i zacznij panować nad
swoim temperamentem - zaczął. - Jak tak dalej pójdzie to zaatakujesz głupią
ekspedientkę w sklepie, albo dziewczynę w szkole która przez przypadek
zatarasuje ci drogę.
- Przepraszam - powiedziałam i spuściłam głowę.
- A więc jeszcze raz, powiedz mi skoro nie
chciałaś mieć więcej do czynienia z Joshem, to dlaczego tak bardzo przeżywasz
jego śmierć?
- Nie masz pojęcia „dlaczego?
- Nie.
- Ponieważ po raz kolejny przeze mnie zginął
człowiek - powiedziałam i ukryłam twarz w dłoniach.
- To nie twoja wina Nora.
- Po części tak.
- Jesteś dziwną kobietą - stwierdził.
- Wiem.
- I niezwykle skomplikowaną - dodał.
Ciemnogranatowe chmury przysłoniły niebo z
których zaczął padać śnieg… Na moje buzi pojawił się zalążek uśmiechu,
pokręciłam głową z niedowierzaniem.
- A nie pomyślałaś, że dobrze się stało, że
jesteś tym kim jesteś? To, że 21 czerwca 1939 roku natknęliśmy się na Rose
Avenue, a potem kilka ulic dalej doszło do twojej przemiany…
- Skąd? Pamiętasz takie… szczegóły?
- Nawet lepiej niż bym chciał. Ale skoro Bóg dał
ci drugą szansę na nowe życie, powinnaś skorzystać z tej oferty - powiedział
blondyn.
- Wierzysz w Boga? - byłam zdumiona.
- Tak - odpowiedział. - A ty?
- Również.
- Zatem powinnaś wierzyć jeszcze bardziej.
Jesteśmy krwiożerczymi bestiami, jednakże czy pozostaniemy potworami zależy
jedynie od nas - odezwał się mój brat.
- Nigdy bym się nie spodziewała, że właśnie ty
powiesz coś takiego.
- Zdałem sobie z tego sprawę dzięki tobie…
- Mnie?
- Tak, właśnie ty pokazałaś mi na moim
przykładzie, że pomimo krzywdy jaką ci wyrządziłem, wybaczyłaś i traktujesz jak
brata. Chociaż wiem, że na to nie zasługuje…
- Nie gadaj głupot Jazz, wiesz że od dawna kocham
cię jak brata. A to, że zacząłeś inaczej myśleć o sobie tym lepiej.
- I tobie tego również życzę siostrzyczko -
powiedział Jasper.
W rodzinnych objęciach ruszyliśmy w stronę domu,
może i to było jakieś wyjście z tej nędznej sytuacji. Jednak jeszcze przed
powrotem do domu musiałam coś załatwić.
- Pozwolisz mi teraz zostać na chwilę samej? -
zapytałam.
Pokręcił głową.
- W takim razie poczekaj tutaj, wrócę za pięć
minut.
- Nie wiem…
- Zaufaj mi.
- Pięć minut.
~*~
Miałam
na sobie zwykły T-shirt, ciemne rurki, trampki i skórzaną, ubrudzoną kurtkę.
Ciemne loki puszyły się na silnym wietrze, w których gdzieniegdzie plątały się
płatki śniegu. W wampirzym tempie znalazłam się pod domem doktorka i
energicznym ruchem zapukałam trzy razy. Następnie oddaliłam się od drzwi na
bezpieczną odległość i nasłuchiwałam kroków mężczyzny.
Kilka sekund później w drzwiach pojawił się
William, jedynie w dresach i trykotowym podkoszulku. Zdziwił się bardzo na mój
widok, jednak chwilę później na jego twarzy pojawiła się maska zobojętnienia.
Nim mężczyzna cokolwiek powiedział, ja odezwałam
się pierwsza.
- Nie masz prawa mnie oceniać, ani prawić
morałów, ponieważ nie wiesz kim jestem i co przeżywam. Mam jedynie… osiemnaście
lat i prawo do problemów, a ty nie jesteś odpowiednio wykwalifikowaną osobą jak
sam stwierdziłeś, aby pomóc mi je
rozwiązać. Nie zamierzam się tłumaczyć za swoje wcześniejsze zachowanie,
ponieważ nie czuję się winna. Aha i na dodatek powiem, że pomyliłam się w
stosunku co do ciebie.
Skończywszy to po co tu przybyłam, odwróciłam się
na pięcie i szybkim krokiem wymaszerowałam w ciemność. Nie byłam zadowolona z
tego co zrobiłam, ale wiedziałam, że postępuje właściwie. Will był człowiekiem,
którego obdarzyłam zaufaniem i który to zaufanie stracił. Po raz kolejny
poczułam jak zawodzi mnie moje człowieczeństwo.
~*~
Od feralnych wydarzeń związanych ze śmiercią Josha minęły dwa miesiące.
Podczas tych kilkunastu tygodni w moim życiu nie wydarzyło się zbyt wiele, no
może nie wliczając kilku istotnych faktów i zdarzeń, ale po kolei. Postanowiłam, że stanę się tym samym
wampirem, gdy poznałam Cullenów - wesoła, przystępna i chętna do współpracy. A
problemami miałam się nie przejmować i tak też zrobiłam.
Wróciłam do szkoły zaraz
po tragicznym weekendzie, którą powitałam z entuzjazmem, ponieważ miałam już po
dziurki w nosie współczujących spojrzeń mojej rodziny. Ojciec miał w prawdzie
zastrzeżenia co do mojego zachowania, ale Jasper i Edward zapewnili go, że
sobie poradzę - byłam im za to niezwykle wdzięczna. Zmiana otoczenia
zrobiła mi bardzo dobrze, uczniowie nie powiem, że skakali na mój widok. Ale
ewidentnie im ulżyło, że już nie jestem chora i mogłam ponownie pokazywać się w
szkole.
Ku mojemu zdziwieniu Jasper powrócił na swój
pierwotny profil w szkole, więc ponownie chodziliśmy razem na większość
przedmiotów. Muszę przyznać, że odkąd znalazł mnie w lesie, zaczęliśmy więcej
czasu spędzać ze sobą - rozmawiać, polować a nawet trenować. Mimo, iż z początku było nam trudno się do siebie
przekonać, teraz dogadujemy się świetnie. Powoli zaczynam się przekonywać, że
hipoteza Jazza może i nie jest bezsensowna. Bo skoro istnieją Upadłe Anioły -
te dobre i te złe, które odpowiedzialne są za nasze wampirze przeznaczenie.
