1 lipca 2012

Rozdział 36

Uzbrojona w zielony fartuszek z czerwonymi jabłuszkami, nóż oraz drewnianą deskę, kroiłam warzywa na pizzę domowej roboty. Will w tym samym czasie po mistrzowsku wyrabiał ciasto, przy okazji trajkotając jak najęty o dzisiejszej operacji. Właśnie kończyłam kroić plasterki cebuli, gdy mój towarzysz zapytał podrzucając pizzę w powietrzu.
- Masz jeszcze wszystkie paluszki?
- HA HA HA - skwitowałam sarkastycznie. - O ile mnie pamięć nie myli, to ty ostatnio chciałeś pozbawić się palca.
- Oj tam, każdemu się nie zdarza.
- Mnie nie - odpowiedziałam.
- Dobra, dawaj te swoje idealnie pokrojone warzywa.
- Ależ proszę cię bardzo.
Pięć minut później pizza wylądowała w piekarniku, a Cullen zmywał naczynia. Postanowiłam dowiedzieć się o nim trochę więcej.
- Opowiedz mi proszę o sobie - poprosiłam.
- Przecież już dużo wiesz.
- Wcale nie - zaprzeczyłam, krzyżując ręce. - To, że pochodzisz z Wielkiej Brytanii, grasz na gitarze, lubisz tartę ze szpinakiem i jesteś lekarzem, uważasz za wystarczające informacje dla dobrej koleżanki?
- Niezła jesteś - odpowiedział z uśmiechem. - Jednak nie lepsza.
- Na pewno wiesz więcej o mnie, niż ja o tobie - zauważyła.
- Fakt.
Zapadła chwilowa cisza.
- Dobra zawrzyjmy umowę - zasugerowałam. - Twoja historia za moją? Co ty na to?
Spojrzałam w jego brązowo-czekoladowe oczy z uśmiechem, naprawdę chciałam go lepiej poznać. Dziwne, ale ten człowiek ciekawił mnie na swój sposób, a i lubiłam przebywać w jego towarzystwie. Po za tym bardzo intrygowało mnie podobieństwo mężczyzny z fotografii do Carlisle, jedyną różnicą były ciemne włosy i oczy tajemniczej postaci.
Will patrzył na mnie dość dziwnie, jakby bał się, że to co za chwilę powie sprawi, że ucieknę z krzykiem.
Wiele już w życiu widziałam, ale oczywiście mogę się mylić. W każdym bądź razie, ja swój wampiryzm zachowam dla siebie.
- No dobrze - powiedział. - Urodziłem się i dorastałem w Anglii, moim ojcem jest czysto krwisty Anglik a mamą Meksykanką. Kiedy miałem 6 lat moi rodzice się rozwiedli.
Jego do tej pory idealny wyraz twarzy, wykrzywił się prawdopodobnie w wyniku nieprzyjemnych wspomnień.
Boże, co faux pas z mojej strony…
- Przykro mi - odezwałam się. - Może nie potrzebnie nalegałam, jeżeli nie chcesz, nie musisz tego mówić...
- Nie Vi, może w końcu powinienem to z siebie wydusić - powiedział. - Jeszcze z nikim o tym nie rozmawiałem.
- Will…
- Po rozwodzie zamieszkałem z mamą w Stanach, rok później na świecie pojawiła się moja przyrodnia siostra Sophie - mówił. -  Nie dorastaliśmy razem, widywaliśmy się tylko raz, dwa razy do roku, kiedy to ojciec zabierał mnie do Pemberly.
W jego myślach ujrzałam sympatyczną blondynkę z długimi, kręconymi włosami.
- Sophie kochała konie - powiedział, po chwili. - John, mój ojciec dbał o to, aby zdobywała każdą nagrodę w tej dziedzinie. Cztery lata temu, spełniła jego marzenia i wygrała olimpiadę.
- Poznam ją kiedyś? - zapytałam.
Jego twarz nagle spoważniała, dłonie zacisnął w pięści i wziął większy wdech powietrza.
- Dwa lata temu moja siostra spadła nieszczęśliwe ze schodów i… - zawiesił głos, wpatrując się w pobliskie okno. - I… nie udało się jej uratować. Była w siódmym miesiącu ciąży.
Z moich ust wydobył się jęk, nie miałam pojęcia o takiej tragedii.
- Ja… tak mi przykro - zaczęłam. - Nie powinnam cię pytać o twoje prywatne życie, pójdę już.
- Nie - poprosił, łapiąc mnie za rękę. - Proszę zostań.
Spojrzałam na niego swoimi złotymi oczami, moją twarz również wykrzywił ból. Zbyt dobrze wiedziałam, czego Will doświadcza. Powoli i delikatnie, moja dłoń zbliżyła się do jego policzka. Niczym dotyk motyla, starła jedną spływającą łzę.
- Już mi lepiej - powiedział. - Sophie chciałaby, abym był szczęśliwy.
- Na pewno - dodałam cicho.
- Chciałabyś wysłuchać dalej?
- Nie, jeżeli sprawia ci to ból - odpowiedziałam.
Na jego buzi pojawił się zalążek uśmiechu, po czym kontynuował.
- Mój ojciec w tym samym dniu, kiedy Sophie Ann odeszła, popełnił samobójstwo. Nie powiem, było mi ciężko, jednak gdy dowiedziałem się prawdy. Nie żałowałem bydlaka!
Słucham?
Musiałam zrobić zdziwioną minę, bo Will pośpieszył z wyjaśnieniami.
- Moja siostra pisała pamiętniki - powiedział. - Ojciec znęcał się nad nią fizycznie i psychicznie. A gdy dowiedział się o ciąży, o mało nie zakatował. Byłem w tym czasie na studiach, więc nasze kontakty były ograniczone do minimum. W dniu jej śmierci, ojciec wpadł w szał i zrzucił ją z marmurowych schodów.
Do mojego umysłu wpłynęło wspomnienie, lecz nie Williama.
- Nienawidzę cię! - krzyknęła blondynka, łapiąc się za prawy, siny od uderzenia policzek. - Odchodzę i już nigdy nie wrócę!
- Nie masz dokąd pójść - warknął mężczyzna, szarpiąc ją mocno za ramię. - Kto by przygarnął sierotę z brzuchem?
- Wolę spać pod mostem, niż w twoim domu!
- Skoro tak to wynocha - powiedział i nadal trzymając ją brutalnie, poprowadził w kierunku schodów. - Żegnam.
- Gdyby tylko William się o tym dowiedział - odezwała się dziewczyna. - Porachował by ci wszystkie kości...
Nagle twarz sobowtóra Carlisle wykrzywił grymas nie zadowolenia, który przerodził się w furię. W oczach Sophie dostrzegałam prawdziwy strach, prawdopodobnie wiedziała, że powiedziała za dużo. John z całej siły uderzył ją w nabrzmiały i widoczny ciążowy  brzuszek, tak że złotowłosa jęknęła z bólu i skuliła się w sobie.
Ojciec już szykował się, aby zadać kolejny cios, ta jednak zaczęła uciekać. Biegła tak szybko, na ile pozwalały jej siły, ale nie udało się jej uniknąć ponownej konfrontacji z prześladowcą.
Cullen zwinnie złapał ją za włosy a następnie bokserskim ciosem uderzył w twarz. Siła uderzenia była tak duża, iż Sophie straciła równowagę i zaczęła się staczać po marmurowych schodach.
Kilka sekund później leżała już na dole, z wykrzywioną pod dziwmy kątem szyją. A z jej nosa i ust sączyła się rubinowa ciecz.
Stałam sparaliżowana, przestałam oddychać, robiąc co chwilę większe oczy. Musiało minąć kilka sekund, abym otrząsnęła się i wróciła z powrotem do rzeczywistości.
Co za gnój! Jak można tak postąpić z własnym dzieckiem?!
Will energicznym ruchem przeszedł przez pokój i stanął na wysokości kominka, a następnie przywołał mnie gestem dłoni.
- To mój ojciec - powiedział, wskazując na fotografię mężczyzny, która przypominała mi mojego przybranego ojca. - John Ethan Cullen.
Zrobiłam duże oczy.
Czyżby zatem William był potomkiem Carlisle? Jego krewnym?
- Może to głupie - zaczęłam niepewnie. - Ale twój tata bardzo przypomina mojego.
- To przypadek - stwierdził, nawet nie zastanawiając się nad odpowiedzią. - Nic innego Vi.
- Nie zdziwiło cię to?
- Absolutnie nie, niby dlaczego?
- Czy ja wiem, nie na co dzień spotyka się człowieka, który okazuje się sobowtórem twojego rodzica.
- Widzisz - wtrącił. - Po tym co zrobił John, nie chciałem mieć z nim więcej do czynienia. Postanowiłem zapomnieć, że miałem ojca. Może to idiotyczne, ale przynajmniej wspomnienia o nim nie bolały. 
Nic zatem dziwnego, że nie zainteresował się Carlisle - pomyślałam. - Być może to i lepiej, nie drążąc wokół tematu nasza specyficzna egzystencja nie została w jakikolwiek sposób naruszona.  A co za tym idzie, byliśmy bezpieczni jako stwory z nie z tego świata.