To może i ono istnieje?
Wracając do mojej kochanej rodzinki, Esme
zatrudniła się w miejscowym biurze reklamy i promocji regionu a tata pracował
nadal w szpitalu, jednak tym razem na stanowisku ordynatora chirurgii. A my?
Jak to „młodzi” „ludzie”- wampiry powinnam
powiedzieć, zajmowaliśmy się sobą. Rosalie zazwyczaj popołudnia spędzała w
garażu, bądź siedziała ze mną i Alice w garderobie. Chochlik gdy już skończył
się temat mody, zajmował się przyszłością - giełda, zakupy, pogoda jak i swoim
mężem; chłopaki jak to chłopaki - różnego rodzaju zawody, zakłady, gry i
oczywiście denerwowanie czasami swoim zachowaniem nas - dziewczyn.
A ja? Cóż mnie było wszędzie pełno, chciałam po prostu
nie myśleć o nadchodzącym dniu i żyć chwilą. Ponieważ ostatnie doświadczenia
sprawiły, że choćby jak nie wiem idealna wampirza egzystencja, nie jest
wieczna… pomimo wszechobecnej teorii.
Jeżeli
chodzi o mnie, to tak jak już wspomniałam spędzałam czas z każdym członkiem
rodziny, zarówno z Carlisle i Esme jak i rodzeństwem. Cieszyłam się, że jest
tak jak na początku a może i lepiej, w między czasie grałam na fortepianie
Edwarda komponując coraz to nowe melodie i piosenki. Mój brat często dosiadał
się do kontuaru i tworzyliśmy razem, przy czym niekiedy tarzaliśmy się ze
śmiechu.
Port Angeles czyt. Erica odwiedzałam raz na
tydzień - zazwyczaj była to sobota, kiedy ludzi było dużo a papierowa robota
przytłaczała właściciela. Northman nie był zadowolony z mojej „rezygnacji”,
lecz zrozumiał że po długiej nieobecności spowodowanej chorobą muszę przyłożyć
się do nauki.
~*~
Boże
Narodzenie minęło we wspaniałej rodzinnej atmosferze, Allie wpadła na pomysł,
aby na święta zaprosić Denalczyków, którzy naszą propozycję przyjęli z ochotą.
W poranek wigilijny ja, Edward, Jasper i Eleazar
spędziliśmy w lesie na poszukiwaniu idealnego drzewka. Muszę stwierdzić, że
swoje ostanie święta obchodziłam jeszcze, jak byłam człowiekiem. Za każdym
razem jednak, w moim dotychczasowym życiu brakowało mi rodzinnego ciepła, teraz
miałam okazję aby wszystko nadrobić.
Po raz pierwszy w życiu miałam dylemat co
do choinki.
- Edward, Ta… ta… czy tamta? - zapytałam,
wskazując na zielone drzewka pokryte śniegiem.
- Vivi, pytasz mnie już po raz dziesiąty -
odpowiedział mój brat. - Nie rozumiem dlaczego nie wycięliśmy pierwszej z
brzegu…
- Bo tamte były brzydkie!
- Jasper ratuj! - zawołał rudy.
- Wybrała już choinkę? - odezwał się rozbawiony
blondyn.
- Viviene to nie wyprzedaż! - powiedział Eleazar.
- I ty Brutusie przeciwko mnie - rzuciłam
zabawnie. - Moglibyście chociaż spojrzeć, pomóc, a nie tylko deliberować! Jeżeli
mój sposób szukania choinki wam nie odpowiada, zadzwonię po Alice…
- NIE! - krzyknęli chórem.
Na mojej buzi pojawił się zwycięski uśmiech, a
panowie westchnęli z rezygnacją.
- Tamta jest ciekawa - zaczął Jazz, podchodząc do
drzewa. - Ma taki soczysty kolor a przy okazji dużo gałęzi…
- A mi się wydaje, że ten świerk będzie idealny -
powiedział Edward. - Jest prosta, ma sztywne gałązki i odpowiednie wymiary co do
naszego salonu.
- Jak możecie mówić, że tamte choinki są idealne
i ciekawe - odezwał się niespodziewanie Denalczyk. - Moja jest perfekcyjna, tylko
spójrzcie!
- Nie no Elezarze, to ma być choinka? - zirytował
się mój brat. - To w ogóle nie stało obok choinki!
- Twoja jest brzydka i za duża! - warknął
ciemnowłosy.
- Zatem moja będzie najlepsza! - stwierdził
zwycięsko Jasper.
- A kto tak powiedział? - zapytał Edward.
- Właśnie - zawtórował Eleazar.
- JA, bo…
- STOP! - wrzasnęłam.
Oczy moich towarzyszy spoczęły na mnie: Edward
był zdenerwowany, Eleazar niepocieszony a Jazz niedoceniony.
Istna szopka i w dodatku na kółkach…
- Mieliście mi doradzić, a nie się kłócić -
zaczęłam. - Jest Wigilia czas pojednania! Spieracie się tak głośno, że ludzie w
promieniu kilkunastu kilometrów was usłyszą!
- W takim razie, przepraszamy - powiedział
Eleazar.
- Przepraszamy - dodali Ed i Jasper.
- Dobra weźmy choinkę i wracajmy do domu -
wtrąciłam.
- To co bierzemy moją!? - zasugerował blondyn.
- Jasper! - krzyknęliśmy wszyscy.
- Weźmiemy to drzewko - powiedziałam.
Wskazałam na przepiękną choinkę, która rosła na
środku niewielkiej leśnej polanki. Miała gęste, ciemnozielone gałązki i dwa
metry długości, zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia…
- Piękna - stwierdził Jazz z zachwytem.
- Idealna - dodał Edward.
- Perfekcyjna - wtrącił Eleazar.
- Odpowiednia - skwitowałam. - Panowie do
siekierki!
Gdy pojawiliśmy się przed domem (z choinką),
Carlisle i Emmett próbowali zainstalować lampki na dachu i okolicznych cedrach.