- Rozumiem - pokiwałam głową. - Ale to przykre. 
- O tak i to bardzo - odparł spoglądając na kolejną fotografię. - To moja siostra - dodał, pokazując mi zdjęcie uśmiechniętej dziewczyny ze złotymi lokami.
- Jesteście do siebie podobni - powiedziałam. - Macie taki sam uśmiech.
- Tak - westchnął zrezygnowany. - Brakuje mi jej.
- Wiem - odpowiedziałam smutno. - Dokładnie wiem co czujesz.
Tym razem to Cullen spojrzał na mnie ze zdziwieniem, mimo to w jego oczach nadal czaił się ból i tęsknota.
Chyba czas na mnie.
- Urodziłam się w Chicago, swoich rodziców nie pamiętam - powiedziałam wpatrując się w kominek. - Zginęli w wypadku samochodowym, gdy miałam dwa lata. Od tamtego czasu, jak wiesz opiekuje się nami Carlisle…
- Nie wiedziałem. Przykro mi.
- Nie musisz przepraszać - wtrąciłam. - Minęło tyle lat, że człowiek przyzwyczaja się do tego co zaoferował mu los.
Westchnęłam.
Czy powinnam mu powiedzieć?
- Kilka lat temu… umarł, ktoś… dla mnie naprawdę… ważny - mówiłam cicho. - Właściwie to ja doprowadziłam do jego śmierci…
- Vi, nie mów tak - przerwał. - Nie mogłaś tego zrobić…
- Ale zrobiłam.
Poczułam niemiłe ukłucie w zastygłym sercu, automatycznie moja prawa ręka powędrowała w kierunku serca. Przymknęłam oczy i oddychałam po woli.
- Kristian był częścią mojego życia - powiedziałam. - Był częścią mnie samej. Gdy odszedł, moje życie się załamało, nie chciałam już żyć.
Mój towarzysz milczał, słowa tutaj były zbędne. Ten kto nie doświadczył straty ukochanej osoby, nie potrafi prawdziwie współczuć. Można oczywiście powiedzieć: „współczuje” czy „tak mi przykro”, lecz nie odzwierciedli to bólu jaki odczuwamy. Czasami nawet wywoła niewyobrażalną agonię żyjącego serca. 
- Wiele wody musiało upłynąć, abym zrozumiała, że to co się stało… teraz nie ma znaczenia - odezwałam się po jakimś czasie. - To już przeszłość, której nie jest mi dane zmienić.
Spojrzałam na chłopaka i po raz pierwszy w życiu nie żałowałam, swojego postępku z czasów kiedy to byłam nowo narodzonym wampirem. Jakaś część mnie wiedziała o tym od dawna, ale nie potrafiła przyznać tego otwarcie. Poczułam jak ogromny ciężar oraz ból w sercu zelżał. Zelżał o tyle, abym mogła swobodnie wziąć pierwszy, wolny oddech.
- Nigdy nie zastanawiałem się nad tym w ten sposób - powiedział Will. - To mądre i niezwykle pouczające.
- Ja też nie. Ale czy było to mądre? Wiem, jedynie że było prawdziwe.
Dźwięk gotowej pizzy wyrwał nas z tymczasowej melancholii oraz nieprzyjemnych wspomnień. Mimo to ani Cullen, ani ja nie mieliśmy już ochoty na jedzenie. Ruszyłam w stronę piekarnika i jednym ruchem wyłączyłam pikający minutnik.
- Pójdę już - stwierdziłam. - Dziękuję, że powiedziałeś mi to wszystko.
- To ja tobie dziękuję - odpowiedział podchodząc bliżej. - Przepraszam, że odebrałem ci apetyt.
- Nie ma sprawy, do zobaczenia Will - powiedziałam i lekko ścisnęłam jego dłoń.
- Czemu zawsze masz zimne ręce? - zapytał na odchodne.
- Taka już jestem, pa.
Obróciłam się w stronę wyjścia, a Wills jedynie pokręcił zabawnie głową.
Nie ma co, doskonały początek zwariowanej znajomości. 
~*~
Godzina mijała za godziną, a ja uporczywie wpatrywałam się w świetlistą tarczę księżyca. Nie było mi śpieszno do domu, wręcz przeciwnie wolałam zostać właśnie tam, gdzie byłam. Delikatny wiatr kołysał gałęziami drzewa na którym siedziałam, a gdzieś w oddali pohukiwały sowy. Rozmyślałam nad wszystkim co padło z ust Williama, między innymi o śmierci jego młodszej siostry, samobójstwie ojca. Nie miał lekkiego życia, lecz pomimo przeciwności losu, dokonał tego co sobie zaplanował.
Moje myśli galopowały jak oszalałe, pomiędzy Willem, jego ojcem a nawet moim życiem.
Co za ironia.
Teraz, gdy wiedziałam kim jest tajemniczy mężczyzna z fotografii, musiałam jedynie potwierdzić swoje przypuszczenia.
Ciekawe czy zmieniłoby to coś w jego życiu? - pomyślałam.
Nagle rozległ się dźwięk mojego telefonu, spojrzałam na wyświetlacz.
Emmett?
- Tak?
- Czy cię pogwizdało? - zawarczał do słuchawki mój miskowaty brat. - Wiesz która jest godzina?
Wow!
- Jakoś po pierwszej w nocy, a co nie masz zegarka? - odpłaciłam mu pięknym za nadobne.
- Jaja sobie ze mnie robisz Viviene - zagrzmiał .- Czy ty wiesz, jak Esme martwi się o ciebie?
- Em wyluzuj! Przecież mówiłam, że wrócę później.
- Minęło prawie dziewięć godzin, odkąd cię widziałem - wyliczał.
- Zaraz będę w domu, nie musisz odgrywać roli opiekuńczego braciszka.
- Bo co? To rola przypisana jedynie rudemu?
- Słyszałem! - warknął Edward. - Zaraz skopie ci to kościste dupsko, jeżeli jeszcze raz nazwiesz mnie rudym.
- Wolisz ryży? - odpowiedział zabawnie Boski. - Nie, rudy ewidentnie odzwierciedla twój wredny i cyniczny charakter.
Zachichotałam.
- Masz ewidentnie przesrane - zasyczał Ed.
- Vivi chcę cię widzieć za… - zwrócił się ponownie do mnie Emmett, jednak nie dokończył, ponieważ się rozłączyłam.
Idioci!
~*~
Pięć minut później wchodziłam do domu na palcach, jak nastolatka niechcąca być przyłapana za wymykanie się po nocy. Sekundę później zapaliło się duże światło, a przede mną stanęła Esme w bojowej pozie, podpierając ręce na bokach.
Ups, nie udało się.
Jej mina mówiła tylko jedno - kłopoty. Zrobiłam skruszoną minę i czekałam na najgorsze.
- Dziecko, czy ty wiesz która jest godzina?
- Wiem mamo, przepraszam.
- Wprawdzie jesteś dorosła, a Edward powiedział, że wrócisz później ale…
- Wiem, przepraszam - powtórzyłam.
- Martwię się o ciebie, nie jesteś stu procentowo bezpieczna…
- Wiem, przepraszam.
- Ta Upadła gadzina jest zdolna do wszystkiego, więc musisz mieć na uwadze nasze zaangażowanie i troskę - powiedziała.
- Wiem, przepraszam.
- Och przestań już w kółko przepraszać, chodź do mnie - powiedziała i mocno mnie przytuliła.
- Kocham cię mamo - szepnęłam jej do ucha.
- Ja ciebie też, a teraz idź do Carlisle. Czeka na ciebie już od jakiegoś czasu.
- Dobrze. A przy okazji, gdzie są moi dwaj narwani bracia?
- Prawdopodobnie w lesie. Edward wyzwał Emmetta na pojedynek, a Jasper miał ich nadzorować. Alice i Rose stwierdziły, że nie mogą przegapić takiego wydarzenia, więc wzięły aparat i pobiegły za chłopakami - zrelacjonowała Esme.
- Super - skwitowałam chichocząc, po czym ruszyłam wampirzym tempem do gabinetu ojca.
- Cześć tato - powiedziałam z uśmiechem, wchodząc do gabinetu. - Esme mówiła, że masz do mnie jakąś sprawę?
- Witaj Kochanie - odezwał się, podnosząc głowę znad papierów. - Przeżyłaś konfrontacje?
- Jak widać, jestem cała i zdrowa - zachichotałam.
- Nie miej Esme tego za złe.
- Ależ nie mam tato - odpowiedziałam. - Dobrze jest wracać do domu z perspektywą, że ktoś jednak na ciebie czeka.
- Tak.
- Pozwolisz, że zadam ci pytanie zanim przejdziemy do rzeczy?
- Jasne.
- Czy jest możliwe, abyś był spokrewniony z Williamem?
Mężczyzna spojrzał na mnie swoim przenikliwym, lekarskim wzrokiem.
- Raczej nie - odpowiedział z lekkim wahaniem. - Nazwisko Cullen nosi wiele ludzi, a to nie dowodzi jeszcze pokrewieństwa.
- A jeżeli jego ojciec wygląda tak samo jak ty?
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zainteresowałam go.