Pomachałam im i weszliśmy do środka, w domu wszystkie dziewczyny pracowały na
wampirzych obrotach. Zdziwiłam się bardzo, gdy do moich nozdrzy doszedł zapach
pieczonego indyka?
Ale to
nic! Drzewko dziewczynom się bardzo spodobało, więc Edward razem z Jasperem
zostali oddelegowani do szukania świątecznych ozdób, a Eleazar do pomocy na
zewnątrz domu.
Kilka godzin później choinka była ubrana w
granatowo- srebrne dodatki a na budynku i ogrodowych drzewach paliły się białe
lampki. Alice i Kate, gdzie tylko mogły wieszały świąteczne akcesoria.
Późnym wieczorem zasiedliśmy wszyscy razem do
świątecznej kolacji, jaka składała się ze wszystkich bożonarodzeniowych dań. A
elementem dodatkowym była krew w złotych pucharkach z pomarańczą i goździkami.
Jak nakazuje obyczaj należało spróbować, chociaż kęs z każdej przygotowanej
potrawy. Pomimo oporów, każdemu się udało a krew z pomarańczą dało się wypić i
to nawet w całości.
W końcu przyszedł czas na świąteczne podarunki,
najpierw obdarowaliśmy Denalczyków a potem siebie. Emmett i Jasper otrzymali
ode mnie zestaw najnowszych gier PlayStation, Carlisle stalowe pióro, Esme
elektroniczną ramkę na zdjęcia, Rose i Alice kaszmirowy szal z Paryża, natomiast Edward
Ipod’a z wygrawerowanym podpisem: Kochająca
całym sercem, Viviene.
Jednak, gdy przyszedł czas na mnie poczułam, że
atmosfera w domu się zmieniła. Od Boskiego i Rosalie otrzymałam katalogi
samochodowe, co wywołało na uśmiech, jak i tęsknotę za ukochanym autem. Allie
i Jazz zainwestowali w torebkę i buty od Jimmy’ego Choo, a Edward w pięknie
zdobioną diamentową kolię. Kiedy przyszedł czas na rodziców, ich twarze jeszcze
bardziej pojaśniały.
- Kochana córeczko - zaczął Carlisle. - Odkąd
zgodziłaś się dołączyć do naszej rodziny, nasze życie stało się pasjonującą
książką. Codziennie przewracamy kolejną stronę ciekawi, co też nowego zrobiłaś.
- Sami nie wiemy, co nam się bardziej podoba -
mówiła Esme. - Czy te sielankowe, spokojne rozdziały czy dramatyczne sceny
mrożące krew w żyłach. Przy lekturze twego życia nigdy się nie nudzimy.
Gdybym była człowiekiem, kilkanaście łez
potoczyło by się pewnie po moich policzkach, a nogi miałabym jak z waty. Nie
byłam człowiekiem, oczy piekły mnie przeraźliwie.
- I aż trudno nam się oswoić z myślą - dodał
ojciec z błyszczącymi oczyma. - Że mieliśmy pewien udział w powstawaniu tej
książki. Jesteś częścią naszej rodziny, jesteś częścią nas…
Nie czekałam na dalszą cześć wypowiedzi taty,
rzuciłam się w ich objęcia i zaczęłam szlochać. Chwilę później dołączyła do
mnie również łkająca Esme, rodzice delikatnie głaskali mnie po głowie.
- Ja… Ja… Ja… Jeszcze nigdy w życiu nikt nie
powiedział do mnie czegoś takiego - mówiłam cicho, ponieważ głos łamał mi się ze
wzruszenia. - Dziękuję mamo, tato!
Ucałowałam ich i przytuliłam, po czym spojrzałam
na resztę, zupełnie zapomniałam że nie jesteśmy sami. Carmen, Irina, Kate i
Tanya płakały razem ze mną, tak jak Allie i Rose, chłopaki przyjaźnie się
uśmiechali, ale w ich oczach również dostrzegłam wzruszenie.
- Viviene
pozwól, że jeszcze wręczymy tobie prezent - powiedział Carlisle. - To symbol
przynależności do rodziny Cullen, noś go i pamiętaj kim jesteś.
Esme wręczyła mi średniej wielkości ciemnozieloną
szkatułkę obitą aksamitem, gdzie na górze spostrzegłam charakterystyczne zdobienie.
Powoli uchyliłam wieczko pudełka i moim oczom ukazała się srebrna bransoleta z
herbem rodziny Cullen.
- Dziękuję - szepnęłam i założyłam prezent na
prawą rękę.
- Witaj oficjalnie w rodzinie! - ryknęli moi
bracia.
Co wywołało śmiech dookoła, spojrzałam ponownie
na bransoletkę i poczułam jak duma wypełnia moje wnętrze w całości.
Jestem Cullen i nikt a nic tego już nie zmieni!
- Są święta, co powiecie na jakieś kolędy? -
zapytała po chwili Kate.
- Świetny pomysł - podchwyciła Esme. - Może Happy
Christmas?
Usiedliśmy przy kominku wszyscy razem i
zaczęliśmy śpiewać graną przez Kate piosenkę. Czas mijał nam w zastraszającym
tempie, opowiadaliśmy co też wydarzyło się odkąd ostatnim razem się
widzieliśmy. Godzinę później powróciliśmy do śpiewu, po czwartej zabawnej
kolędzie amerykańskiej Emmett zareagował.
- Możemy zaśpiewać coś innego? Amerykańskie
kolędy są obrzydliwe…
- Ale ja nie znam innych - odezwał się Edward,
który właśnie siedział przy fortepianie. - Może Viviene? Znasz coś … nieobrzydliwego?
Zamyśliłam się na chwilę i wampirzym tempem
ruszyłam do swojego pokoju po nuty i skrzypce. Nim Boski zareagował pytaniem: Gdzie
ją powiało?! Ja już byłam z powrotem.
- Rosalie, Alice zagracie ze mną? - zapytałam.
Moje siostry z wielkim uśmiechem ruszyły poprzez
pokój i stanęły obok mnie, następnie wzięły instrumenty i spojrzały na nuty,
które dla nich przyniosłam. Ja zasiadłam na taborecie i uśmiechnęłam się,
kiwnęły głową na znak gotowości. Moje palce poszły w ruch…
Gdy skończyłam śpiewać, pokój zasypał się
brawami, skłoniłam głowę delikatnie na znak uznania. Zawsze miałam sentyment do
tej kolędy, nie tylko poruszała serca, ale też wzbudzała w nich
bożonarodzeniową nadzieję dla ludzkości.