- John Ethan Cullen - powiedziałam. - Wyglądacie jak dwie krople wody, pomijając kolor włosów i oczu.
- To bardzo ciekawe - wtrącił. - Ale jesteś tego pewna?
- Właśnie wracam od Willa, opowiadał mi o … sobie a potem pokazał fotografię swojego rodziciela.
- Byłaś u niego? - Ojciec zrobił duże oczy.
- Tak - odpowiedziałam hardo.
- Nie powinnaś zbytnio zbliżać się do człowieka - powiedział poważnie.
- Nie musisz się martwić Carlisle - zapewniłam. - Will to tylko i wyłącznie znajomy. Poza tym moja samokontrola jest na tyle silna, że nie zaatakuje go.
- Wierzę, ale pomimo tego powinnaś uważać.
- Będę, ale lepiej powiedz mi co sądzisz o pokrewieństwie. Jest możliwe?
- Viviene wszystko jest możliwe - odpowiedział. - Z tego co mówisz to wielce prawdopodobne. Geny z czasem robią nam psikusy w postaci sobowtórów…
- Wystarczy zbadać wasze DNA - wtrąciłam.
- Trzeba by było - powiedział Carlisle. - No proszę, jeszcze się okaże, że jestem jego pra-pra-pra…-pra-pra dziadkiem?
Zaśmiałam się a ojciec mi zawtórował.
- Na pewno było by ci raźniej - zauważyłam.
- Wiedząc, że mam żyjącego przodka? - zapytał zabawnie. - Niewątpliwie.
- Ale tak na serio, gdyby Wills okazał się twoim … twoją rodziną, co byś zrobił? - zapytałam, ponieważ byłam ciekawa reakcji taty.
- Hmm… - zamyślił się. - Sam nie wiem, to chyba przyszłoby z czasem.
- Wkrótce się przekonamy - zauważyłam lekko podekscytowana.
- Taa, ale wracając do meritum, chciałbym abyś zerknęła na te wyniki badań.
- Ja? - zdziwiłam się i usiadłam w fotelu naprzeciw ojca.
- Pewnie - odpowiedział. - Nie znam lepszego kardiologa w promieniu stu kilometrów.
- Zbyt mocno przeceniasz moje umiejętności - powiedziałam. - Minęły lata…
- A to dobrze się składa, bo wampiry mają doskonałą pamięć - dokończył.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem, za to Carlisle się zaśmiał.
- To co, przeglądniesz te karty pacjenta? - zapytał, wskazując na wysoki stos papierowych teczek.
- Dlaczego tak ci zależy na mojej opinii?
- Już mówiłem, że jesteś znakomitym kardiologiem Vivi.
- Skąd możesz o tym wiedzieć - droczyłam się. - Nie miałeś wglądu do moich ocen i dyplomu.
- Oczywiście, że miałem.
Z wrażenia otworzyłam buzię, Carlisle na widok mojej miny ponownie wybuchnął śmiechem.
- Kiedy powiedziałaś mi o swojej medycznej karierze, postanowiłem trochę poszperać - wyjaśnił. - Miałaś znakomite aspekty na kardiochirurga, bardzo dobrą opinię wykładowców a o ocenach nawet nie wspomnę…
Prychnęłam a tata przyjrzał mi się uważnie, po czym z szuflady biurka wyjął prostokątne pudełko, opakowane eleganckim papierem.
- Proszę to dla ciebie -powiedział.
- Dziękuję, ale co to? - zapytałam, odpierając prezent.
- Sama zobacz.
Pośpiesznie zerwałam papier a następnie delikatnie uchyliłam wieczko. Zrobiłam olbrzymie oczy na widok tego, co mieściło się w środku pudełka. A mianowicie był to mój dyplom lekarski, oprawiony w eleganckiej ramce. 
 
Specjalista w dziedzinie kardiologii i kardiochirurgii
Dr Eleonor Viviene Montez
Automatycznie przed oczami pojawiło mi się wspomnienie, gdy odbierałam dyplom i podziękowania. Byłam wtedy taka dumna z siebie, żałowałam jedynie, że nie zrealizowałam swojego marzenia za życia. Może udałoby mi się ocalić przybranego ojca. 
- Skąd go masz? - zapytałam po chwili.
- Chyba poniewierał się gdzieś na strychu - zauważył.
- Dziękuję - powiedziałam wzruszona. - Nie spodziewałam się takiego… prezentu.
- To nic takiego Kochanie…
- Mylisz się, to znaczy bardzo wiele - odpowiedziałam, po czym podeszłam do ojca i obdarzyłam go całusem w czoło.
- To co przejrzysz te papiery?
- Nie ma sprawy - odpowiedziałam z uśmiechem. - Chwila, ten prezent miał być łapówką?
- Skądże! - bronił się. - Wiedziałem, że na pewno się zgodzisz.
- Dobra - zakomenderowałam. - Pozwól, że zasiądę na twoim miejscu, a ty przejdź się do Esme.
- Dzięki, wrócę za jakiś czas.
~*~
Z perspektywy Carlisle
         To czego dowiedziałem się od Viviene, całkowicie zaburzyło moją idealną harmonię dnia dzisiejszego.
Siedziałem na dachu i rozmyślałem nad chłopakiem, z którym prawdopodobnie byłem spokrewniony. Nigdy nie zastanawiałem się nad Willem, ba nawet nie przyszło mi to do głowy, że moglibyśmy być w pewnym sensie rodziną.
Wprawdzie nie pamiętałem już za dobrze czasów, kiedy byłem człowiekiem. Poza tym jako wampir, zerwałem z nimi wszelki kontakt, właściwie musiałem. Wiedziałem, że miałem dwóch starszych braci - Wilhelma i Ethana oraz młodszą siostrę - Lilian. jednakże o dalszych krewnych moja wiedza była już znikoma…
Może miałoby się to zmienić? - pomyślałem.
Po jakimś czasie zeskoczyłem na taras, który łączył się z moim gabinetem. Przez okno zobaczyłem, jak moja córka pochyla się nad papierami i marszczy charakterystycznie czoło. Po raz pierwszy mogłem ją obserwować jak pracuje, długie włosy zakręciła w kok na czubku głowy, a palcami wybijała o biurko równy rytm.
Zabawnie.
Jakby czytała mi w myślach, spojrzała w moim kierunku, a na jej buzi odruchowo pojawił się uśmiech.
- Wejdź - powiedziała.
- Skończyłaś? - zapytałem.
- Tak, usiądź proszę - odpowiedziała.
- A więc Pani doktor, jaka diagnoza? - odezwałem się tak, jak niektórzy moi pacjenci.
Vivi skrzywiła teatralnie głowę i przewróciła oczami mówiąc.
- We większości przypadków zapisałam na marginesie moje zalecenia, jednak jeden jest nadzwyczajny.
- Nadzwyczajny? - powtórzyłem.
- Może źle się wyraziłam, raczej trudny i skomplikowany.
- Możesz jaśniej?
- Na pozór wszystko wydaje się w porządku, wyniki pierwszorzędne, brak jakichkolwiek skłonności do chorób serca. Ale
- Ale?
- Powiem tak, jeżeli ten pacjent nie zmieni diety oraz dotychczasowego stylu życiu, skończy się to jak nic rozległym zawałem…
- Z którego prawdopodobnie nie wyjdzie cało - dokończyłem.
- Właśnie - skwitowała.
- Ale skoro wszystkie wyniki są w porządku, to dlaczego przewidujesz zawał?
- Jak powiedziałam to tylko pozory, najbardziej niepokojące wydał mi się skan i USG serca. Lewa komora wydaje się przerośnięta, szczególnie przegroda…
- Zatem?
- Może nawet kardiomiopatia przerostowa - odpowiedziała bardzo poważnie.
- To choroba genetyczna.
- Tak, ale wcześnie wykryta ma szanse na leczenie.
- Postaram się, aby ten człowiek zrobił wszystko by zmienić swoje dotychczasowe życie - zapewniłem.
- Wiem.
Spojrzałem w jej ciemno-złoto-bursztynowe tęczówki, które lśniły zdrowym blaskiem. Uśmiechnąłem się, tak bardzo kochałem tą istotę siedzącą naprzeciw mnie, tak bardzo pragnąłem aby była szczęśliwa.
~*~
Skończyła się noc, rozpoczął się kolejny dzień. Z samego rana Esme oświadczyła, że wieczorem mamy gości. A mianowicie znajomych lekarzy, współpracowników Carlisle. Oczywiście Alice i Jasper zapowiedzieli, że nie mają zamiaru brać w tym udziału i wybierają się na romantyczne polowanie. Za to Rose i Emmett zaplanowali na ten weekend wypad do Denali. Zatem chcąc nie chcąc, wraz z Edwardem zostaliśmy aby, reprezentować naszą nieobecną część rodzeństwa.
O godzinie osiemnastej przed naszą willę zajechały dwa samochody, z którego wyszli Państwo Oharah oraz Campbell.
A Will?
Stałam tuż przy ojcu, chciałam już zapytać dlaczego nie przyszedł, lecz na moje nieme pytanie odpowiedział mój brat.
Ma dyżur w szpitalu - pomyślał Edward.