- Co to za kolęda? - zapytał Edward. - Nigdy jej
nie słyszałem.
- Gdy śliczna Panna*- powiedziałam.
- Jak? - Powtórzył Emmett, łamaną polszczyzną. - Gdy
litna Anna?
Zaśmiałam się.
- Po angielsku to Lovely Lady, a po polsku: Gdy
śliczna Panna - odpowiedziałam.
- Nie wiedziałem, że znasz polski - wtrącił tata.
- I to bardzo dobrze, to wspaniały język i kraj a
ludzie są niezwykle mili i przyjemni.
- Dziwne, ale tego języka się jeszcze nie
uczyłem - wyznał Carlisle.
- Ja też - wtrącił Edward. - Ale bardzo mi się
podoba, powiedz coś jeszcze.
- Bzyczy bzyg znad Bzury zbzikowane bzdury,
bzyczy bzdury, bzdurstwa bzdurzy i nad Bzurą w bzach bajdurzy, bzyczy bzdury,
bzdurnie bzyka, bo zbzikował i ma bzika!
Moja rodzina wpadła w osłupienie, Ed z wrażenia z
buzi zrobił popielniczkę.
- Chrząszcz brzmi w trzcinie w Szczebrzeszynie,
W szczękach chrząszcza trzeszczy miąższ, Czcza szczypawka czka w Szczecinie,
Chrząszcza szczudłem przechrzcił wąż, Strząsa skrzydła z dżdżu, A trzmiel w
puszczy, tuż przy Pszczynie, Straszny wszczyna szum...
- Yyy… ale to co śpiewałaś nie brzmiało, jak
jakiś szczebiot - stwierdził Eleazar.
- Dobra, to jest najprostsze: Idzie Sasza
suchą szosą, suszy sobie swoje szorty.
- Idzie Sasa sucha sosa, suchy sobie swoje
orty? - powtórzył Rudy.
- No jakoś tak - stwierdziłam. - Ale nie mówiłam,
że to prosty język Kochani. Ma swój dźwięczny charakter…
- Edward to mamy postanowienie noworoczne - zaczął
tata do miedzianowłosego. - Nauczyć się polskiego.
- Że też wcześniej o nim nie pomyślałem, może
dlatego że nigdy tam nie byłem - powiedział mój brat.
- A słyszałeś chociaż o nim? - zapytałam.
- Oczywiście - oburzył się. - Nie rób ze mnie, nie
wiadomo kogo.
- Dobra, tylko pytałam. Nie musisz się od razu
obrażać, po prostu jest wiele krajów o których nic nie wiemy a powinniśmy. I
nie mówię tutaj tylko o naszej rodzinie, ale ogólnie. Wystarczy, że przejdziesz
się ulicami Seattle i zapytasz, gdzie leży Kazachstan a trzy czwarte ludzi
odpowie ci, że na najbliższej ulicy.
- To Kazachstan leży na najbliższej ulicy? -
odezwał się zawiedziony Boski. - A nie w Azji?
- Oczywiście, że leży w Azji - powiedziała
Rosalie .- Tylko nie wiele ludzi kojarzy go z krajem, większość ze sklepem
markowej, taniej odzieży Kochanie.
- To są w takim razie bęcwały!
- Dokładnie - skwitowałam.
- A kiedy byłaś w Polsce? - zapytała mnie Carmen.
- Pięć lat temu na przełomie września i
listopada - zaczęłam.- Czyli jednym słowem: polska złota jesień. Kraj ten nie
należy do gigantów ekonomicznych, ale słynie przede wszystkim ze złóż ropy,
soli kamiennej oraz wspaniałej historii i zabytków.
- Mają dużo dni słonecznych? - odezwała się Esme.
- Sporo, słońce świeci tam prawie przez cały rok,
dlatego najlepiej jest tam pojechać jesienią lub zimą - wieczory i noce są
dłuższe.
- Może kiedyś się tam wybierzemy - powiedział
tata. - A teraz czas na odpoczynek, dzisiejszy wieczór dobiegł końca, dobranoc.
- Dobranoc - odpowiedzieliśmy.
To były najwspanialsze święta pod słońcem.
~*~
Kilka
dni później nasi goście wrócili na Alaskę, a my do szkoły i normalnego
życia. Wchodząc po dwutygodniowej przerwie na lekcję hiszpańskiego, poczułam
niesamowite podekscytowanie siedzących w klasie dzieciaków. Usiadłam na swoim
stałym miejscu i wyjęłam podręczniki, chwilę później obok mnie zasiadł Jasper.
- Wiesz dlaczego wszyscy są tak
zniecierpliwieni? - zapytał.
- Nie mam pojęcia, może się coś stało?
- Zaraz pewnie Panna Gonzalez nam powie -
powiedział szeptem Jazz.
- Witajcie drodzy uczniowie! Mam nadzieję, że
święta minęły wam dobrze i jesteście pełni zapału do nauki - zaczęła. - Jednak
zanim przejdę do lekcji, chciałbym was poinformować, że w tym roku przypada
setna rocznica powstania naszego miasteczka. I z tej okazji Pan burmistrz,
szkoła oraz miejscowy szpital organizują bal charytatywny.
- Ale super! - zapiszczało kilka dziewcząt.
- Proszę o spokój Panno Willson, Panno Craven
jesteśmy na zajęciach hiszpańskiego, a nie wychowania fizycznego - zwróciła
uwagę kobieta.
- Najmocniej przepraszamy, ale czy mogła by Pani
profesor powiedzieć coś więcej na temat tego balu? - zapytała Allison Craven.
- Impreza dobroczynna odbędzie się dokładnie za dwa
tygodnie w sali widowiskowo-konferencyjnej w miejscowym szpitalu. Jednakże
wstęp na tą zabawę będą mieli jedynie uczniowie klas drugich i trzecich,
których średnie ocen przekroczyły 4,9 w tym semestrze...