Szkoda.
Taa, myślałem że uda mi się z nim zamienić kilka słow. Może udałoby się dowiedzieć o nim czegoś więcej…
Ty wiesz?
Kochana siostrzyczko, ojciec o niczym innym nie myśli, a i ty postać Cullena często rozpatrujesz.
Miałeś nie siedzieć w mojej głowie.
Uwierz, staram się.
Kilka minut później nasi goście wraz z rodzicami zasiedli w jadalni, a ja wraz z moim bratem udaliśmy się do kuchni. Dzielnie przez kilka pierwszych godzin usługiwaliśmy towarzystwu, oczywiście z ochotą. Jednak pod koniec wieczoru, mój brat gdzieś nagle zniknął, nie dziwiłam mu się, który facet lubi siedzieć w kuchni.
 Czekając aż goście skończą deser, pisałam maile do Claudii i Damona. W trakcie drugiego listu, zadzwonił dzwonek do drzwi wejściowych. 
~*~

- Dobry wieczór - powiedział wysoki mężczyzna w granatowym mundurze. - Czy zastałem doktora Cullena?
Zmierzyłam policjanta od góry do dołu z uśmiechem na ustach.
Czyżbyśmy byli zbyt głośno? - pomyślałam.
- Dobry wieczór - odpowiedziałam. - Ojciec jest w domu, proszę zatem za mną.
Mężczyzna zrobił większe oczy, na słowo „ojciec”.
- Dziękuję - odpowiedział.
Gdy przeszedł przez próg, mogłam dokładnie usłyszeć pracę jego serca. Nie miałam już wątpliwości kim jest niecodzienny gość, a także jaki jest cel jego wizyty.  
- Proszę za mną do gabinetu, Carlisle zaraz przyjdzie - powiedziałam uprzejmie.
- Bardzo dziękuję.
- Napije się Pan może czegoś? - zaproponowałam.
- Jeżeli nie zrobi to Pani kłopotu, poprosiłbym o szklankę wody - odezwał się, poczym usiadł w fotelu.
- Proszę mówić mi Viviene - odpowiedziałam. - A wodę przyniosę za chwilę.
Miła i bardzo pomocna dziewczyna - pomyślał. - A na dodatek prześliczna.
Gdy tylko zamknęłam drzwi, ruszyłam szybkim, ludzkim tempem do jadalni.
- Przepraszam? - odezwałam się, uśmiechając się do Campbella. - Mogę cię tato poprosić na chwilę?
- Wybaczycie? - zapytał towarzystwo blondyn.
Ruszyłam w kierunku kuchni.
- O co chodzi? - zapytał.
- W gabinecie masz gościa - powiedziałam, w międzyczasie nalewając wody do szklanki.
- Gościa?
- To chyba coś pilnego.
Ruszyliśmy zatem ramię w ramię.
- Kto to?
- Policjant, ale nie wygląda za dobrze.
- Chodźmy - powiedział ojciec, przepuszczając mnie w drzwiach.
- Doktor Cullen - odezwał się gość, wstając.
- Charlie - odpowiedział Carlisle, podając mój dłoń.
- Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem w kolacji.
- Skądże - powiedział lekarz. - Jesteś u nas zawsze mile widziany.
- Proszę o to Pańska woda - wtrąciłam, stawiając szklankę przed mężczyzną.
- Dziękuję Viviene, ale proszę mów mi Charlie. To sprawia, że czuję się młodziej.
- W takim razie nie mam zamiaru pozbawiać cię takiej przyjemności -dodałam z uśmiechem. - Charlie, a teraz wybaczcie.
- Dziękuję Kochanie - powiedział tata, siadając za biurkiem.
Zamknęłam za sobą cicho drzwi i oddaliłam się w kierunku kuchni. Myjąc kieliszki od wina, moje myśli cały czas skupiały się na chorym policjancie. Diagnoza była nieomylna i niezwykle poważna, jego serce mówiło jasno i wyraźnie: „nie pociągnę tak długo”.
Co zatem ja mogłam zrobić? Nic. Jedynie przyglądać się z boku i patrzeć, jak spełnia się samoistne proroctwo. W jednej chwili trzymany przeze mnie kryształowy kieliszek, pękł roztrzaskując się w drobny mak. Odruchowo zaklęłam pod nosem, a kilka sekund później w kuchni znalazł się Carlisle.
- Mam nadzieję, że Esme nie będzie zła - szepnęłam.
- Nie martw się o Komendanta - powiedział, obejmując mnie ramieniem. - To chłop, jak dąb.
- Nie byłabym tego taka pewna - wtrąciłam, nadal nie odrywając wzroku od zlewu. - Wyniki to jedno, ale gdy zobaczyłam go na własne oczy… Carlisle, jeżeli on dostanie zawału, może nawet pożegnać się z życiem.
- Powiedziałem mu to jasno i wyraźnie.
Spojrzałam na tatę, jego oczy również były smutne.
- Wróć do gości - powiedziałam. - Pan Oharah zastanawia się, gdzie też cię posiało.
- Idę, już idę - wtrącił znudzony. -Ale po stokroć wolałbym pozmywać tutaj z tobą.
- Wiem. 
~*~
Czterdzieści minut później goście opuścili naszą skromną siedzibę, a ja tym razem w wampirzym tempie uprzątnęłam jadalnię. Wchodząc do salonu ujrzałam nie codzienny widok, a mianowicie rodzice leżeli na kanapie - całkowicie wypompowani.
- Już po? - zapytał również wchodzący Edward. - Co z wami?
- Brak kondycji - podpowiedziałam chichocząc. - Ale nie martwcie się, kolejny miesiąc macie prawie cały zarezerwowany na kolacjach.
- Więc może być tylko lepiej - wtrącił Ed.
- Pięknie - rzucił Carlisle. - Nabijacie się z rodziców.
- My? - zapytaliśmy chorem.
- Dajmy im trochę spokoju - powiedziałam i ruszyłam po schodach na górę.
- A tobie, jak podobało się przyjęcie? - zapytał mój brat.
- W porządku - odpowiedziałam. - Chwila, a ty gdzie byłeś przez prawie całą imprezę?
- W garażu.
- Samochód ci się psuje?
- Nie, grałem na fortepianie.
Spojrzałam na niego, jakby się urwał z choinki w środku czerwca.
- W garażu? - zapytałam.
- No.
- A od kiedy to mamy fortepian w … garażu?
Mój braciszek uśmiechnął się perfidnie.
- No od jakiegoś czasu - odpowiedział po chwili.
- Od jakiegoś czasu? - powtórzyłam zdziwiona. - Coś kręcisz.
- Chodź - powiedział łapiąc mnie za rękę.
- Gdzie?
- No do garażu.
- Co ty knujesz?
Nie odpowiedział, tylko pociągnął mnie za sobą. Sekundę później staliśmy pośrodku pomieszczenia zwanego garażem.
- No i gdzie ten fortepian?
- Zamknij oczy.
- Jaja sobie ze mnie robisz?
- Oczywiście, że nie. Zrób to o co cię proszę - wtrącił z uśmiechem.
- Zaczynam się ciebie bać.
- Zamknij oczy i daj mi rękę.
Spojrzałam jeszcze raz na brata i jego dziwaczny wyraz twarzy, a potem wykonałam jego polecenie.
Nie podoba mi się to.
Nie uszliśmy zbyt wiele, wydawało mi się, że nadal znajdujemy się w garażu. Nagle Edward otworzył drzwi i przepuścił mnie przodem, do moich wampirzych nozdrzy doszedł zapach świeżych kwiatów, lakierowanego drewna, miodu, wanilii i czekolady.
- ED? - zapytałam niepewnie.
- Możesz już otworzyć oczy - poprosił.
Od razu spełniłam jego prośbę i… oniemiałam.
- WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO VIVIENE! - krzyknęli chórem WSZYSCY.
Rose i Alice ubrane w najnowsze sukienki Versace, trzymały wielkie, granatowe pudełko. Esme i Carlisle uśmiechali się troskliwie, a Emmett i Jasper z obłędnymi minami prezentowali tort urodzinowy z hasłem: „Stuknęła Ci osiemdziesiątka, co nie?”. 
- Ale… Ja… Nie… To… - zaczęłam się jąkać.
Niespodzianka była wręcz idealna, jak i pomieszczenie w którym aktualnie wszyscy się znajdowaliśmy. Kremowo-fioletowy pokój muzyczny, czarny fortepian, gitary elektryczne, perkusja, scena…
- Czyżbyś Vivi straciła głos? - zapytał podchwytliwie mój rudy braciszek.
- Poniekąd - zauważyłam, rozglądając się dookoła. - Jestem w szoku.
- Sto lat siostrzyczko - rzuciła mi się na szyję Allie.
- Miałaś być na romantycznym wypadzie - zauważyłam z uśmiechem.
- A myślisz, że nie byłam - szepnęła mi na ucho i puściła zalotnie oko do swojego męża.
- Udanej reszty wieczności - dodała całująca mnie Rose.
- Nie wiem co powiedzieć - odrzekłam zachwycona.
- Wystarczy zwykłe: DZIĘKUJĘ - zauważył mój miśkowiaty brat, tuląc mnie mocno do siebie. - Sto lat… a właściwie to nie sto, bo tyle to już dawno masz.
Zachichotałam.
- Dziękuję.
- I to mi wystarczy - odpowiedział. - Ale mimo wszystko nie ominie cię zjedzenie tego wspaniałego, ręcznie zdobionego przez nas tortu.
- Odsuń się mistrzu cukiernictwa - rzucił Jasper, zajmując miejsce Emmetta. - Spełnienia marzeń Nora.
Z mojej buzi nie znikał uśmiech.
- Kochanie - zaczęła Esme. - Ty sama dobrze wiesz, czego powinniśmy tobie życzyć. Pozwól, że jako prezent podarujemy ci to miejsce, gdzie możesz być w pełni szczęśliwa - powiedziała i pocałowała mnie w czoło.
- Niech muzyka, jaka towarzyszy ci przez całe życie, będzie odzwierciedlać twoje prawdziwe wnętrze - dodał Carlisle. - Wszystkiego najlepszego skarbie.
- Dziękuję - wtrąciłam, rzucając się rodzicom na szyje. - Dziękuję, dziękuję, dziękuję!
- To co kroimy tort? - wtrącił Emmett.
- Naprawdę sami go zdobiliście? - zapytałam chłopców podchodząc do ciasta.
- Myślisz, że tutejsza cukiernia zrobiłaby takie arcydzieło? - zapytał Boski.
- Wątpię - zapewniłam brata z uśmiechem.
Białe, trzypiętrowe dzieło cukiernicze Emmetta i Jaspera, wyglądało wspaniale. Czerwony napis, jak nic sugerował iście krwawe, wampirze przyjęcie. Zachichotałam na samą myśl o tym.
- Ciekawa perspektywa - zauważył Edward.
Spojrzałam na niego i rzuciłam w myślach.
No co? Sam nie pomyślałeś inaczej.
- W rzeczy samej - odpowiedział.
- Ej gołąbki - wtrąciła Allie. - Koniec tych waszych mentalnych pogaduszek, Edward gdzie twój prezent?
- Alice! - zwróciłam jej uwagę.
- Mój prezent jest tutaj - powiedział mój brat podchodząc do mnie i wręczając małe, niebieskie pudełeczko.
Nie musiałeś.
Oczywiście, że musiałem.
- Dziękuję - powiedziałam i obdarowałam go całusem w policzek.
Otwórz.
Zwinnym ruchem, pozbawiłam prezent kremowej wstążki i zajrzałam do środka.
Kluczyki?
Kluczyki.
Kluczyki.
Aha.
- Kluczyki! - wrzasnęłam. - Dostałam samochód!?
- Jest na zewnątrz - powiedział Ed.
Nie czekając na nikogo, najszybszym wampirzym tempem znalazłam się przed garażem, gdzie w blasku księżyca stało moje cudo. Stałam sparaliżowana wpatrując się w wóz iście z przyszłości…
Wow!  
Srebrno-alpejski kolor karoserii, wnętrze wyściełane czarną skórą a na dachu olbrzymia kremowa kokarda. Z wrażenia okrążyłam samochód pięć razy.
Moje.
- Nie mówiłeś, że Vivi dostanie taki prezent od ciebie - zwrócił się Emmett do Edwarda. – Dlaczego sam o tym nie pomyślałem? - zwrócił się tym razem do siebie.
- To audi? - zapytała Rosalie, pochodząc do auta. - To najnowsze audi z katalogu?
- Oczywiście - stwierdził mój brat z dumą. - Audi R8.
Ja nie miałam problemu z odgadnięciem zarówno marki jaki i modelu. Kilka miesięcy temu, przeglądałam z braćmi katalogi, jakie dostałam od Rose. Już wtedy wiedziałam, że taki samochód to spełnienie moich samochodowych marzeń. Spojrzałam na Edwarda i rzuciłam mu się w ramiona, była niezwykle szczęśliwa.
- Dziękuję - wyszeptałam mu do ucha. - Jesteś najlepszym bratem pod słońcem. 
- Nie ma za co - odrzekł mnie tuląc. - Jeszcze raz wszystkiego najlepszego w dniu sto pierwszych urodzin.
Zaśmiałam się.
- Kocham.
- Tak jak ja ciebie - odpowiedział całując mnie w policzek.
- Uhhh… - odezwał się z udawanym obrzydzeniem Boski. - Przestańcie już! Robi mi się niedobrze.
- Oj tam, oj tam - zauważyłam. - Chodźmy już na ten tort, a potem…
- Wybierzesz się na wycieczkę - dokończyła Alice z ognikami w oczach.
- Właśnie.
- A mogę pojechać z tobą? - zreflektował się Misiek.
Spojrzałam na niego, jak na dziwaka.
- Może… kiedyś - rzuciłam.
- Chyba nie ma to związku z twoim poprzednim samochodem, który nieszczęśliwe pożegnał się z życiem? - zapytał, tak niby od niechcenia.
Podeszłam do brata i objęłam go kierując się w stronę samochodu.
- Widzisz to? - wskazałam na swój prezent urodzinowy.
- No.
- Dopóki będę chodzić po tej ziemi - powiedziałam słodko. - Ty ani Edward nie dostaniecie kluczyków do mojego nowiutkiego samochodu.
- Ej - zreflektował się Ed. - On to wiadomo, ale dlaczego ja? Ja zazwyczaj jestem grzeczny i panuje nad samochodem…
- Dobrze powiedziałeś - wtrąciłam. - Zazwyczaj.
Mina rudego zbiła wszystkich z nóg, zaczęliśmy się śmiać.
- Chodźmy zjeść to arcydzieło Emmetta i Jaspera - powiedziałam po chwili.
- Ale ty chyba nie zamierzasz tego jeść? - zapytała mnie Rose.
- Oczywiście. I postaram się, aby każdy dostał porządny kawałek.
- Jesteś… - zaczęła Alice.
- Kochana - dokończyłam z rozmarzeniem w głosie.
- I niezwykle pamiętliwa - dodał Edward z przekąsem.
Tak jak obiecałam, każdy wampir w naszej rodzinie delektował się smakiem kremowo-orzechowego tortu chłopaków. Emmett był zachwycony tym, że jego ciasto zostało tak szybko zjedzone. Potem przyszedł czas na otwieranie prezentu od Alice i Rosalie, dostałam od nich sukienkę i szal z kaszmiru.
- Dziewczyny to jest… piękne, dziękuję - powiedziałam.
- A co powiesz o fortepianie? - odezwał się ojciec.
- Jeszcze nie wiem - odpowiedziałam i ruszyłam w stronę kontuaru.
Chwilę później pokój wypełniały delikatne i stonowane dźwięki Vivaldiego. Mój wzrok podążył w kierunku rodziców, Esme ze wzruszeniem wpatrywała się we mnie. Obdarowałam ją uśmiechem.
- Dobra - zaczął Boski, podchodząc do perkusji. - Vivi zagrajmy coś z jajem, bo nie mam ochoty dalej słuchać tych smetów.
- No nie wiem.
- Tchórzysz? - zapytał.
- Nigdy w życiu - odpowiedziałam, po czym wzięłam gitarę elektryczną i podłączyłam ją do wzmacniacza.
- To ja też zagram z wami - powiedział Jazz, łapiąc w locie za bas.
- Chodź Rose - wtrąciła czarnowłosa i podążyła do skrzypiec. 
To były najwspanialsze urodziny pod słońcem!  

~*~
Poranne słońce schowało się za chmurami jeszcze przed szóstą, więc nie mieliśmy powodu, aby nie udać się na zajęcia. Był marzec, jednak w Forks pogoda zawsze była taka sama - wiecznie zachmurzone niebo i prawie trzysta sześćdziesiąt deszczowych dni w roku. Siedziałam przy toaletce czesząc włosy, gdy do pokoju wparowała rozgniewana Alice.
- Jestem wściekła!
- Co się stało siostrzyczko? - zapytałam.
- Jasper zabrał mi kartę kredytową, twierdząc że „za dużo wydaje”.
- A tak nie jest?
- Vivi, myślałam że chociaż ty będziesz po mojej stronie - odezwała się smutno Chochlica.
- Jestem po twojej stronie, ale rozważam też alternatywę Jazza. Jeśli chcesz porozmawiam z nim…
- Naprawdę?
- Pewnie, ale niczego nie obiecuje - dodałam.
- To już mi lepiej na sercu… Mogę wybrać coś do ubrania dla ciebie?
- Dobrze, tylko bez przesady Allie - zaznaczyłam.
- Tak jest.
Z naszą kochaną wróżbitką nie było żartów, jeżeli chodziło o zakupy i dobieranie ubrań. Jednak ja miałam kilka sposobów, jak obejść albo udobruchać Allie nawet w najgorszym momencie. Minutę później dziewczyna wyskoczyła z garderoby wraz z moim zestawem na dzisiaj, był perfecto.
O 7.30 byłam już w garażu i spojrzałam tęsknie w kierunku mojego audi, a nadepnie ruszyłam w kierunku Volvo, gdzie siedział Edward czekając na resztę towarzyszy.