- Ale przecież to niesprawiedliwe! - wrzasnął,
zrywając się z krzesła Taylor. - Dlaczego inni też nie mogą pójść?!
- Gdyby tak Pan nie wrzeszczał, to pozwoliłby mi
Pan dokończyć zdanie - warknęła nauczycielka. - Dla reszty uczniów zostanie zorganizowany
bal w szkolnej sali gimnastycznej, jako przyśpieszony Bal Wiosenny!
- Ale… - ponownie odezwał się chłopak.
- Jeszcze jedno „Ale” i wylądujesz w kozie do
końca roku szkolnego - ucięła Panna Gonzalez. - Z waszej klasy na balu
reprezentować was będzie Eleonora Cullen, Jasper Hale i Emilia Fickpatric. Z
czego wniosek jest taki, że należy się uczyć Panie Lauthner, a teraz czas na
zajęcia…
Już dalej nie słuchałam naszej wychowawczyni,
tylko zwróciłam się wampirzym szeptem do brata.
- Alice nie przewidziała balu?
- Skądże, jestem tak samo zaskoczony. Ciekawe czy
reszta też dostanie taki przywilej jak my?
I jak się okazało na lunchu, gdy już usiedliśmy
przy naszym stoliku zajadając ludzkie jedzenie, wszyscy Cullenowie
zostali oddelegowani do balu, który odbędzie się w szpitalu. Allie oraz Rose
były niesamowicie przejęte i podekscytowane, natomiast ja zbytnio się nie
cieszyłam. Byłam niemal pewna, że spotkam tam kogoś, kogo unikałam specjalnie
przez ostatnie dwa miesiące.
- … ja uważam, że będzie to doskonała okazja
zabawy - wtrąciła uśmiechnięta Alice, obejmując męża.
- Czemu się nie cieszysz? - zapytał Edward,
gmerając w greckiej sałatce plastikowym widelcem. - Przecież lubisz tańce…
- Jak dla mnie to wszystko jest jakieś
podejrzane - stwierdziłam.
- Może i masz rację - powiedział poważnie Ed. -
Zaraz Taylor zaprosi nas do gabinetu dyrektora, wszystkich!
- Ale dlaczego? - zapytała szeptem Rosalie.
- Ja nic nie zrobiłem - przyznał Emmett, ponoszą
obie ręce w geście obronnym.
- Skąd możemy wiedzieć - odpowiedziałam na pytanie
siostry.
Byłam jednak pewna, że nie będzie to miłe
doświadczenie.
- Cullen - zwrócił się do mnie Lauther z zjadliwym
uśmiechem. - Jesteście proszeni do dyrektora, wszyscy i to w tej chwili.
- Dzięki za wiadomość - powiedziałam.
Po czym wstałam, wzięłam torbę i ruszyłam
rytmicznym krokiem w kierunku dyrekcji. A moje rodzeństwo razem za mną, nie
muszę mówić, że przyglądała się temu cała szkoła.
~*~
Weszliśmy razem do sekretariatu, a ku naszemu zdziwieniu jeszcze
kilkunastu uczniów oczekiwało w holu na zaproszenie do gabinetu dyrektora.
- Cullenowie? A oni po
co tu? - szepnęła Amber Moore, największa kujonka w naszej szkole do swojej
ukochanej przyjaciółki Brookie Davis. - Panoszą się w tej szkole, jakby nie
wiem kim byli!
- Mają kasę i urodę,
czego im więcej do szczęścia potrzeba - zauważyła Davis, niewysoka brunetka o sześciocentymetrowych tipsach w kolorze zgniłej brzoskwini. - Takie twarze
otwierają wszystkie drzwi, jestem pewna że Nasza Eleonora i Miss
Blondie nie raz dawały, komu trzeba!
Słysząc to spojrzałyśmy
z Rosalie na siebie, twarz blondynki wyrażała chęć krwawego mordu na Bogu
niewinnej dziewczynie, ale chwila czy aż takiej niewinnej i nieporadnej?
Ja natomiast zamroziłam uczennice swoim
przerażającym wzrokiem, chwilę później na moich ustach pojawił się przecudny
uśmiech triumfu. Wzięłam Rose pod rękę i ruszyłyśmy w stronę kujonek,
zostawiając zdziwione rodzeństwo.
- Czy one idą do nas? -
wyszeptała podekscytowana Amber, poprawiając swoje mysie włosy. - Jak wyglądam?
- Cześć dziewczyny -
zaczęłam słodko. - Możecie nam powiedzieć, czy wszyscy obecni tutaj czekają na
spotkanie z dyrektorem?
- Yyy… - wydała z siebie
Moore.
- Yhm…
- Osoba z przeciętną
inteligencją odpowiedziałaby na tak proste pytanie - zagruchała moja siostra.
- Yyy… - powtórzyła Brookie.
- Jak widać z nie
przeciętną również - zwróciłam się do siostry. - Ciekawe komu trzeba coś
dać, aby dowiedzieć się tak banalnej informacji…
Kilka innych uczniów z
uwagą przysłuchiwało się z uwagą naszej rozmowie, chichotając z głupoty
naszych mózgowców. Panna Moore i Davis nie dość, że spaliły raka to jeszcze w
takim pośpiechu opuściły sekretariat, że Brooke złamała obcas swoich
dziesięciocentymetrowych szpilek.
W holu zawrzało od
śmiechu a chłopaki z równoległej klasy zaczęli bić nam brawo, no co razem z
Rose obdarowałyśmy ich anielskimi uśmiechami. Panom nie tylko serce zaczęło bić
szybciej, ale i ciśnienie krwi poszło w górę.
- Nie chciałbym z wami
kiedykolwiek zadrzeć - powiedział Edward.
Allie wraz z Jasperem
zaczęli chichotać.
- I obyś nie musiał -
odezwała się Rosalie, tuląc do męża. - Wkurzona wampirzyca…
- … to orzech nie
do zgryzienia - dokończyłam
- Zatem nie będę
próbował - dodał Ed, obejmując mnie czule ramieniem.
To oni nie są biologicznym rodzeństwem?
Nic dziwnego, wszyscy są pokręceni w tamtej rodzinie…- usłyszałam
w głowie. - A
jednak wiedziałam, że oni są parą. Tylko po co te bzdury… I znowu Cullen
zgarnia najlepsze laski…
Spojrzałam na Edwarda, na jego buzi pojawił się w
braterski uśmiech. Nie miałam innego wyjścia, jak tylko go odwzajemnić.
- Ludzie to mają paranoję - stwierdziłam na głos,
kręcąc głową.
- Czemu? - zapytał niespodziewanie Emmett.
- Gdybyś tylko wiedział o czym aktualnie myślą…
- No ba. O mnie rzecz jasna, jestem ideałem
prawdziwego mężczyzny - powiedział Misiek.
Prychnęłam razem z Jasperem.
- Wiesz, że prawdziwy mężczyzna, nie potrzebuje
zapewnienia, że nim faktycznie jest - zaczęłam. - Może to świadczyć to o braku
pewności siebie i zaburzeniach psychicznych…
- Wątpisz w moją męskość? - zapytał mój
brat napinając większość mięśni, jakimi obdarowała go matka natura.
- Ja? - zapytałam, próbując się nie śmiać. - Nie
mnie to oceniać, spytaj Rosalie.
- Ona nie będzie obiektywna - odezwała się Allie. -
W końcu dla niej Emmett jest bogiem…
- Przestań! - syknęła blondynka oglądając się
dookoła, czy aby nikt nas nie podsłuchuje.
- A nie jest? - zapytał Edward z głupkowatym
uśmieszkiem. - Oj Misiek Ci tego nie wybaczy!
- Jesteś okropny - stwierdziła Rose.- Oczywiście,
że dla mnie mój mąż będzie… ideałem. Co niestety nie mogę powiedzieć o tobie rudzielcu - odgryzła się dziewczyna.
- Nie jestem rudy! Moje włosy są miedziane.
- Niech sobie będą miedziane, ryże, rude bądź
kasztanowe - odpyskowała.- Dla mnie i tak jesteś okropny!
- Dla Ciebie, zawsze - wyszczerzył się Ed.
- Cham jakich mało - powiedziała Rosalie.
- Uznam to za komplement.
- Długo jeszcze? - zareagowałam znużona. -
Jakbyście nie zauważyli, wicedyrektorka już jest …
Rose prychnęła całkowicie obrażona ma mojego
brata. Za to Edward był w szampańskim humorze, dzięki wyprowadzeniu Panny Hale
z równowagi. Do dnia dzisiejszego nie pojmowałam, dlaczego oni tak bardzo lubią
sobie dokuczać.
Cóż i
chyba nie zrozumiem.
Spojrzałam ponownie na brata, mój ostry wzrok w
którym kryła się przygana sprawił, że już się nie szczerzył jak głupi do sera.
A blondynka przyjęła kłótnię w całkiem normalny dla niej sposób -
przestała zabijać spojrzeniem jak Bazyliszek i pogrążyła się w lekturze,
najnowszego katalogu prosto z Mediolanu, czyli innymi słowy wszystko wróciło do normy.
~*~
- Zgromadzono was tutaj w związku z balem… To najważniejsze wydarzenie, jakie kiedykolwiek
miało miejsce w naszym miasteczku. Chciałabym abyście podeszli do tego całkiem
poważnie, a jakakolwiek niesubordynacja jest niedopuszczalna - powiedziała ostro
Pani Zamenhof, niewysoka kobieta o płomiennie rudych włosach i grafitowych
oczach. - Każdy z was otrzyma zadanie do wykonania…
Wykład na
temat prawidłowego prowadzenia się zajął naszej wicedyrektor ponad
trzydzieści pięć minut, nie mam pojęcia czy ktokolwiek słuchał tego co mówiła.
Nie dość, że było to nudne, to niczego nowego bądź ciekawego nie powiedziała.
Dobrze się stało, że zajęliśmy z rodzeństwem dwie
ostatnie ławki, dzięki czemu mieliśmy większą swobodę - moje siostry czytały
gazety, Jasper, Ed i Emmett grali w bierki a ja buszowałam po Internecie w
Iphonie.
Mijały kolejne minuty a Pani Zamenhof przeszła do
wymagań co do ubioru, to nieco ożywiło zgromadzone towarzystwo, a w
szczególności damską część grupy.
- Jeżeli którąkolwiek z Panien zobaczę w
sukience, której długość nie będzie przekraczała granic kolan, nie wejdzie na
salę… - mówiła.
Wśród
zebranych dziewczyn wybuchło lekkie urażenie, jednak Pani Zamenhof nie przejęła
się nim wcale, kontynuowała.
- Panów obowiązują garnitury w kolorach
stonowanych…
- Stonowanych?- odezwał się Martin Thomas,
gwiazda tutejszych konkursów szachowych. - Co ma Pani na myśli?
- A to, że gdy zobaczę Pana w seledynowym
garniturze, Pan również nie wejdzie na bal - odpowiedziała dyrektorka. - Proszę
dobierać kolory zgodnie z zasadą dres codu…
- Dres czego? - zapiszczała, jakaś
blondynka w pierwszym rzędzie.
Zamenhof zrobiła minę nie dopisania i otarła
czoło od potu: Boże z kim ja mam do czynienia! -
pomyślała.
- Czy mogę? - odezwał się nagle cichutki, lecz i
stanowczy głos Alice.
Spojrzałam ze zdziwieniem na siostrę, to samo
zrobiła i reszta.
- Proszę Panno… Cullen - powiedziała kobieta.
- Dres code to pewnego rodzaju kodeks
doboru ubrań na odpowiednia okazję. Jak również podstawowe zasady łączenia
kolorów i dodatków - wtrąciła dumnie moja siostra. - Chętnie pomogę jeżeli ktoś
miał by problem…
- Hmm… Panna Cullen jak widać zna się na modzie i
ma doskonały pomysł. Tak, to będzie twoje zadanie - odpowiedzialność za stroje
naszych wszystkich uczniów - zagruchała rudowłosa.
- A czy jest to konieczne? - zapytała ta sama
blondynka co ostatnio. - Sama dam sobie radę, nie potrzebuje…
- Nie wątpię Panno… Crowford, ale takie są
zasady. Jeżeli Pani to nie odpowiada, nie musi Pani z nami tu być - opowiedziała
wice z powagą.
Blondynka spojrzała wściekle na naszego Chochlika
a następnie na Panią Zamenhof , lekko się zarumieniła od złości, po czym wzięła
swoją srebrną torebkę i wymaszerowała z sali.
- Czy jeszcze ktoś ma ochotę nas opuścić? -
zapytała.
Cisza.
- Zatem teraz przejdę chyba do najprzyjemniejszej
części naszego dzisiejszego spotkania a mianowicie przydział obowiązków…
Wiele osób westchnęło z rezygnacją i ponownie
pogrążyło się w melancholii, oczekując na swoje nazwisko. Po kolejnych
czterdziestu pięciu minutach, większość zadań, akcji charytatywnych, konkursów
oraz reprezentacji została ustalona. Uczniowie, którzy otrzymali swoje zadania
mogli już opuścić mury szkoły i wcześniej udać się do domu. Nie wiem dlaczego,
ale z wielką przyjemnością się z nami żegnali.
Matko, kiedy się to skończy?
- To już mam, to też… - mówiła do siebie kobieta. -
A tak… Cullen, Hale!
Podniosłam leniwie wzrok z nad wiadomości, jaka
pisałam do Claudii, Rose odłożyła czwarta książkę, którą do tej pory
przeczytała a chłopaki spojrzeli na wice. No nareszcie!
Obejrzałam się dookoła, pozostaliśmy jedynie my.
- Tak Pani Zamenhof? - zapytał Edward.
- Słyszałam, że jesteście muzykalni…
- Muzykalni? - zareagowała Rosalie.
- Państwu chyba nie muszę wyjaśniać znaczenia
tego słowa - wtrąciła lekko poirytowana pytaniem Rose.
- Oczywiście - odpowiedział mój brat z iście
wampirzo-anielskim uśmiechem na ustach.
Kobieta zawahała się na chwilę a jej serce
przyśpieszyło. Ed tym razem obdarował ją spojrzeniem, a ja zachichotałam wraz z
Jasperem.
- To
prawda - zaczęłam, przerywając to przedstawienie. - Alice i Rose grają na
skrzypcach, Jasper na gitarze, Emmett na… … perkusji a ja z Edwardem na
fortepianie.
- Rozumiem - zastanowiła się.
- Perkusja?!?! - zagrzmiał po wampirzemu
Em. - Ja… Nie… Zabiję!
- A śpiew? - zapytała ponownie nauczycielka.
- Tak… NIE! - powiedzieliśmy chórem z Miśkiem.
- Nie - powtórzyłam zaraz. - Śpiew nie, ale muzyka
owszem. Widziałby Pani dla nas miejsce w tym… wspaniałym
przedsięwzięciu?
- Oczywiście, w związku z tym, że nie mamy
orkiestry szkolnej. Pomyślałam, że może Wasza czwórka zagrałaby jakiś lekki
utwór klasyczny na początku ceremonii…
Ceremonii?? Ceremoonii?
Cere… coo? - obiło mi się w głowie.
- Świetny pomysł - zareagowała podekscytowana
Alice. - Ale… powiedziała Pani: „Nasza czwórka”?
- Dla Eleonory i Emmetta mam inne zadanie-
powiedziała.
Zrobiłam
duże oczy a mój brat rzucił mi myśl - Jeśli ta Jędza każe mi
grać na perkusji… Ukatrupię
Cię jak tylko znajdziesz się w zasięgu moich łap! Za to
mój biologiczny braciszek chichotał, jak niezrównoważony psychicznie,
prychnęłam i postanowiłam dłużej nie patrzeć na tego palanta.
- Inne zajęcie? - odezwał się Em.
- Panna Cullen poprowadzi uroczystą galę -
powiedziała dyrektorka.
Zdziwiłam się, ale przyjęłam swój obowiązek z godnością
ucznia liceum w Forks. Za to Emmett wybuchnął niepohamowanym śmiechem, co
całkowicie zdezorientowało resztę.
- Nie wiem dlaczego się Pan śmieje - zauważyła
Zamenhof. - Ale dobrze się składa, że jest Pan osobą towarzyską i niepozbawioną
poczucia humoru. Będzie więc Pan prowadził gości do odpowiednich stolików.
Boski zamilkł gwałtownie i schował się za
Rosalie.
CO! - wrzeszczał w myślach .- Po
jakiego grzyba! Jak zwykle najgorsza robota spada na mnie…
Tym razem na mojej buzi pojawił się uśmiech
zwycięstwa, lecz zaraz znikł tak szybko jak tylko się pojawił, gdy spojrzałam
na skaczącą z uciechy Alice.
- Nie! - powiedziała dobitnie. - Wybij to sobie z
głowy!
~*~
Dwa tygodnie później…
Od
samego rana w naszym domu panował istny rozgardiasz, gdzie nie spojrzeć okiem
wszędzie walały się ubrania, buty, szale, krawaty, muszki… Jeszcze przed dziesiątą Alice, Rosalie i Esme
chodziły po domu w wałkach na głowie a ja suszyłam manicure, czytając powieść
Browna.
W związku z tym, że w dniu dzisiejszym miał się
odbyć bal, lekcje w szkole zostały odwołane a Carlisle jaki i Esme otrzymali
wolne w pracy. Mówiąc szczerze nie byłam zadowolona, wcale nie miałam ochoty
tam iść. A nastrój podnieconej do granic możliwości Allie oraz podekscytowanej
Esme, broń boże nie pomagał.
Od momentu, gdy tylko wyszliśmy czternaście dni
temu ze szkoły, w domu, szkole, nawet pubie nie mówi się o niczym innym… Kto
będzie? Co kto włoży? Kto z kim będzie? Jednak najgorszy był fakt, że moja
kochana siostrzyczka wraz z Panią Zamenhof postanowiły mój ubiór oraz wizerunek
mieć na wyłączność. Co sprawiło, że całkowicie przestałam być sobą…
Siedziałam przy toaletce i wymachiwałam rękami,
aby lakier się dobrze utwardził, gdy nagle do mojego pokoju wparowali bez
pukania bracia.
- Możemy tu posiedzieć z tobą Viv? - zapytał
Emmett, zamykając za sobą szybko drzwi. - Co?
Spojrzałam na nich, Edward od razu rzucił się na
łóżko z pilotem do telewizora a Jasper przysiadł na fotelu obok. Tylko Misek
stał przy drzwiach, chcąc je w każdej chwili przytrzymać.
- A pukać to nie łaska? - wypaliłam, zakrywając
się bardziej szlafrokiem. - Żadnej prywatności!
- To możemy zostać? - ponowił Jazz.
- Zachowujecie się tak, jakby Alice miała was
wykastrować - zauważyłam.
- Gorzej - wtrącił Edward .- Ty wiesz co ona nam
kazała zrobić?
- Nie chcę słuchać. Możecie zostać, ale pod
warunkiem, że niczego głupiego nie wykombinujecie - powiedziałam.
- Kochamy cię wiesz - dodał Emmett.
- Ta, jasne - rzuciłam. - Idę do łazienki!
Następna!
Chciałam się odwrócić i coś powiedzieć, ale
postanowiłam nie tracić czasu na głupkowate zaczepki mojego biologicznego
brata. Wzięłam głęboki oddech i weszłam do swojego drugiego królestwa, w
odbiciu ujrzałam siebie. Niezwykle zachmurzoną ze smutnym wyrazem twarzy
wampirzycę, od kilkunastu dni tak właśnie się czułam.
I chyba wiedziałam dlaczego, bal był jedynie
dodatkiem do mojej melancholii i zadumy. A mianowicie kilka dni temu widziałam
Willa w Port Angeles. Chciałam wymazać to wspomnienie, lecz nie mogłam. Nadal
przed oczami miałam ten jego wzrok, pusty i bez emocji. Jego spojrzenie,
krótkie, kilku sekundowe, było wymianą pogardy i żalu.
Byłam na niego zła, ba wściekła za to, że wtykał
nos w nie swoje sprawy. Ale z drugiej strony chciał dobrze, chciał mi pomóc a
ja nie potrafiłam tego docenić w porę. Na dodatek powiedziałam mu, co tak
naprawdę o nim myślę. Paranoja! Niby wiedziałam, że nie
powinnam się nim przejmować- to tylko zwykły, normalny, człowiek. Otóż
to - człowiek. A ja chciałam się nim stać ponownie.
Nawijałam włosy na grube wałki, gdy z mojego
pokoju usłyszałam podniesiony głos Alice. Weszłam do pokoju z nastroszoną
czupryną… Jasper, Edward i Emmett stali po przeciwnej stronie pokoju, jak
najdalej rozwścieczonej dziewczyny.
- … mieliście robić TO co WAM KAZAŁAM! - krzyczała
Chochlica. - A nie przeszkadzać i wtykać…
- Alice! Co się dzieję?! - zapytałam.
- JAK to CO! - wrzasnęła. - Jak zwykle wszystko na
mojej głowie…
- Masz to na własne życzenie - powiedziałam
łagodnie.
- … CO?!
- Po pierwsze: Przestań wrzeszczeć, jesteś w moim
pokoju. Po drugie: Nikt Ci nie kazał bawić się w stylistkę mody…
- Ale… - zaczęła już spokojniej.
- A po trzecie - przerwałam.- Zastanów się nad
swoim zachowaniem, które tymczasowo każdego w tym domu doprowadza do szewskiej
pasji!
Gdy tylko dokończyłam to zdanie, zrobiło mi się
strasznie głupio. Ale jednocześnie poczułam się o niebo lepiej, móc w końcu
powiedzieć co o tym wszystkim myślę. Tym razem Alice się zachmurzyła i rzuciła
cicho.
- To twoje przemówienie.
I wyszła, trzaskając drzwiami.
- Viviene to było… - zaczął z podziwem Edward.
- To… - odezwał się Emmett.
- Zamknij się - warknęłam i wróciłam do łazienki.
~*~
Zegar na
szafce nocnej wskazywał szóstą wieczorem, za oknem pomimo wczesnej pory panował
półmrok, spojrzałam na kobietę w lustrze - czerwona suknia delikatnie
rozszerzająca się ku dołowi, opinała zgrabne ciało dziewczyny. Ciemne pukle tym
razem zostały spięte w misternie ułożony kok a na szyi połyskiwała kolia z
białego złota. Na moich ustach pojawił się uśmiech, kobieta w lustrze
odwzajemniła go.
- Pięknie wyglądasz - powiedział męski głos.
Nie musiałam się odwracać by wiedzieć, kto stoi w
ciemnościach.
- Dziękuję, tato. Tobie też niczego nie brakuje -
powiedziałam, podchodząc do Carlisle. - Gotowy na Bal?
Zaśmiał się.
- Jak jeszcze nigdy - odpowiedział, poprawiając
muszkę. - Idziemy?
- Tak, idź. Muszę jeszcze tylko wziąć przemowę i torebkę.
- Ok.
Ruszyłam przez ciemny pokój do biurka, gdzie
leżała malutka torebeczka i granatowa teczka. Z tego wszystkiego nawet nie
zajrzałam do środka, wychodząc z pokoju czytałam i nagle zamarłam.
Eleonor Cullen: Dobry wieczór Państwu.
William Cullen: Jest nam niezmiernie miło…
„Potrzebował skrzydeł. One bowiem ukazują
bezkresne obszary wyobraźni, urzeczywistniają sny i prowadzą w odległe miejsca. To
właśnie skrzydła pozwalają lepiej poznać naszych bliźnich i uczyć się od nich”
- Paulo Coelho
- Paulo Coelho
Dużo, dużo, duuużo wątków!
OdpowiedzUsuńJeej, Vii podarowała życie Jo i nagle w takiej chwili ciało Jo jest rozrywane na strzępy. Smutne. Lubię czytać o Jasperze, cała ta jego aura :3 Fragment świąteczny - tak ciepło!
Bal - wydaje mi się, że komentowałam już go na poprzednim blogu - ciekaaawe, a w szczególności zachowanie całej rodziny, jeej :3
Wszystko tu pasuje, zazdroszczę Ci, że potrafisz pisać tak nieskomplikowanie. ;>
Dzięki za komentarz :) Czy nieskomplikowanie... czasami nie wiem, czy moja historia nie jest zbyt prosta. Nie mam jednak takich zdolności, jak ty, aby w tak wspaniały sposób opisywać osoby i emocje z nimi związane :)
UsuńCieszę się, że rozdział przypadł do gustu.
Pozdrawiam