Pojeździsz sobie nim wieczorem.
Westchnęłam z rozmarzeniem.
Allie jako śmiertelnie obrażona na swojego męża stwierdziła, że pojedzie z Rose i Emmettem czerwonym BMW. Natomiast do nas przysiadł się blondyn, jego mina nie była zadowalająca.
- Jasper, co jest? - zapytałam.
- Nie mów, że nie wiesz. Alice jest obrażona na cały świat a właściwie na mnie, ale ja nie zamierzam odpuścić - powiedział.
- Ale… - zaczęłam.
- Żadne „Ale” Viviene, moja żona wydaje za dużo pieniędzy. Już nie widzi świata poza półkami sklepowymi, a nasza sypialnia przypomina hurtownie odzieżową. Koniec z tym!
Wow! Trzeba nie lada wyzwania, aby doprowadzić Jaspera do szewskiej pasji. Za to Alice wychodzi to doskonale…
Z ust mi to wyjęłaś.
- Pozwolisz, że dokończę…
- Jasne - stwierdził.
- Allie jest zakupoholiczką to fakt, ale to nie powód aby zachowywać się tak jak wy. Kiedy ostatnio zaproponowałeś jej kino, teatr albo wypad do klubu?
- To teraz moja wina?! - oburzył się mój brat.
- Nikt tu nie mówi o twojej winie - wtrącił się Edward. - Ale Viv ma rację, za mało czasu spędzacie razem. A Alice chodzi na zakupy po prostu z nudów.
- No nie wiem - stwierdził Jasper.
- Powiedz Allie, że taka sytuacja się nie powtórzy, jeżeli przynajmniej w tygodniu wyjdziecie razem trzy lub cztery razy - powiedziałam. - A najlepiej zacznij od zaraz, dzisiaj w Port Angeles jest ciekawy spektakl.
- Może to jest wyjście - zamyślił się chłopak.
- Pewnie - odpowiedzieliśmy chórem z Edwardem.
Co wywołało śmiech naszej trójki. Gdy mój brat parkował na naszym stałym miejscu ogarnęło mnie przeczucie. Nie robiąc sobie nic z tego, wyszłam z samochodu w ludzkim tempie i zaczekałam na Jaspera, z którym miałam trzy pierwsze lekcje.
Ed żegnając się z nami pośpiesznie udał się na swoje zajęcia do budynku D. Patrzyłam jak odchodzi, gdy zakręciło mi się w głowie, gdyby nie Jazz leżała bym na ziemi. Przeczucie powróciło, ale z dwojoną siłą!
- Nora, wszystko w porządku? - zapytał.
- Chyba tak - odpowiedziałam, rozmasowując sobie czoło.
- Przeczucie?
- Tak. Dość silne - przyznałam.
- To znaczy? - Był zmartwiony.
- Coś się wydarzy, nie wiem jednak czy będzie to przyjemne doświadczenie.
- Może wrócisz do domu?
- Chyba żartujesz, nic mi nie będzie. Chodźmy już na zajęcia, bo Panna Gonzalez weźmie nas do odpowiedzi.
~*~
Na lekcjach byłam już w swoim żywiole, nie przejmowałam się tym co wydarzyło się rano na szkolnym parkingu. Czasami przeczucie przychodziło i odchodziło bez jakichkolwiek komplikacji, dlaczego nie miało by skończyć się tak i tym razem? Jasper czasami jeszcze patrzył na mnie zatroskanym wzrokiem, ale zawsze dodawałam mu otuchy uśmiechem.
Gdy skończyliśmy trzecią lekcję, rozległ się dzwonek na lunch. Wraz z innymi uczniami udaliśmy się na szkolną stołówkę, aby „poudawać” że jemy.
Fuj! Blee! Obrzydlistwo! Koszmar!
Z racji, że żadne z nas nie jadło ludzkiego jedzenia, zostaliśmy do niego zmuszeni i to na pokaz. Tak, aby nie wzbudzać podejrzeń co do innych uczniów. Dzisiejsza wyliczanka wskazywała na Alice, mnie oraz Emmetta. Zatem dołączyłam do kolejki, w której stał już Misiek a chwile później przyszła Allie.
- Rozmawiałaś z nim? - zapytała, biorąc tacę do reki.
- Tak.
- I? - dopytywała się.
- Jasper cię kocha i zrobi dla ciebie wszystko. Pod warunkiem, że ty odwzajemnisz się tym samym - powiedziałam.
Dziewczyna spojrzała się na mnie jakby zobaczyła ducha, ja natomiast przesunęłam się w kolejce po lunch. Gdy nadeszła moja kolej wybrałam jabłko i lemoniadę, następnie poszłam do kasy.
Moim kolejnym przystankiem był nasz stolik, przy którym siedziała już Rose, Jasper i Emmett. Idąc w jego kierunku do mojej głowy wpłynęły myśli Panny Stanley.
 Jak ona to robi, że jest taka ładna?... Tak, ale nigdy nie dorówna Cullenom… chociaż dlaczego Mike tak jej naskakuje? Rozumiem, że jest nowa, ale…  Ta Bella to jednak dziwadło…
Spojrzałam w kierunku tajemniczej dziewczyny, która siedziała przy stoliku razem z Jessicą, Mike’em, Angelą i Benem. Nie grzeszyła urodą, ale nie była też przeciętna. Jej owalną, dość bladą twarz okalały brązowe lokowane włosy do wysokości łopatek a oczy miały kolor mlecznej czekolady.
- Viviene Cullen patrzy na ciebie - szepnęła z przejęciem Jessica.
W tym samym momencie dziewczyna spojrzała na mnie, odruchowo spojrzałam w inną stronę, wywracając oczami i ruszyłam w kierunku rodziny, cały czas nasłuchując dziewczyny.
- Nie ma co, zwracasz na siebie uwagę całej szkoły - ciągnęła.
- Kim jest ta Cullen? - zapytał delikatny głos. - I dlaczego zdziwiłaś się, że na mnie patrzy, przecież to mój pierwszy dzień.
- To jedna z Panien Cullen - zaczęła Jess z zazdrością w głosie. - Ta, która ci się przyglądała to Viviene, tamta blondynka to Rosalie kręci z tym ciężarowcem Emmett’em. Obok nich siedzi Jasper i jest z tą małą dziwaczką - Alice. Są naprawdę dziwni.
Dziwni? Chyba jedyni ze zdrowym rozsądkiem. 
- To rodzina? - zapytała nieznajoma.
- Aha, wszyscy są adoptowani przez doktora Cullena i jego żonę. Ale jak przyjaciółka radze ci nie zadawaj się z nimi. Mają własny świat i nie udzielają się towarzysko. Wiesz, wszystko zostaje w rodzinie.
Przyjaciółka? Już to widzę. A Emmett ciężarowcem ?Alice dziwaczką? Ciekawe mają tutaj mniemanie o nas.
Prychnęłam, po czym usiadłam pomiędzy rodzeństwem.
- Wiecie, że mamy nową uczennicę? - zaczęłam oschle.
- Słyszałam - powiedziała rozradowana Alice. - Ma na imię Isabella, pochodzi z Phoenix, a jej tata to Charlie Swan.
- Nasz komendant? - zapytał Em.
- W rzeczy samej -odpowiedział Chochlik, tuląc się do Jaspera.
- Wyuczyłaś się już jej życiorysu na pamięć? - żachnęłam. – Nawet jak na wampira jesteś zbyt szybka.
- Ha ha ha… Kpij sobie dalej - wtrąciła z uśmiechem dziewczyna.
- Zatem topór wojenny zakopany? - zapytałam zmieniając temat.
- Jak na razie tak - odezwał się blondyn. - Wychodzimy dzisiaj do teatru.
- Ciekawe dzięki komu? - zapytał Edward, siadając obok mnie.
- Wiesz, jest taka jedna para a właściwie rodzeństwo, które zawsze wtyka nos w nieswoje sprawy… - zaczął Jazz.
- Słyszałeś Ed? - zawołałam z oburzeniem. - To po prostu nie dopuszczalne! Musimy tej parze, a właściwie rodzeństwu przekazać ich aluzję.
- Zgadzam się z tobą w zupełności - stwierdził miedzianowłosy. - Allie czemu nie jesz?
- Bo Jasper… - trajkotała moja siostra.
Nie zamierzałam jej słuchać, skoro już nie potrzebna jej była mojej pomoc. Z miną męczennicy zabrałam się za jabłko…
O matko,  jak ja to kiedyś mogłam jeść… - pomyślałam.
Nagle moje „wrażliwe” uszy ponownie wyłapały nową uczennicę.
- A ten rudy to kto? - zapytała Bella.
Głowa mojego brata automatycznie powędrowała w tamtym kierunku.
- To jeszcze jeden z dzieci Pana doktora, Edward Cullen - odpowiedziała rozmarzonym głosem Stanley. - Ale nie marnuj czasu, jest nie do zdobycia.
- Nawet nie miałam zamiaru Jess - odezwała się cicho Swan. - Poza tym on chyba ma dziewczynę…
Edward! Nie gap się tak, bo zauważy!
Mój brat posłuchał, jednak katem oka wpatrywał się w nieznajomą dziewczynę.
Bosh!
- Chodzi ci o Viviene? - zaśmiała się Jessica. - Z początku wszyscy tak myśleli, idealna z nich para. Ale to biologiczne rodzeństwo, Edward jest o rok młodszy od siostry, ich rodzice zginęli w wypadku kiedy byli mali. Podobno doktor jest ich przyrodnim wujkiem czy jakoś tak…
Zabrzmiał dzwonek, oznajmujący koniec przerwy. Ze zdziwieniem zauważyłam, że stołówka jest prawie pusta.
Viviene? - usłyszałam.
Tak?
Możesz odczytać myśli Belli?
Spojrzałam na niego ze zdziwieniem.
Możesz czy nie?
Zwróciłam się w kierunku nowej uczennicy i … cisza.
Nie mogę, dlaczego?
Mnie się pytasz, jestem w szoku tak jak ty.
Dziwne.
I to jeszcze jak, ona zaraz ma biologie jak ja…
Może się czegoś dowiesz, a teraz chodźmy.
Przez cały francuski zastanawiałam się, dlaczego mój brat nie słyszał myśli Panny Swan - zwykłego, nieporadnego człowieka.
Hmm… a może była inna?
Różne stwory chodzą po świecie, różne anomalie - wampiry, wilkołaki, zmiennokształtni… Być może Forks, jako maleńka mieścina ma w sobie coś niezwykłego, bądź nadnaturalnego, ponieważ przyciąga postacie z legend?
A może po prostu ta dziewczyna ma coś nie tak z mózgiem?
Z takimi głupkowatymi myślami opuściłam klasę i udałam się w stronę parkingu, gdy nagle ktoś uniemożliwił mi przejście.
- Posłuchaj Cullen - żachnęła Lorena Granger.
- Co tak oficjalnie? - odezwałam się.
- W środę jest impreza w Port Angeles - zaczęła. - Mam nadzieję, że zaszczycicie nas swoim towarzystwem.
- A można wiedzieć, dlaczego zależy ci na naszym towarzystwie? – zaakcentowałam przedostatnie słowo.
- Bo jesteście elitą miasta, z resztą tak jak ja i nasza paczka - odpowiedziała z wyższością, gładząc złocisto-brązowe pukle.
- Jasne - zmierzyłam ją wzrokiem od góry do dołu. - Gdzie ta impreza?
- Wow! - klasnęła w dłonie. - Byłam pewna, że odmówicie. Zatem zabawa odbędzie się w najlepszym klubie Port Angeles - Fangtasii.
- Przecież nie jesteś pełnoletnia - wtrąciłam. - Nie wpuszczą cię.
- Mnie? Ja zawsze dostaję to co chcę.
- Tak to widać. Muszę iść.
- To do zobaczenia, Cullen.
Gdy tylko Lorena Granger, oddaliła się na odpowiednią odległość, zaśmiałam się.
Co to za idiotyczny pomysł, aby zapraszać nas na imprezę? Na dodatek Cullenowie jako „elita” miasta?!
- Co tak rechoczesz Viv? - zapytał Misiek.
- Wyobraźcie sobie, że nasza Miss szkoły - Lorena Granger. Zaprosiła „nas” na imprezę, w tą środę w Port Angeles - powiedziałam.
- A czy nie w tą środę gra Paramore, w naszym pubie? - wtrąciła Rosalie.
- Aha, dziewczyna będzie bardzo zawiedziona, jeżeli nie wejdzie - dodałam. - A na to się zanosi, ponieważ w tygodniu wstęp tylko dla pełnoletnich.
Dziewczyny zaczęły się śmiać, a ja zdałam relację z mojej „krótkiej” wymiany zdań z Panną Granger. Zapytacie dlaczego za nią nie przepadam? Cóż to proste, dziewczyna uważa się za Miss Świata, ma sieczkę w głowie, jest mściwa i nie szanuje nikogo poza sobą. A zwróciła się do mnie, a właściwie do nas bo stanowimy w szkole i miasteczku wyjątkowo „atrakcyjną” grupę, jeżeli mogę się tak wyrazić.
Moje a właściwie nasze rozważania na temat jednej z bliźniaczek Granger, przerwało przybycie Edwarda. Gdy tylko spojrzałam na niego, wiedziałam że coś jest nie tak.
- Viviene możesz pojechać razem z Rose, muszę pilnie załatwić sprawę w mieście? - zapytał.
- Jasne, nie ma sprawy. Coś się stało?
- Czy zawsze musi się coś stać? - warknął.
- Nie - stwierdziłam. - Ale nie musisz tego powodu burczeć na mnie!
Ruszyłam za rodzeństwem spoglądając mimo złości na starszego brata, który z piskiem opon wyjechała z parkingu szkolnego, tak jakby się paliło. Mój wzrok zatrzymał się na przerażonej minie Isabelli Swan. 
~*~
- Gdzie Edward? - zapytała mama.
- Właśnie? - wtrącił Emmett. - Planowaliśmy polowanie!
- Miał jakąś pilną sprawę do załatwienia w mieście - odpowiedziałam.
Po czym udałam się do swojego pokoju i rzuciłam się na łóżko, chwilę później do mojej sypialni wparowała Allie.
- Viviene!!! – krzyknęła, ale szeptem.
- Co się stało? - zapytałam nie podnoszą się z łóżka. - Potrzebujesz sukienki na wieczór, śmiało…
- Czy mogłabyś mnie potraktować poważnie? - zapytała.
- Jasne. Mam ci pomóc wybrać coś do ubrania?
- Tu nie chodzi o ciuchy! E D W A R D! Mówi ci to coś?
Automatycznie usiadłam.
- Co z nim?
- Wyjeżdża! - szepnęła. - I nie chce wracać!
- Ale jak to? Czemu? - Byłam zła.
- Nie wiem, podjął decyzję to miałam wizję.
- Cholera!...
- To mało powiedziane - stwierdziła Alice. - Co robimy?
Wstałam i zaczęłam chodzić po pokoju, natomiast dziewczyna przysiadła na brzegu łóżka.
Co mogło się stać że podjął taką a nie inną decyzję? Przecież wszystko było dobrze, dopóki…
- Jadę do Carlisle! - powiedziałam.
- Myślisz, że tam go złapiesz? - zapytał Chochlik.
- Mam nadzieję, nie pozwolę mu wyjechać „od tak”. Musi wyjaśnić mi kilka spraw. Kryj mnie przed Esme, niechęcę żeby się martwiła.
- Nie ma sprawy.
Złapałam w locie torebkę i wybiegłam z pokoju, kierowałam się w stronę garażu, gdy wpadłam na mamę.
Cholercia.
- A ty gdzie młoda damo?
- Yyy… muszę jechać do miasta… - zaczęłam.
- To dobrze się składa, Carlisle zostawił znowu jakieś dokumenty w domu. Mogłabyś je podrzucić do szpitala? Oczywiście, mogę poprosić Rosalie albo sama pojadę…
- Nie ma sprawy mamo! Szpital mam po drodze, to ja będę się zbierać - powiedziałam.
Ucałowałam mamę w policzek, a następnie siedziałam już w moim samochodzie. Z garażu wyjechałam z piskiem opon. Miałam nadzieję, że zdążę na czas, aby się z nim rozmówić.
Nie wyjeżdża się bez pożegnania, a co dopiero bez wyjaśnienia…
Bez pukania wpadłam do gabinetu Carlisle, był sam na szczęście.
- Tato był tu Edward?
Ojciec wytrzeszczył oczy i przytaknął, po czym w jego oczach pojawiał się smutek.
- Powiedział ci dlaczego chce wyjechać?
- Skąd…? Esme już wie?
- Nie. Alice ma na razie buzie na kłódkę. Wiesz gdzie mógł pojechać? I w ogóle dlaczego?
- Nie mam pojęcia kochanie, poprosił tylko o mój samochód i powiedział, że wyjeżdża, że dłużej tak nie wytrzyma…
- Co?! - warknęłam. - Jak on może się tak zachowywać?
- Wiesz coś więcej? - zapytał Carlisle podchwytliwie.
- A niby skąd - odpowiedziałam szczerze. -  Zamierzam go złapać zanim wyjedzie…
- To się pośpiesz, może uda ci się go zatrzymać, ja nie miałem szans…
- Dobra, chyba wiem gdzie będzie. A tutaj masz dokumenty, znowu wypadły ci w garażu.
- Bardzo dziękuję.
- I dopóki nie wrócę, nie martwcie Esme.
- Kocham cię córeczko.
Uśmiechnęłam się blado i wypadłam z gabinetu ojca, o mało co nie taranując innego lekarza.
- O Vi? Cześć! Chciał…
- Cześć, wybacz Will ale nie mam czasu na pogaduchy. Mam pilną sprawę, pa.
To powiedziawszy pobiegłam w ludzkim tempem do klatki schodowej, winda była dla mnie zbyt wolna. Gdy znalazłam się na podziemnym parkingu, w szybkim, ludzkim tempie pokonałam odległość do audi, minutę później wyjechałam na ulicę.
Tylko gdzie mógł pojechać? Alaska? Nie to by było zbyt przewidywalne, Seattle? Boże mam nadzieję, że nie zacznie polować na ludzi…
A może…
Jednym, szybkim ruchem wyjęłam telefon komórkowy i wybrałam numer Allie.
- Masz go? - zapytała po cichu.
- Jeszcze nie. Powiedz mi czy samochód Carlisle ma nawigację satelitarną?
- No pewnie, w razie kradzieży.
- Masz trzydzieści sekund, aby ustalić w którym kierunku się udaje Alice!
W słuchawce usłyszałam świst powietrza, klikanie na klawiaturze i kilka przekleństw Al na temat szybkości Internetu.
- Droga nr 478.
- Dzięki - rozłączyłam się.
Docisnęłam pedał gazu, wskazówka szybkościomierza nie schodziła poniżej 230 km/h. Dość szybko opuściłam tereny Forks, aby zagłębić się w ciemnych lasach  stanu Waszyngton. Ujechałam może kilkadziesiąt kilometrów, gdy zauważyłam śmigający, czarny AM.
Zatrzymaj się! Musimy pogadać!
Wracaj do domu!
Proszę!
Nie.
A mam cię gdzieś!
Widziałam, że zwolnił ale się nie zatrzymał. Gwałtownym ruchem kierownicy zawróciłam samochód i zniknęłam z pola widzenia mojego braciszka.
Jak chcesz…
Viviene to nie tak, po prostu muszę sam przez to przejść. Musze wyjechać to jedynym sposób. Dlaczego nie potrafisz zrozumieć, że mam dość.
Wiesz co, gorszej bujdy w życiu nie słyszałam. Jesteś żałosny!
Co!
A to!
Nagle ni stąd ni zowąd pojawiłam się na jezdni przed pojazdem mojego brata. Mógł się zatrzymać, albo wjechać we mnie. Wybrał pierwszą opcję, auto zatrzymało się metr ode mnie.
- Życie ci nie miłe! - krzyknął Edward. - Mogłem w ciebie wjechać!
- Pewnie, że mogłeś a następnie kupował byś nowego Astona - powiedziałam z uśmiechem, że dopięłam swego.
- Po co to wszystko?
- Chcę wiedzieć, dlaczego uciekasz?
- Uciekam? - zakpił, siadając na masce.
- A niby jak inaczej można nazwać twój postępek?
- Wyjeżdżam Vivi, wyjeżdżam.
- Bo? - Nie rezygnowałam.
- Już ci powiedziałem, mam dość ograniczeń.
- Kłamiesz - stwierdziłam.
- Skoro wiesz lepiej.
- Dlaczego się poddajesz? Jesteś niesamowitym wampirem, przecież było dobrze…
- Masz całkowitą rację, było…
Warknęłam, miałam dość.
Co za idiota…
- Czasami wkurza mnie to, że zamiast walczyć to tak po prostu się poddajesz. Uciekasz, jak pies z podkulonym ogonem, zamiast stawić czoło przeciwnością, jakie planuje dla ciebie los.
- Wcale nie…
- Jak nie, jak tak. Zachowujesz się jak baba…
- Czyli jak ty? - zaśmiał się.
- Nie bądź dowcipny - ponownie warknęłam. - Chcesz zaprzepaścić te wszystkie lata, poprzez jedną dziewuchę…
- Nie wiem o czym ty mówisz.
Ha.
- Dobrze wiem o czym mówię, przyczyną twojego wyjazdu jest jak mniemam Panna Swan.
- Wcale…
- Nie zaprzeczaj, bo i tak ci nie uwierzę. Co takiego zrobiła, że uciekasz z Forks? Dźgnęła ołówkiem? - zakpiłam.
Warknął i doskoczył w moją stronę, w jednej chwili przejrzałam jego umysł.
Zapach… Słodki i niezwykle kuszący…
- Możesz z łaski wyjść z mojej głowy?
- Poniekąd to ty zawsze siedzisz w mojej - odpiłam piłeczkę. - Zatem to jednak ona.
- Proszę bardzo, teraz możesz kpić.
- Myślałam, że się już dobrze znamy Ed. Przykro mi, że tak uważasz - powiedziałam, po czym odwróciłam się w stronę lasu.
- To nie tak, po prostu ja… - zaczął. - Nigdy nie byłem w takiej sytuacji, jeszcze nigdy w życiu nie pragnąłem tak czyjeś krwi.
Patrzyłam mu prosto w ciemne oczy.
- Nie wiem co jest w Belli, ale ta jej krew, ona mnie woła. Na samą myśl o tym, robię się wściekle głodny. W szkole o mało co nie rzuciłem się jej do gardła przy wszystkich, rozumiesz? Ja po prostu nie mogę tu dłużej zostać, bo jak nic zaprzepaściłbym te wszystkie lata, tego jestem pewien.
- Edwardzie…
- Wiem co powiesz, że jestem silny, bla bla bla… że dam sobie radę, lecz nie tym razem.
- Nie wiedziałam, że ta sprawa jest tak poważna - powiedziałam. - Nie wiem jednak, czy wyjazd stąd da ci jakiekolwiek ukojenie. Uważam, że powinieneś najpierw to wszystko przemyśleć i porozmawiać z nami…
- I przyznać się do porażki? - zakpił.
- Edwardzie, świadomość własnych wad kształtuje naszą osobowość. Nie jest słaby ten, kto przyznaje się do porażki, lecz człowiek który porażkę zmienia w dumę. Myślisz, że dla kogokolwiek z nas, ta sytuacja wydałaby się śmieszna?
Mój brat spojrzał na mnie bez wyrazu, dobrze wiedział, że mam rację.
- Oczywiście, że nie - stwierdziłam. - Nawet dla Emmetta.
- Skoro jesteś taka mądra, to co mam robić?
- Wyjedź, ale wróć. Przemyśl wszystko i wróć.
Pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Myślałem, że będziesz mnie przekonywać aż nie zmienię zdania.
- To nie leży w mojej naturze - powiedziałam. - Poza tym to by nic nie dało, jesteś zbyt uparty. Jestem pewna, że uda ci się znaleźć wyjście z tej sytuacji.
- Co z Esme?
- A co ma być?
- Co jej powiesz?
- A co mam powiedzieć?
- Viviene - zagrzmiał.
- Słucham?
- Powiedź jej co chcesz - powiedział i ruszył do samochodu.
- Pozdrów dziewczyny i Eleazara - rzuciłam z szelmowskim uśmiechem.
Dostrzegłam jeszcze tylko zalążek uśmiechu Eda, poczym ruszył z piskiem opon.
~*~
Wjechałam do garażu swoim samochodem, ale nie wysiadłam od razu. Zrobiłam głębszy wdech i oparłam głowę o zagłówek, właśnie czekałam mnie ważna rozmowa z rodziną.
Jak na wampira przystało, bezszelestnie przemieściłam się do salonu, gdzie zastałam wszystkich Cullenów, oczywiście z wyjątkiem jednego.
- Cześć - powiedziałam. - Co to za zbiorowisko?
- Gdzie Edward? - zapytał Emmett.
- Wyjechał - stwierdziłam, siadając na fotelu naprzeciw Esme i Alice.
- Czemu? - odezwała się Rosalie.
- Potrzebuje czasu, chce wszystko przemyśleć.
- Ale wróci? - wtrąciła smutna Esme.
- Mam taką nadzieję.
- Ale co się stało, że podjął taką a nie inną decyzję? - Tym razem odezwał się Carlisle.
Z trudem wypuściłam powietrze, miałam już przygotowane w głowie to co chciałam im powiedzieć, lecz gdy nadeszła upragniona chwila, stchórzyłam.
- Nie mam pojęcia - skłamałam. - Chce pobyć sam, z resztą znacie Edwarda czasami żyje w swoim świecie.
- Ale… - zaczęła ciemnowłosa wampirzyca.
- Alice, gdy nasz rudy i wkurzający braciszek wróci, będziesz mogła sama zadać mu to pytanie - przerwałam dość ostro. - Wybacz.
- Nic nie szkodzi - powiedziała. - To zrozumiałe, że jesteś zdenerwowana. To po prostu cud, że udało ci się go zatrzymać.
- Chwila? - zareagowała Esme. - Widziałaś się z Edwardem?
- Tak - odpowiedziałam. - Próbowałam go nakłonić do powrotu, jednak bezskutecznie. 
- Mam nadzieję, że wkrótce wróci - odezwała się zmartwiona mama.
- Na pewno - odezwałam się, poczym ucałowałam ją w czoło.
- Dziękuję.
Spojrzałam w błyszczące oczy mojej matki, bolało ją to że Ed opuścił nas bez uprzedzenia, a mnie że nie powiedziałam im wszystkiego.
- Idę zapolować, ktoś ma ochotę na rundkę po okolicy?
- Ja - odezwał się Emmett. - Muszę jakoś odreagować, może na niedźwiedziu?
- My też pójdziemy - wtrąciła Alice, biorąc Jaspera za rękę.
Bladym uśmiechem pożegnałam się z rodzicami i Rose, poczym ruszyłam w głąb lasu. 
Kłamstwo nie staje się prawdą tylko dlatego, że wierzy w nie więcej osób” - Oscar Wilde

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz