Uzbrojona
w zielony fartuszek z czerwonymi jabłuszkami, nóż oraz drewnianą deskę, kroiłam
warzywa na pizzę domowej roboty. Will w tym samym czasie po mistrzowsku
wyrabiał ciasto, przy okazji trajkotając jak najęty o dzisiejszej operacji.
Właśnie kończyłam kroić plasterki cebuli, gdy mój towarzysz zapytał podrzucając
pizzę w powietrzu.
- Masz jeszcze wszystkie paluszki?
- HA HA HA - skwitowałam sarkastycznie. - O ile
mnie pamięć nie myli, to ty ostatnio chciałeś pozbawić się palca.
- Oj tam, każdemu się nie zdarza.
- Mnie nie - odpowiedziałam.
- Dobra, dawaj te swoje idealnie pokrojone
warzywa.
- Ależ proszę cię bardzo.
Pięć minut później pizza wylądowała w piekarniku,
a Cullen zmywał naczynia. Postanowiłam dowiedzieć się o nim trochę więcej.
- Opowiedz mi proszę o sobie - poprosiłam.
- Przecież już dużo wiesz.
- Wcale nie - zaprzeczyłam, krzyżując ręce. - To,
że pochodzisz z Wielkiej Brytanii, grasz na gitarze, lubisz tartę ze szpinakiem
i jesteś lekarzem, uważasz za wystarczające informacje dla dobrej
koleżanki?
- Niezła jesteś - odpowiedział z uśmiechem. -
Jednak nie lepsza.
- Na pewno wiesz więcej o mnie, niż ja o tobie -
zauważyła.
- Fakt.
Zapadła chwilowa cisza.
- Dobra zawrzyjmy umowę - zasugerowałam. - Twoja
historia za moją? Co ty na to?
Spojrzałam w jego brązowo-czekoladowe oczy z
uśmiechem, naprawdę chciałam go lepiej poznać. Dziwne, ale ten człowiek
ciekawił mnie na swój sposób, a i lubiłam przebywać w jego towarzystwie. Po za
tym bardzo intrygowało mnie podobieństwo mężczyzny z fotografii do Carlisle,
jedyną różnicą były ciemne włosy i oczy tajemniczej postaci.
Will patrzył na mnie dość dziwnie, jakby bał się,
że to co za chwilę powie sprawi, że ucieknę z krzykiem.
Wiele już w życiu widziałam, ale oczywiście mogę
się mylić. W każdym bądź razie, ja swój wampiryzm zachowam dla siebie.
- No dobrze - powiedział. - Urodziłem się i
dorastałem w Anglii, moim ojcem jest czysto krwisty Anglik a mamą Meksykanką.
Kiedy miałem 6 lat moi rodzice się rozwiedli.
Jego do tej pory idealny wyraz twarzy, wykrzywił
się prawdopodobnie w wyniku nieprzyjemnych wspomnień.
Boże, co faux pas z mojej strony…
- Przykro mi - odezwałam się. - Może nie potrzebnie
nalegałam, jeżeli nie chcesz, nie musisz tego mówić...
- Nie Vi, może w końcu powinienem to z siebie
wydusić - powiedział. - Jeszcze z nikim o tym nie rozmawiałem.
- Will…
- Po rozwodzie zamieszkałem z mamą w Stanach, rok
później na świecie pojawiła się moja przyrodnia siostra Sophie - mówił. - Nie dorastaliśmy razem, widywaliśmy się tylko
raz, dwa razy do roku, kiedy to ojciec zabierał mnie do Pemberly.
W jego myślach ujrzałam sympatyczną blondynkę z
długimi, kręconymi włosami.
- Sophie kochała konie - powiedział, po chwili. -
John, mój ojciec dbał o to, aby zdobywała każdą nagrodę w tej dziedzinie.
Cztery lata temu, spełniła jego marzenia i wygrała olimpiadę.
- Poznam ją kiedyś? - zapytałam.
Jego twarz nagle spoważniała, dłonie zacisnął w
pięści i wziął większy wdech powietrza.
- Dwa lata temu moja siostra spadła nieszczęśliwe
ze schodów i… - zawiesił głos, wpatrując się w pobliskie okno. - I… nie udało się
jej uratować. Była w siódmym miesiącu ciąży.
Z moich ust wydobył się jęk, nie miałam pojęcia o
takiej tragedii.
- Ja… tak mi przykro - zaczęłam. - Nie powinnam cię
pytać o twoje prywatne życie, pójdę już.
- Nie - poprosił, łapiąc mnie za rękę. - Proszę
zostań.
Spojrzałam na niego swoimi złotymi oczami, moją
twarz również wykrzywił ból. Zbyt dobrze wiedziałam, czego Will doświadcza.
Powoli i delikatnie, moja dłoń zbliżyła się do jego policzka. Niczym dotyk
motyla, starła jedną spływającą łzę.
- Już mi lepiej - powiedział. - Sophie chciałaby,
abym był szczęśliwy.
- Na pewno - dodałam cicho.
- Chciałabyś wysłuchać dalej?
- Nie, jeżeli sprawia ci to ból - odpowiedziałam.
Na jego buzi pojawił się zalążek uśmiechu, po
czym kontynuował.
- Mój ojciec w tym samym dniu, kiedy Sophie Ann
odeszła, popełnił samobójstwo. Nie powiem, było mi ciężko, jednak gdy
dowiedziałem się prawdy. Nie żałowałem bydlaka!
Słucham?
Musiałam zrobić zdziwioną minę, bo Will
pośpieszył z wyjaśnieniami.
- Moja siostra pisała pamiętniki - powiedział. -
Ojciec znęcał się nad nią fizycznie i psychicznie. A gdy dowiedział się o
ciąży, o mało nie zakatował. Byłem w tym czasie na studiach, więc nasze
kontakty były ograniczone do minimum. W dniu jej śmierci, ojciec wpadł w szał i
zrzucił ją z marmurowych schodów.
Do mojego umysłu wpłynęło wspomnienie, lecz nie
Williama.
- Nienawidzę cię! - krzyknęła blondynka, łapiąc
się za prawy, siny od uderzenia policzek. - Odchodzę i już nigdy nie wrócę!
- Nie masz dokąd pójść - warknął mężczyzna,
szarpiąc ją mocno za ramię. - Kto by przygarnął sierotę z brzuchem?
- Wolę spać pod mostem, niż w twoim domu!
- Skoro tak to wynocha - powiedział i nadal
trzymając ją brutalnie, poprowadził w kierunku schodów. - Żegnam.
- Gdyby tylko William się o tym dowiedział -
odezwała się dziewczyna. - Porachował by ci wszystkie kości...
Nagle twarz sobowtóra Carlisle wykrzywił grymas
nie zadowolenia, który przerodził się w furię. W oczach Sophie dostrzegałam
prawdziwy strach, prawdopodobnie wiedziała, że powiedziała za dużo. John z
całej siły uderzył ją w nabrzmiały i widoczny ciążowy brzuszek, tak że złotowłosa jęknęła z bólu i
skuliła się w sobie.
Ojciec już szykował się, aby zadać kolejny cios,
ta jednak zaczęła uciekać. Biegła tak szybko, na ile pozwalały jej siły, ale
nie udało się jej uniknąć ponownej konfrontacji z prześladowcą.
Cullen zwinnie złapał ją za włosy a następnie
bokserskim ciosem uderzył w twarz. Siła uderzenia była tak duża, iż Sophie
straciła równowagę i zaczęła się staczać po marmurowych schodach.
Kilka sekund później leżała już na dole, z
wykrzywioną pod dziwmy kątem szyją. A z jej nosa i ust sączyła się rubinowa
ciecz.
Stałam sparaliżowana, przestałam oddychać, robiąc
co chwilę większe oczy. Musiało minąć kilka sekund, abym otrząsnęła się i
wróciła z powrotem do rzeczywistości.
Co za gnój! Jak można tak postąpić z własnym
dzieckiem?!
Will energicznym ruchem przeszedł przez pokój i
stanął na wysokości kominka, a następnie przywołał mnie gestem dłoni.
- To mój ojciec - powiedział, wskazując na
fotografię mężczyzny, która przypominała mi mojego przybranego ojca. - John
Ethan Cullen.
Zrobiłam duże oczy.
Czyżby zatem William był potomkiem Carlisle? Jego
krewnym?
- Może to głupie - zaczęłam niepewnie. - Ale twój tata bardzo przypomina mojego.
- To przypadek - stwierdził, nawet nie zastanawiając się nad odpowiedzią. - Nic innego Vi.
- Nie zdziwiło cię to?
- Absolutnie nie, niby dlaczego?
- Czy ja wiem, nie na co dzień spotyka się człowieka, który okazuje się sobowtórem twojego rodzica.
- Widzisz - wtrącił. - Po tym co zrobił John, nie chciałem mieć z nim więcej do czynienia. Postanowiłem zapomnieć, że miałem ojca. Może to idiotyczne, ale przynajmniej wspomnienia o nim nie bolały.
Nic zatem dziwnego, że nie zainteresował się Carlisle - pomyślałam. - Być może to i lepiej, nie drążąc wokół tematu nasza specyficzna egzystencja nie została w jakikolwiek sposób naruszona. A co za tym idzie, byliśmy bezpieczni jako stwory z nie z tego świata.
- Rozumiem - pokiwałam głową. - Ale to przykre.
- O tak i to bardzo - odparł spoglądając na kolejną fotografię. - To moja siostra - dodał, pokazując mi zdjęcie uśmiechniętej dziewczyny ze złotymi lokami.
- Może to głupie - zaczęłam niepewnie. - Ale twój tata bardzo przypomina mojego.
- To przypadek - stwierdził, nawet nie zastanawiając się nad odpowiedzią. - Nic innego Vi.
- Nie zdziwiło cię to?
- Absolutnie nie, niby dlaczego?
- Czy ja wiem, nie na co dzień spotyka się człowieka, który okazuje się sobowtórem twojego rodzica.
- Widzisz - wtrącił. - Po tym co zrobił John, nie chciałem mieć z nim więcej do czynienia. Postanowiłem zapomnieć, że miałem ojca. Może to idiotyczne, ale przynajmniej wspomnienia o nim nie bolały.
Nic zatem dziwnego, że nie zainteresował się Carlisle - pomyślałam. - Być może to i lepiej, nie drążąc wokół tematu nasza specyficzna egzystencja nie została w jakikolwiek sposób naruszona. A co za tym idzie, byliśmy bezpieczni jako stwory z nie z tego świata.
- Rozumiem - pokiwałam głową. - Ale to przykre.
- O tak i to bardzo - odparł spoglądając na kolejną fotografię. - To moja siostra - dodał, pokazując mi zdjęcie uśmiechniętej dziewczyny ze złotymi lokami.
- Jesteście do siebie podobni - powiedziałam. -
Macie taki sam uśmiech.
- Tak - westchnął zrezygnowany. - Brakuje mi jej.
- Wiem - odpowiedziałam smutno. - Dokładnie wiem co
czujesz.
Tym razem to Cullen spojrzał na mnie ze
zdziwieniem, mimo to w jego oczach nadal czaił się ból i tęsknota.
Chyba czas na mnie.
- Urodziłam się w Chicago, swoich rodziców nie
pamiętam - powiedziałam wpatrując się w kominek. - Zginęli w wypadku samochodowym, gdy miałam dwa lata.
Od tamtego czasu, jak wiesz opiekuje się nami Carlisle…
- Nie wiedziałem. Przykro mi.
- Nie musisz przepraszać - wtrąciłam. - Minęło tyle
lat, że człowiek przyzwyczaja się do tego co zaoferował mu los.
Westchnęłam.
Czy powinnam mu powiedzieć?
- Kilka lat temu… umarł, ktoś… dla mnie naprawdę…
ważny - mówiłam cicho. - Właściwie to ja doprowadziłam do jego śmierci…
- Vi, nie mów tak - przerwał. - Nie mogłaś tego
zrobić…
- Ale zrobiłam.
Poczułam niemiłe ukłucie w zastygłym sercu,
automatycznie moja prawa ręka powędrowała w kierunku serca. Przymknęłam oczy i
oddychałam po woli.
- Kristian był częścią mojego życia -
powiedziałam. - Był częścią mnie samej. Gdy odszedł, moje życie się
załamało, nie chciałam już żyć.
Mój towarzysz milczał, słowa tutaj były zbędne.
Ten kto nie doświadczył straty ukochanej osoby, nie potrafi prawdziwie
współczuć. Można oczywiście powiedzieć: „współczuje” czy „tak mi przykro”, lecz
nie odzwierciedli to bólu jaki odczuwamy. Czasami nawet wywoła niewyobrażalną
agonię żyjącego serca.
- Wiele wody musiało upłynąć, abym zrozumiała, że
to co się stało… teraz nie ma znaczenia - odezwałam się po jakimś czasie. - To
już przeszłość, której nie jest mi dane zmienić.
Spojrzałam na chłopaka i po raz pierwszy w życiu
nie żałowałam, swojego postępku z czasów kiedy to byłam nowo narodzonym
wampirem. Jakaś część mnie wiedziała o tym od dawna, ale nie potrafiła przyznać
tego otwarcie. Poczułam jak ogromny ciężar oraz ból w sercu zelżał. Zelżał o
tyle, abym mogła swobodnie wziąć pierwszy, wolny oddech.
- Nigdy nie zastanawiałem się nad tym w ten
sposób - powiedział Will. - To mądre i niezwykle pouczające.
- Ja też nie. Ale czy było to mądre? Wiem,
jedynie że było prawdziwe.
Dźwięk gotowej pizzy wyrwał nas z tymczasowej
melancholii oraz nieprzyjemnych wspomnień. Mimo to ani Cullen, ani ja nie
mieliśmy już ochoty na jedzenie. Ruszyłam w stronę piekarnika i jednym ruchem
wyłączyłam pikający minutnik.
- Pójdę już - stwierdziłam. - Dziękuję, że
powiedziałeś mi to wszystko.
- To ja tobie dziękuję - odpowiedział podchodząc
bliżej. - Przepraszam, że odebrałem ci apetyt.
- Nie ma sprawy, do zobaczenia Will - powiedziałam
i lekko ścisnęłam jego dłoń.
- Czemu zawsze masz zimne ręce? - zapytał na
odchodne.
- Taka już jestem, pa.
Obróciłam się w stronę wyjścia, a Wills jedynie
pokręcił zabawnie głową.
Nie ma co, doskonały początek zwariowanej
znajomości.
~*~
Godzina
mijała za godziną, a ja uporczywie wpatrywałam się w świetlistą tarczę
księżyca. Nie było mi śpieszno do domu, wręcz przeciwnie wolałam zostać właśnie
tam, gdzie byłam. Delikatny wiatr kołysał gałęziami drzewa na którym
siedziałam, a gdzieś w oddali pohukiwały sowy. Rozmyślałam nad wszystkim co padło z ust
Williama, między innymi o śmierci jego młodszej siostry, samobójstwie ojca. Nie
miał lekkiego życia, lecz pomimo przeciwności losu, dokonał tego co sobie
zaplanował.
Moje myśli galopowały jak oszalałe, pomiędzy
Willem, jego ojcem a nawet moim życiem.
Co za ironia.
Teraz, gdy wiedziałam kim jest tajemniczy
mężczyzna z fotografii, musiałam jedynie potwierdzić swoje przypuszczenia.
Ciekawe czy zmieniłoby to coś w jego życiu? -
pomyślałam.
Nagle rozległ się dźwięk mojego telefonu,
spojrzałam na wyświetlacz.
Emmett?
- Tak?
- Czy cię pogwizdało? - zawarczał do słuchawki mój
miskowaty brat. - Wiesz która jest godzina?
Wow!
- Jakoś po pierwszej w nocy, a co nie masz
zegarka? - odpłaciłam mu pięknym za nadobne.
- Jaja sobie ze mnie robisz Viviene - zagrzmiał .-
Czy ty wiesz, jak Esme martwi się o ciebie?
- Em wyluzuj! Przecież mówiłam, że wrócę później.
- Minęło prawie dziewięć godzin, odkąd cię
widziałem - wyliczał.
- Zaraz będę w domu, nie musisz odgrywać roli
opiekuńczego braciszka.
- Bo co? To rola przypisana jedynie rudemu?
- Słyszałem! - warknął Edward. - Zaraz skopie ci to
kościste dupsko, jeżeli jeszcze raz nazwiesz mnie rudym.
- Wolisz ryży? - odpowiedział zabawnie Boski. -
Nie, rudy ewidentnie odzwierciedla twój wredny i cyniczny charakter.
Zachichotałam.
- Masz ewidentnie przesrane - zasyczał Ed.
- Vivi chcę cię widzieć za… - zwrócił się ponownie
do mnie Emmett, jednak nie dokończył, ponieważ się rozłączyłam.
Idioci!
~*~
Pięć
minut później wchodziłam do domu na palcach, jak nastolatka niechcąca być
przyłapana za wymykanie się po nocy. Sekundę później zapaliło się duże światło,
a przede mną stanęła Esme w bojowej pozie, podpierając ręce na bokach.
Ups, nie udało się.
Jej mina mówiła tylko jedno - kłopoty. Zrobiłam
skruszoną minę i czekałam na najgorsze.
- Dziecko, czy ty wiesz która jest godzina?
- Wiem mamo, przepraszam.
- Wprawdzie jesteś dorosła, a Edward powiedział,
że wrócisz później ale…
- Wiem, przepraszam - powtórzyłam.
- Martwię się o ciebie, nie jesteś stu procentowo
bezpieczna…
- Wiem, przepraszam.
- Ta Upadła gadzina jest zdolna do wszystkiego,
więc musisz mieć na uwadze nasze zaangażowanie i troskę - powiedziała.
- Wiem, przepraszam.
- Och przestań już w kółko przepraszać, chodź do
mnie - powiedziała i mocno mnie przytuliła.
- Kocham cię mamo - szepnęłam jej do ucha.
- Ja ciebie też, a teraz idź do Carlisle. Czeka
na ciebie już od jakiegoś czasu.
- Dobrze. A przy okazji, gdzie są moi dwaj
narwani bracia?
- Prawdopodobnie w lesie. Edward wyzwał Emmetta
na pojedynek, a Jasper miał ich nadzorować. Alice i Rose stwierdziły, że nie
mogą przegapić takiego wydarzenia, więc wzięły aparat i pobiegły za chłopakami -
zrelacjonowała Esme.
- Super - skwitowałam chichocząc, po czym ruszyłam
wampirzym tempem do gabinetu ojca.
- Cześć
tato - powiedziałam z uśmiechem, wchodząc do gabinetu. - Esme mówiła, że masz do
mnie jakąś sprawę?
- Witaj Kochanie - odezwał się, podnosząc głowę
znad papierów. - Przeżyłaś konfrontacje?
- Jak widać, jestem cała i zdrowa - zachichotałam.
- Nie miej Esme tego za złe.
- Ależ nie mam tato - odpowiedziałam. - Dobrze jest
wracać do domu z perspektywą, że ktoś jednak na ciebie czeka.
- Tak.
- Pozwolisz, że zadam ci pytanie zanim
przejdziemy do rzeczy?
- Jasne.
- Czy jest możliwe, abyś był spokrewniony z
Williamem?
Mężczyzna spojrzał na mnie swoim przenikliwym,
lekarskim wzrokiem.
- Raczej nie - odpowiedział z lekkim wahaniem. -
Nazwisko Cullen nosi wiele ludzi, a to nie dowodzi jeszcze pokrewieństwa.
- A jeżeli jego ojciec wygląda tak samo jak ty?
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zainteresowałam go.
- John Ethan Cullen - powiedziałam. - Wyglądacie
jak dwie krople wody, pomijając kolor włosów i oczu.
- To bardzo ciekawe - wtrącił. - Ale jesteś tego
pewna?
- Właśnie wracam od Willa, opowiadał mi o … sobie
a potem pokazał fotografię swojego rodziciela.
- Byłaś u niego? - Ojciec zrobił duże oczy.
- Tak - odpowiedziałam hardo.
- Nie powinnaś zbytnio zbliżać się do człowieka -
powiedział poważnie.
- Nie musisz się martwić Carlisle - zapewniłam. -
Will to tylko i wyłącznie znajomy. Poza tym moja samokontrola jest na tyle
silna, że nie zaatakuje go.
- Wierzę, ale pomimo tego powinnaś uważać.
- Będę, ale lepiej powiedz mi co sądzisz o
pokrewieństwie. Jest możliwe?
- Viviene wszystko jest możliwe - odpowiedział. - Z
tego co mówisz to wielce prawdopodobne. Geny z czasem robią nam psikusy w
postaci sobowtórów…
- Wystarczy zbadać wasze DNA - wtrąciłam.
- Trzeba by było - powiedział Carlisle. - No
proszę, jeszcze się okaże, że jestem jego pra-pra-pra…-pra-pra dziadkiem?
Zaśmiałam się a ojciec mi zawtórował.
- Na pewno było by ci raźniej - zauważyłam.
- Wiedząc, że mam żyjącego przodka? - zapytał
zabawnie. - Niewątpliwie.
- Ale tak na serio, gdyby Wills okazał się twoim
… twoją rodziną, co byś zrobił? - zapytałam, ponieważ byłam ciekawa reakcji
taty.
- Hmm… - zamyślił się. - Sam nie wiem, to chyba
przyszłoby z czasem.
- Wkrótce się przekonamy - zauważyłam lekko
podekscytowana.
- Taa, ale wracając do meritum, chciałbym abyś
zerknęła na te wyniki badań.
- Ja? - zdziwiłam się i usiadłam w fotelu
naprzeciw ojca.
- Pewnie - odpowiedział. - Nie znam lepszego
kardiologa w promieniu stu kilometrów.
- Zbyt mocno przeceniasz moje umiejętności -
powiedziałam. - Minęły lata…
- A to dobrze się składa, bo wampiry mają
doskonałą pamięć - dokończył.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem, za to
Carlisle się zaśmiał.
- To co, przeglądniesz te karty pacjenta? -
zapytał, wskazując na wysoki stos papierowych teczek.
- Dlaczego tak ci zależy na mojej opinii?
- Już mówiłem, że jesteś znakomitym kardiologiem
Vivi.
- Skąd możesz o tym wiedzieć - droczyłam się. - Nie
miałeś wglądu do moich ocen i dyplomu.
- Oczywiście, że miałem.
Z wrażenia otworzyłam buzię, Carlisle na widok
mojej miny ponownie wybuchnął śmiechem.
- Kiedy powiedziałaś mi o swojej medycznej
karierze, postanowiłem trochę poszperać - wyjaśnił. - Miałaś znakomite aspekty na
kardiochirurga, bardzo dobrą opinię wykładowców a o ocenach nawet nie wspomnę…
Prychnęłam a tata przyjrzał mi się uważnie, po
czym z szuflady biurka wyjął prostokątne pudełko, opakowane eleganckim
papierem.
- Proszę to dla ciebie -powiedział.
- Dziękuję, ale co to? - zapytałam, odpierając
prezent.
- Sama zobacz.
Pośpiesznie zerwałam papier a następnie
delikatnie uchyliłam wieczko. Zrobiłam olbrzymie oczy na widok tego, co
mieściło się w środku pudełka. A mianowicie był to mój dyplom lekarski,
oprawiony w eleganckiej ramce.
Specjalista w dziedzinie
kardiologii i kardiochirurgii
Dr Eleonor Viviene Montez
Automatycznie przed oczami pojawiło mi się
wspomnienie, gdy odbierałam dyplom i podziękowania. Byłam wtedy taka dumna z
siebie, żałowałam jedynie, że nie zrealizowałam swojego marzenia za życia. Może
udałoby mi się ocalić przybranego ojca.
- Skąd go masz? - zapytałam po chwili.
- Chyba poniewierał się gdzieś na strychu -
zauważył.
- Dziękuję - powiedziałam wzruszona. - Nie
spodziewałam się takiego… prezentu.
- To nic takiego Kochanie…
- Mylisz się, to znaczy bardzo wiele -
odpowiedziałam, po czym podeszłam do ojca i obdarzyłam go całusem w czoło.
- To co przejrzysz te papiery?
- Nie ma sprawy - odpowiedziałam z uśmiechem. -
Chwila, ten prezent miał być łapówką?
- Skądże! - bronił się. - Wiedziałem, że na pewno
się zgodzisz.
- Dobra - zakomenderowałam. - Pozwól, że zasiądę na
twoim miejscu, a ty przejdź się do Esme.
- Dzięki, wrócę za jakiś czas.
~*~
Z perspektywy Carlisle
To czego dowiedziałem się od Viviene, całkowicie zaburzyło moją idealną
harmonię dnia dzisiejszego.
Siedziałem na dachu i rozmyślałem nad chłopakiem,
z którym prawdopodobnie byłem spokrewniony. Nigdy nie zastanawiałem się nad
Willem, ba nawet nie przyszło mi to do głowy, że moglibyśmy być w pewnym sensie
rodziną.
Wprawdzie nie pamiętałem już za dobrze czasów,
kiedy byłem człowiekiem. Poza tym jako wampir, zerwałem z nimi wszelki kontakt, właściwie musiałem. Wiedziałem, że miałem dwóch starszych braci - Wilhelma i Ethana oraz młodszą siostrę - Lilian. jednakże o
dalszych krewnych moja wiedza była już znikoma…
Może miałoby się to zmienić? -
pomyślałem.
Po jakimś czasie zeskoczyłem na taras, który
łączył się z moim gabinetem. Przez okno zobaczyłem, jak moja córka pochyla się
nad papierami i marszczy charakterystycznie czoło. Po raz pierwszy mogłem ją
obserwować jak pracuje, długie włosy zakręciła w kok na czubku głowy, a palcami
wybijała o biurko równy rytm.
Zabawnie.
Jakby czytała mi w myślach, spojrzała w moim
kierunku, a na jej buzi odruchowo pojawił się uśmiech.
- Wejdź - powiedziała.
- Skończyłaś? - zapytałem.
- Tak, usiądź proszę - odpowiedziała.
- A więc Pani doktor, jaka diagnoza? - odezwałem
się tak, jak niektórzy moi pacjenci.
Vivi skrzywiła teatralnie głowę i przewróciła
oczami mówiąc.
- We większości przypadków zapisałam na
marginesie moje zalecenia, jednak jeden jest nadzwyczajny.
- Nadzwyczajny? - powtórzyłem.
- Może źle się wyraziłam, raczej trudny i
skomplikowany.
- Możesz jaśniej?
- Na pozór wszystko wydaje się w porządku, wyniki
pierwszorzędne, brak jakichkolwiek skłonności do chorób serca. Ale…
- Ale?
- Powiem tak, jeżeli ten pacjent nie zmieni diety
oraz dotychczasowego stylu życiu, skończy się to jak nic rozległym zawałem…
- Z którego prawdopodobnie nie wyjdzie cało -
dokończyłem.
- Właśnie - skwitowała.
- Ale skoro wszystkie wyniki są w porządku, to
dlaczego przewidujesz zawał?
- Jak powiedziałam to tylko pozory, najbardziej
niepokojące wydał mi się skan i USG serca. Lewa komora wydaje się przerośnięta,
szczególnie przegroda…
- Zatem?
- Może nawet kardiomiopatia przerostowa -
odpowiedziała bardzo poważnie.
- To choroba genetyczna.
- Tak, ale wcześnie wykryta ma szanse na
leczenie.
- Postaram się, aby ten człowiek zrobił wszystko
by zmienić swoje dotychczasowe życie - zapewniłem.
- Wiem.
Spojrzałem w jej ciemno-złoto-bursztynowe
tęczówki, które lśniły zdrowym blaskiem. Uśmiechnąłem się, tak bardzo kochałem
tą istotę siedzącą naprzeciw mnie, tak bardzo pragnąłem aby była szczęśliwa.
~*~
Skończyła
się noc, rozpoczął się kolejny dzień. Z samego rana Esme oświadczyła, że
wieczorem mamy gości. A mianowicie znajomych lekarzy, współpracowników
Carlisle. Oczywiście Alice i Jasper zapowiedzieli, że nie mają zamiaru brać w
tym udziału i wybierają się na romantyczne polowanie. Za to Rose i Emmett
zaplanowali na ten weekend wypad do Denali. Zatem chcąc nie chcąc, wraz z
Edwardem zostaliśmy aby, reprezentować naszą nieobecną część rodzeństwa.
O godzinie osiemnastej przed naszą willę
zajechały dwa samochody, z którego wyszli Państwo Oharah oraz Campbell.
A Will?
Stałam tuż przy ojcu, chciałam już zapytać
dlaczego nie przyszedł, lecz na moje nieme pytanie odpowiedział mój brat.
Ma dyżur w szpitalu -
pomyślał Edward.
Szkoda.
Taa, myślałem że uda mi się z nim zamienić kilka
słow. Może udałoby się dowiedzieć o nim czegoś więcej…
Ty wiesz?
Kochana siostrzyczko, ojciec o niczym innym nie
myśli, a i ty postać Cullena często rozpatrujesz.
Miałeś nie siedzieć w mojej głowie.
Uwierz, staram się.
Kilka minut później nasi goście wraz z rodzicami
zasiedli w jadalni, a ja wraz z moim bratem udaliśmy się do kuchni. Dzielnie
przez kilka pierwszych godzin usługiwaliśmy towarzystwu, oczywiście z ochotą.
Jednak pod koniec wieczoru, mój brat gdzieś nagle zniknął, nie dziwiłam mu się,
który facet lubi siedzieć w kuchni.
Czekając
aż goście skończą deser, pisałam maile do Claudii i Damona. W trakcie drugiego
listu, zadzwonił dzwonek do drzwi wejściowych.
~*~
- Dobry
wieczór - powiedział wysoki mężczyzna w granatowym mundurze. - Czy zastałem doktora
Cullena?
Zmierzyłam policjanta od góry do dołu z uśmiechem
na ustach.
Czyżbyśmy byli zbyt głośno? -
pomyślałam.
- Dobry wieczór - odpowiedziałam. - Ojciec jest w
domu, proszę zatem za mną.
Mężczyzna zrobił większe oczy, na słowo „ojciec”.
- Dziękuję - odpowiedział.
Gdy przeszedł przez próg, mogłam dokładnie
usłyszeć pracę jego serca. Nie miałam już wątpliwości kim jest niecodzienny
gość, a także jaki jest cel jego wizyty.
- Proszę za mną do gabinetu, Carlisle zaraz
przyjdzie - powiedziałam uprzejmie.
- Bardzo dziękuję.
- Napije się Pan może czegoś? - zaproponowałam.
- Jeżeli nie zrobi to Pani kłopotu, poprosiłbym o
szklankę wody - odezwał się, poczym usiadł w fotelu.
- Proszę mówić mi Viviene - odpowiedziałam. - A
wodę przyniosę za chwilę.
Miła i bardzo pomocna dziewczyna - pomyślał. - A na dodatek prześliczna.
Gdy tylko zamknęłam drzwi, ruszyłam szybkim,
ludzkim tempem do jadalni.
- Przepraszam? - odezwałam się, uśmiechając się do
Campbella. - Mogę cię tato poprosić na chwilę?
- Wybaczycie? - zapytał towarzystwo blondyn.
Ruszyłam w kierunku kuchni.
- O co chodzi? - zapytał.
- W gabinecie masz gościa - powiedziałam, w
międzyczasie nalewając wody do szklanki.
- Gościa?
- To chyba coś pilnego.
Ruszyliśmy zatem ramię w ramię.
- Kto to?
- Policjant, ale nie wygląda za dobrze.
- Chodźmy - powiedział ojciec, przepuszczając mnie
w drzwiach.
- Doktor Cullen - odezwał się gość, wstając.
- Charlie - odpowiedział Carlisle, podając mój
dłoń.
- Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem w kolacji.
- Skądże - powiedział lekarz. - Jesteś u nas zawsze
mile widziany.
- Proszę o to Pańska woda - wtrąciłam, stawiając
szklankę przed mężczyzną.
- Dziękuję Viviene, ale proszę mów mi Charlie. To
sprawia, że czuję się młodziej.
- W takim razie nie mam zamiaru pozbawiać cię
takiej przyjemności -dodałam z uśmiechem. - Charlie, a teraz wybaczcie.
- Dziękuję Kochanie - powiedział tata, siadając za
biurkiem.
Zamknęłam za sobą cicho drzwi i oddaliłam się w
kierunku kuchni. Myjąc kieliszki od wina, moje myśli cały czas skupiały się na
chorym policjancie. Diagnoza była nieomylna i niezwykle poważna, jego serce
mówiło jasno i wyraźnie: „nie pociągnę tak długo”.
Co zatem ja mogłam zrobić? Nic. Jedynie
przyglądać się z boku i patrzeć, jak spełnia się samoistne proroctwo. W jednej
chwili trzymany przeze mnie kryształowy kieliszek, pękł roztrzaskując się w
drobny mak. Odruchowo zaklęłam pod nosem, a kilka sekund później w kuchni
znalazł się Carlisle.
- Mam nadzieję, że Esme nie będzie zła -
szepnęłam.
- Nie martw się o Komendanta - powiedział,
obejmując mnie ramieniem. - To chłop, jak dąb.
- Nie byłabym tego taka pewna - wtrąciłam, nadal
nie odrywając wzroku od zlewu. - Wyniki to jedno, ale gdy zobaczyłam go na
własne oczy… Carlisle, jeżeli on dostanie zawału, może nawet pożegnać się z
życiem.
- Powiedziałem mu to jasno i wyraźnie.
Spojrzałam na tatę, jego oczy również były
smutne.
- Wróć do gości - powiedziałam. - Pan Oharah
zastanawia się, gdzie też cię posiało.
- Idę, już idę - wtrącił znudzony. -Ale po stokroć
wolałbym pozmywać tutaj z tobą.
- Wiem.
~*~
Czterdzieści
minut później goście opuścili naszą skromną siedzibę, a ja tym razem w
wampirzym tempie uprzątnęłam jadalnię. Wchodząc do salonu ujrzałam nie
codzienny widok, a mianowicie rodzice leżeli na kanapie - całkowicie
wypompowani.
- Już po? - zapytał również wchodzący Edward. - Co
z wami?
- Brak kondycji - podpowiedziałam chichocząc. - Ale
nie martwcie się, kolejny miesiąc macie prawie cały zarezerwowany na kolacjach.
- Więc może być tylko lepiej - wtrącił Ed.
- Pięknie - rzucił Carlisle. - Nabijacie się z
rodziców.
- My? - zapytaliśmy chorem.
- Dajmy im trochę spokoju - powiedziałam i
ruszyłam po schodach na górę.
- A tobie, jak podobało się przyjęcie? - zapytał
mój brat.
- W porządku - odpowiedziałam. - Chwila, a ty gdzie
byłeś przez prawie całą imprezę?
- W garażu.
- Samochód ci się psuje?
- Nie, grałem na fortepianie.
Spojrzałam na niego, jakby się urwał z choinki w
środku czerwca.
- W garażu? - zapytałam.
- No.
- A od kiedy to mamy fortepian w … garażu?
Mój braciszek uśmiechnął się perfidnie.
- No od jakiegoś czasu - odpowiedział po chwili.
- Od jakiegoś czasu? - powtórzyłam zdziwiona. - Coś
kręcisz.
- Chodź - powiedział łapiąc mnie za rękę.
- Gdzie?
- No do garażu.
- Co ty knujesz?
Nie odpowiedział, tylko pociągnął mnie za sobą.
Sekundę później staliśmy pośrodku pomieszczenia zwanego garażem.
- No i gdzie ten fortepian?
- Zamknij oczy.
- Jaja sobie ze mnie robisz?
- Oczywiście, że nie. Zrób to o co cię proszę -
wtrącił z uśmiechem.
- Zaczynam się ciebie bać.
- Zamknij oczy i daj mi rękę.
Spojrzałam jeszcze raz na brata i jego dziwaczny
wyraz twarzy, a potem wykonałam jego polecenie.
Nie podoba mi się to.
Nie uszliśmy zbyt wiele, wydawało mi się, że
nadal znajdujemy się w garażu. Nagle Edward otworzył drzwi i przepuścił mnie
przodem, do moich wampirzych nozdrzy doszedł zapach świeżych kwiatów,
lakierowanego drewna, miodu, wanilii i czekolady.
- ED? - zapytałam niepewnie.
- Możesz już otworzyć oczy - poprosił.
Od razu spełniłam jego prośbę i… oniemiałam.
- WSZYSTKIEGO
NAJLEPSZEGO VIVIENE! - krzyknęli chórem WSZYSCY.
Rose i Alice ubrane w najnowsze sukienki Versace,
trzymały wielkie, granatowe pudełko. Esme i Carlisle uśmiechali się troskliwie,
a Emmett i Jasper z obłędnymi minami prezentowali tort urodzinowy z hasłem:
„Stuknęła Ci osiemdziesiątka, co nie?”.
- Ale… Ja… Nie… To… - zaczęłam się jąkać.
Niespodzianka była wręcz idealna, jak i
pomieszczenie w którym aktualnie wszyscy się znajdowaliśmy. Kremowo-fioletowy
pokój muzyczny, czarny fortepian, gitary elektryczne, perkusja, scena…
- Czyżbyś Vivi straciła głos? - zapytał
podchwytliwie mój rudy braciszek.
- Poniekąd - zauważyłam, rozglądając się dookoła. -
Jestem w szoku.
- Sto lat siostrzyczko - rzuciła mi się na szyję
Allie.
- Miałaś być na romantycznym wypadzie - zauważyłam
z uśmiechem.
- A myślisz, że nie byłam - szepnęła mi na ucho i
puściła zalotnie oko do swojego męża.
- Udanej reszty wieczności - dodała całująca mnie
Rose.
- Nie wiem co powiedzieć - odrzekłam zachwycona.
- Wystarczy zwykłe: DZIĘKUJĘ - zauważył mój
miśkowiaty brat, tuląc mnie mocno do siebie. - Sto lat… a właściwie to nie sto,
bo tyle to już dawno masz.
Zachichotałam.
- Dziękuję.
- I to mi wystarczy - odpowiedział. - Ale mimo
wszystko nie ominie cię zjedzenie tego wspaniałego, ręcznie zdobionego przez
nas tortu.
- Odsuń się mistrzu cukiernictwa - rzucił Jasper,
zajmując miejsce Emmetta. - Spełnienia marzeń Nora.
Z mojej buzi nie znikał uśmiech.
- Kochanie - zaczęła Esme. - Ty sama dobrze wiesz,
czego powinniśmy tobie życzyć. Pozwól, że jako prezent podarujemy ci to
miejsce, gdzie możesz być w pełni szczęśliwa - powiedziała i pocałowała mnie w
czoło.
- Niech muzyka, jaka towarzyszy ci przez całe
życie, będzie odzwierciedlać twoje prawdziwe wnętrze - dodał Carlisle. -
Wszystkiego najlepszego skarbie.
- Dziękuję - wtrąciłam, rzucając się rodzicom na
szyje. - Dziękuję, dziękuję, dziękuję!
- To co kroimy tort? - wtrącił Emmett.
- Naprawdę sami go zdobiliście? - zapytałam
chłopców podchodząc do ciasta.
- Myślisz, że tutejsza cukiernia zrobiłaby takie
arcydzieło? - zapytał Boski.
- Wątpię - zapewniłam brata z uśmiechem.
Białe, trzypiętrowe dzieło cukiernicze Emmetta i
Jaspera, wyglądało wspaniale. Czerwony napis, jak nic sugerował iście krwawe,
wampirze przyjęcie. Zachichotałam na samą myśl o tym.
- Ciekawa perspektywa - zauważył Edward.
Spojrzałam na niego i rzuciłam w myślach.
No co? Sam nie pomyślałeś inaczej.
- W rzeczy samej - odpowiedział.
- Ej gołąbki - wtrąciła Allie. - Koniec tych
waszych mentalnych pogaduszek, Edward gdzie twój prezent?
- Alice! - zwróciłam jej uwagę.
- Mój prezent jest tutaj - powiedział mój brat podchodząc
do mnie i wręczając małe, niebieskie pudełeczko.
Nie musiałeś.
Oczywiście, że musiałem.
- Dziękuję - powiedziałam i obdarowałam go całusem
w policzek.
Otwórz.
Zwinnym ruchem, pozbawiłam prezent kremowej
wstążki i zajrzałam do środka.
Kluczyki?
Kluczyki.
Kluczyki.
Aha.
- Kluczyki! - wrzasnęłam. - Dostałam samochód!?
- Jest na zewnątrz - powiedział Ed.
Nie czekając na nikogo, najszybszym wampirzym
tempem znalazłam się przed garażem, gdzie w blasku księżyca stało moje
cudo. Stałam sparaliżowana wpatrując się w wóz iście z przyszłości…
Wow!
Srebrno-alpejski kolor karoserii, wnętrze
wyściełane czarną skórą a na dachu olbrzymia kremowa kokarda. Z wrażenia
okrążyłam samochód pięć razy.
Moje.
- Nie mówiłeś, że Vivi dostanie taki
prezent od ciebie - zwrócił się Emmett do Edwarda. – Dlaczego sam o tym nie
pomyślałem? - zwrócił się tym razem do siebie.
- To audi? - zapytała Rosalie, pochodząc do auta. -
To najnowsze audi z katalogu?
- Oczywiście - stwierdził mój brat z dumą. - Audi R8.
Ja nie miałam problemu z odgadnięciem zarówno
marki jaki i modelu. Kilka miesięcy temu, przeglądałam z braćmi katalogi, jakie
dostałam od Rose. Już wtedy wiedziałam, że taki samochód to
spełnienie moich samochodowych marzeń. Spojrzałam na Edwarda i rzuciłam mu się
w ramiona, była niezwykle szczęśliwa.
- Dziękuję - wyszeptałam mu do ucha. - Jesteś
najlepszym bratem pod słońcem.
- Nie ma za co - odrzekł mnie tuląc. - Jeszcze raz
wszystkiego najlepszego w dniu sto pierwszych urodzin.
Zaśmiałam się.
- Kocham.
- Tak jak ja ciebie - odpowiedział całując mnie w
policzek.
- Uhhh… - odezwał się z udawanym obrzydzeniem
Boski. - Przestańcie już! Robi mi się niedobrze.
- Oj tam, oj tam - zauważyłam. - Chodźmy już na ten
tort, a potem…
- Wybierzesz się na wycieczkę - dokończyła Alice z
ognikami w oczach.
- Właśnie.
- A mogę pojechać z tobą? - zreflektował się
Misiek.
Spojrzałam na niego, jak na dziwaka.
- Może… kiedyś - rzuciłam.
- Chyba nie ma to związku z twoim poprzednim
samochodem, który nieszczęśliwe pożegnał się z życiem? - zapytał, tak niby od
niechcenia.
Podeszłam do brata i objęłam go kierując się w
stronę samochodu.
- Widzisz to? - wskazałam na swój prezent
urodzinowy.
- No.
- Dopóki będę chodzić po tej ziemi - powiedziałam
słodko. - Ty ani Edward nie dostaniecie kluczyków do mojego nowiutkiego
samochodu.
- Ej - zreflektował się Ed. - On to wiadomo, ale
dlaczego ja? Ja zazwyczaj jestem grzeczny i panuje nad samochodem…
- Dobrze powiedziałeś - wtrąciłam. - Zazwyczaj.
Mina rudego zbiła wszystkich z nóg, zaczęliśmy
się śmiać.
- Chodźmy zjeść to arcydzieło Emmetta i Jaspera -
powiedziałam po chwili.
- Ale ty chyba nie zamierzasz tego jeść? -
zapytała mnie Rose.
- Oczywiście. I postaram się, aby każdy dostał
porządny kawałek.
- Jesteś… - zaczęła Alice.
- Kochana - dokończyłam z rozmarzeniem w głosie.
- I niezwykle pamiętliwa - dodał Edward z przekąsem.
Tak jak obiecałam, każdy wampir w naszej rodzinie
delektował się smakiem kremowo-orzechowego tortu chłopaków. Emmett był
zachwycony tym, że jego ciasto zostało tak szybko zjedzone. Potem przyszedł
czas na otwieranie prezentu od Alice i Rosalie, dostałam od nich sukienkę i
szal z kaszmiru.
- Dziewczyny to jest… piękne, dziękuję -
powiedziałam.
- A co powiesz o fortepianie? - odezwał się
ojciec.
- Jeszcze nie wiem - odpowiedziałam i ruszyłam w
stronę kontuaru.
Chwilę później pokój wypełniały delikatne i
stonowane dźwięki Vivaldiego. Mój wzrok podążył w kierunku rodziców, Esme ze
wzruszeniem wpatrywała się we mnie. Obdarowałam ją uśmiechem.
- Dobra - zaczął Boski, podchodząc do perkusji. -
Vivi zagrajmy coś z jajem, bo nie mam ochoty dalej słuchać tych smetów.
- No nie wiem.
- Tchórzysz? - zapytał.
- Nigdy w życiu - odpowiedziałam, po czym wzięłam
gitarę elektryczną i podłączyłam ją do wzmacniacza.
- To ja też zagram z wami - powiedział Jazz,
łapiąc w locie za bas.
- Chodź Rose - wtrąciła czarnowłosa i podążyła do
skrzypiec.
To były najwspanialsze urodziny pod słońcem!
To były najwspanialsze urodziny pod słońcem!
~*~
Poranne
słońce schowało się za chmurami jeszcze przed szóstą, więc nie mieliśmy powodu,
aby nie udać się na zajęcia. Był marzec, jednak w Forks pogoda zawsze była taka
sama - wiecznie zachmurzone niebo i prawie trzysta sześćdziesiąt deszczowych dni
w roku. Siedziałam przy toaletce czesząc włosy, gdy do pokoju wparowała
rozgniewana Alice.
- Jestem wściekła!
- Co się stało siostrzyczko? - zapytałam.
- Jasper zabrał mi kartę kredytową, twierdząc że
„za dużo wydaje”.
- A tak nie jest?
- Vivi, myślałam że chociaż ty będziesz po mojej
stronie - odezwała się smutno Chochlica.
- Jestem po twojej stronie, ale rozważam też
alternatywę Jazza. Jeśli chcesz porozmawiam z nim…
- Naprawdę?
- Pewnie, ale niczego nie obiecuje - dodałam.
- To już mi lepiej na sercu… Mogę wybrać coś do
ubrania dla ciebie?
- Dobrze, tylko bez przesady Allie - zaznaczyłam.
- Tak jest.
Z naszą kochaną wróżbitką nie było żartów, jeżeli
chodziło o zakupy i dobieranie ubrań. Jednak ja miałam kilka sposobów, jak
obejść albo udobruchać Allie nawet w najgorszym momencie. Minutę później
dziewczyna wyskoczyła z garderoby wraz z moim zestawem na dzisiaj, był perfecto.
O 7.30 byłam już w garażu i spojrzałam tęsknie w
kierunku mojego audi, a nadepnie ruszyłam w kierunku Volvo, gdzie siedział
Edward czekając na resztę towarzyszy.
Pojeździsz sobie nim wieczorem.
Westchnęłam z rozmarzeniem.
Allie jako śmiertelnie obrażona na swojego męża
stwierdziła, że pojedzie z Rose i Emmettem czerwonym BMW. Natomiast do nas
przysiadł się blondyn, jego mina nie była zadowalająca.
- Jasper, co jest? - zapytałam.
- Nie mów, że nie wiesz. Alice jest obrażona na
cały świat a właściwie na mnie, ale ja nie zamierzam odpuścić - powiedział.
- Ale… - zaczęłam.
- Żadne „Ale” Viviene, moja żona wydaje za dużo
pieniędzy. Już nie widzi świata poza półkami sklepowymi, a nasza sypialnia
przypomina hurtownie odzieżową. Koniec z tym!
Wow! Trzeba nie lada wyzwania, aby doprowadzić
Jaspera do szewskiej pasji. Za to Alice wychodzi to doskonale…
Z ust mi to wyjęłaś.
- Pozwolisz, że dokończę…
- Jasne - stwierdził.
- Allie jest zakupoholiczką to fakt, ale to nie
powód aby zachowywać się tak jak wy. Kiedy ostatnio zaproponowałeś jej kino,
teatr albo wypad do klubu?
- To teraz moja wina?! - oburzył się mój brat.
- Nikt tu nie mówi o twojej winie - wtrącił się
Edward. - Ale Viv ma rację, za mało czasu spędzacie razem. A Alice chodzi na
zakupy po prostu z nudów.
- No nie wiem - stwierdził Jasper.
- Powiedz Allie, że taka sytuacja się nie
powtórzy, jeżeli przynajmniej w tygodniu wyjdziecie razem trzy lub cztery razy -
powiedziałam. - A najlepiej zacznij od zaraz, dzisiaj w Port Angeles jest
ciekawy spektakl.
- Może to jest wyjście - zamyślił się chłopak.
- Pewnie - odpowiedzieliśmy chórem z Edwardem.
Co wywołało śmiech naszej trójki. Gdy mój brat
parkował na naszym stałym miejscu ogarnęło mnie przeczucie. Nie robiąc sobie
nic z tego, wyszłam z samochodu w ludzkim tempie i zaczekałam na Jaspera, z
którym miałam trzy pierwsze lekcje.
Ed żegnając się z nami pośpiesznie udał się na
swoje zajęcia do budynku D. Patrzyłam jak odchodzi, gdy zakręciło mi się w
głowie, gdyby nie Jazz leżała bym na ziemi. Przeczucie powróciło, ale z dwojoną
siłą!
- Nora, wszystko w porządku? - zapytał.
- Chyba tak - odpowiedziałam, rozmasowując sobie
czoło.
- Przeczucie?
- Tak. Dość silne - przyznałam.
- To znaczy? - Był zmartwiony.
- Coś się wydarzy, nie wiem jednak czy będzie to
przyjemne doświadczenie.
- Może wrócisz do domu?
- Chyba żartujesz, nic mi nie będzie. Chodźmy już
na zajęcia, bo Panna Gonzalez weźmie nas do odpowiedzi.
~*~
Na
lekcjach byłam już w swoim żywiole, nie przejmowałam się tym co wydarzyło się
rano na szkolnym parkingu. Czasami przeczucie przychodziło i odchodziło bez
jakichkolwiek komplikacji, dlaczego nie miało by skończyć się tak i tym razem?
Jasper czasami jeszcze patrzył na mnie zatroskanym wzrokiem, ale zawsze
dodawałam mu otuchy uśmiechem.
Gdy skończyliśmy trzecią lekcję, rozległ się
dzwonek na lunch. Wraz z innymi uczniami udaliśmy się na szkolną stołówkę, aby
„poudawać” że jemy.
Fuj! Blee! Obrzydlistwo! Koszmar!
Z racji, że żadne z nas nie jadło ludzkiego
jedzenia, zostaliśmy do niego zmuszeni i to na pokaz. Tak, aby nie wzbudzać
podejrzeń co do innych uczniów. Dzisiejsza wyliczanka wskazywała na Alice, mnie
oraz Emmetta. Zatem dołączyłam do kolejki, w której stał już Misiek a chwile
później przyszła Allie.
- Rozmawiałaś z nim? - zapytała, biorąc tacę do
reki.
- Tak.
- I? - dopytywała się.
- Jasper cię kocha i zrobi dla ciebie wszystko.
Pod warunkiem, że ty odwzajemnisz się tym samym - powiedziałam.
Dziewczyna spojrzała się na mnie jakby zobaczyła
ducha, ja natomiast przesunęłam się w kolejce po lunch. Gdy nadeszła moja kolej
wybrałam jabłko i lemoniadę, następnie poszłam do kasy.
Moim kolejnym przystankiem był nasz stolik, przy
którym siedziała już Rose, Jasper i Emmett. Idąc w jego kierunku do mojej głowy
wpłynęły myśli Panny Stanley.
Jak ona to robi, że jest taka ładna?... Tak,
ale nigdy nie dorówna Cullenom… chociaż dlaczego Mike tak jej naskakuje?
Rozumiem, że jest nowa, ale… Ta Bella to
jednak dziwadło…
Spojrzałam w kierunku tajemniczej dziewczyny,
która siedziała przy stoliku razem z Jessicą, Mike’em, Angelą i Benem. Nie
grzeszyła urodą, ale nie była też przeciętna. Jej owalną, dość bladą twarz okalały
brązowe lokowane włosy do wysokości łopatek a oczy miały kolor mlecznej
czekolady.
- Viviene Cullen patrzy na ciebie - szepnęła z
przejęciem Jessica.
W tym samym momencie dziewczyna spojrzała na
mnie, odruchowo spojrzałam w inną stronę, wywracając oczami i ruszyłam w
kierunku rodziny, cały czas nasłuchując dziewczyny.
- Nie ma co, zwracasz na siebie uwagę całej
szkoły - ciągnęła.
- Kim jest ta Cullen? - zapytał delikatny głos. - I
dlaczego zdziwiłaś się, że na mnie patrzy, przecież to mój pierwszy dzień.
- To jedna z Panien Cullen - zaczęła Jess z
zazdrością w głosie. - Ta, która ci się przyglądała to Viviene, tamta blondynka
to Rosalie kręci z tym ciężarowcem Emmett’em. Obok nich siedzi Jasper i jest z
tą małą dziwaczką - Alice. Są naprawdę dziwni.
Dziwni? Chyba jedyni ze zdrowym rozsądkiem.
- To rodzina? - zapytała nieznajoma.
- Aha, wszyscy są adoptowani przez doktora
Cullena i jego żonę. Ale jak przyjaciółka radze ci nie zadawaj się z nimi. Mają
własny świat i nie udzielają się towarzysko. Wiesz, wszystko zostaje w
rodzinie.
Przyjaciółka? Już to widzę. A Emmett ciężarowcem
?Alice dziwaczką? Ciekawe mają tutaj mniemanie o nas.
Prychnęłam, po czym usiadłam pomiędzy
rodzeństwem.
- Wiecie, że mamy nową uczennicę? - zaczęłam
oschle.
- Słyszałam - powiedziała rozradowana Alice. - Ma
na imię Isabella, pochodzi z Phoenix, a jej tata to Charlie Swan.
- Nasz komendant? - zapytał Em.
- W rzeczy samej -odpowiedział Chochlik, tuląc się
do Jaspera.
- Wyuczyłaś się już jej życiorysu na pamięć? -
żachnęłam. – Nawet jak na wampira jesteś zbyt szybka.
- Ha ha ha… Kpij sobie dalej - wtrąciła z
uśmiechem dziewczyna.
- Zatem topór wojenny zakopany? - zapytałam zmieniając temat.
- Jak na razie tak - odezwał się blondyn. -
Wychodzimy dzisiaj do teatru.
- Ciekawe dzięki komu? - zapytał Edward, siadając
obok mnie.
- Wiesz, jest taka jedna para a właściwie
rodzeństwo, które zawsze wtyka nos w nieswoje sprawy… - zaczął Jazz.
- Słyszałeś Ed? - zawołałam z oburzeniem. - To po
prostu nie dopuszczalne! Musimy tej parze, a właściwie rodzeństwu przekazać ich
aluzję.
- Zgadzam się z tobą w zupełności - stwierdził
miedzianowłosy. - Allie czemu nie jesz?
- Bo Jasper… - trajkotała moja siostra.
Nie zamierzałam jej słuchać, skoro już nie
potrzebna jej była mojej pomoc. Z miną męczennicy zabrałam się za jabłko…
O matko,
jak ja to kiedyś mogłam jeść… - pomyślałam.
Nagle moje „wrażliwe” uszy ponownie wyłapały nową
uczennicę.
- A ten rudy to kto? - zapytała Bella.
Głowa mojego brata automatycznie powędrowała w
tamtym kierunku.
- To jeszcze jeden z dzieci Pana doktora, Edward
Cullen - odpowiedziała rozmarzonym głosem Stanley. - Ale nie marnuj czasu, jest
nie do zdobycia.
- Nawet nie miałam zamiaru Jess - odezwała się
cicho Swan. - Poza tym on chyba ma dziewczynę…
Edward! Nie gap się tak, bo zauważy!
Mój brat posłuchał, jednak katem oka wpatrywał
się w nieznajomą dziewczynę.
Bosh!
- Chodzi ci o Viviene? - zaśmiała się Jessica. - Z
początku wszyscy tak myśleli, idealna z nich para. Ale to biologiczne
rodzeństwo, Edward jest o rok młodszy od siostry, ich rodzice zginęli w wypadku
kiedy byli mali. Podobno doktor jest ich przyrodnim wujkiem czy jakoś tak…
Zabrzmiał dzwonek, oznajmujący koniec przerwy. Ze
zdziwieniem zauważyłam, że stołówka jest prawie pusta.
Viviene? - usłyszałam.
Tak?
Możesz odczytać myśli Belli?
Spojrzałam na niego ze zdziwieniem.
Możesz czy nie?
Zwróciłam się w kierunku nowej uczennicy i …
cisza.
Nie mogę, dlaczego?
Mnie się pytasz, jestem w szoku tak jak ty.
Dziwne.
I to jeszcze jak, ona zaraz ma biologie jak ja…
Może się czegoś dowiesz, a teraz chodźmy.
Przez
cały francuski zastanawiałam się, dlaczego mój brat nie słyszał myśli Panny
Swan - zwykłego, nieporadnego człowieka.
Hmm… a może była inna?
Różne stwory chodzą po świecie, różne anomalie -
wampiry, wilkołaki, zmiennokształtni… Być może Forks, jako maleńka mieścina ma
w sobie coś niezwykłego, bądź nadnaturalnego, ponieważ przyciąga postacie z
legend?
A może po prostu ta dziewczyna ma coś nie tak z
mózgiem?
Z takimi głupkowatymi myślami opuściłam klasę i
udałam się w stronę parkingu, gdy nagle ktoś uniemożliwił mi przejście.
- Posłuchaj Cullen - żachnęła Lorena Granger.
- Co tak oficjalnie? - odezwałam się.
- W środę jest impreza w Port Angeles - zaczęła. -
Mam nadzieję, że zaszczycicie nas swoim towarzystwem.
- A można wiedzieć, dlaczego zależy ci na naszym
towarzystwie? – zaakcentowałam przedostatnie słowo.
- Bo jesteście elitą miasta, z resztą tak jak ja
i nasza paczka - odpowiedziała z wyższością, gładząc złocisto-brązowe pukle.
- Jasne - zmierzyłam ją wzrokiem od góry do dołu. -
Gdzie ta impreza?
- Wow! - klasnęła w dłonie. - Byłam pewna, że
odmówicie. Zatem zabawa odbędzie się w najlepszym klubie Port Angeles -
Fangtasii.
- Przecież nie jesteś pełnoletnia - wtrąciłam. -
Nie wpuszczą cię.
- Mnie? Ja zawsze dostaję to co chcę.
- Tak to widać. Muszę iść.
- To do zobaczenia, Cullen.
Gdy tylko Lorena Granger, oddaliła się na
odpowiednią odległość, zaśmiałam się.
Co to za idiotyczny pomysł, aby zapraszać nas na
imprezę? Na dodatek Cullenowie jako „elita” miasta?!
- Co tak rechoczesz Viv? - zapytał Misiek.
- Wyobraźcie sobie, że nasza Miss szkoły - Lorena
Granger. Zaprosiła „nas” na imprezę, w tą środę w Port Angeles - powiedziałam.
- A czy nie w tą środę gra Paramore, w
naszym pubie? - wtrąciła Rosalie.
- Aha, dziewczyna będzie bardzo zawiedziona,
jeżeli nie wejdzie - dodałam. - A na to się zanosi, ponieważ w tygodniu wstęp
tylko dla pełnoletnich.
Dziewczyny zaczęły się śmiać, a ja zdałam relację
z mojej „krótkiej” wymiany zdań z Panną Granger. Zapytacie dlaczego za nią nie przepadam? Cóż to
proste, dziewczyna uważa się za Miss Świata, ma sieczkę w głowie, jest mściwa i
nie szanuje nikogo poza sobą. A zwróciła się do mnie, a właściwie do nas
bo stanowimy w szkole i miasteczku wyjątkowo „atrakcyjną” grupę, jeżeli mogę
się tak wyrazić.
Moje a właściwie nasze rozważania na temat jednej
z bliźniaczek Granger, przerwało przybycie Edwarda. Gdy tylko spojrzałam na
niego, wiedziałam że coś jest nie tak.
- Viviene możesz pojechać razem z Rose, muszę
pilnie załatwić sprawę w mieście? - zapytał.
- Jasne, nie ma sprawy. Coś się stało?
- Czy zawsze musi się coś stać? - warknął.
- Nie - stwierdziłam. - Ale nie musisz tego powodu
burczeć na mnie!
Ruszyłam za rodzeństwem spoglądając mimo złości
na starszego brata, który z piskiem opon wyjechała z parkingu szkolnego, tak
jakby się paliło. Mój wzrok zatrzymał się na przerażonej minie Isabelli Swan.
~*~
- Gdzie
Edward? - zapytała mama.
- Właśnie? - wtrącił Emmett. - Planowaliśmy
polowanie!
- Miał jakąś pilną sprawę do załatwienia w
mieście - odpowiedziałam.
Po czym udałam się do swojego pokoju i rzuciłam
się na łóżko, chwilę później do mojej sypialni wparowała Allie.
- Viviene!!! – krzyknęła, ale szeptem.
- Co się stało? - zapytałam nie podnoszą się z
łóżka. - Potrzebujesz sukienki na wieczór, śmiało…
- Czy mogłabyś mnie potraktować poważnie? -
zapytała.
- Jasne. Mam ci pomóc wybrać coś do ubrania?
- Tu nie chodzi o ciuchy! E D W A R D! Mówi ci to
coś?
Automatycznie usiadłam.
- Co z nim?
- Wyjeżdża! - szepnęła. - I nie chce wracać!
- Ale jak to? Czemu? - Byłam zła.
- Nie wiem, podjął decyzję to miałam wizję.
- Cholera!...
- To mało powiedziane - stwierdziła Alice. - Co
robimy?
Wstałam i zaczęłam chodzić po pokoju, natomiast
dziewczyna przysiadła na brzegu łóżka.
Co mogło się stać że podjął taką a nie inną
decyzję? Przecież wszystko było dobrze, dopóki…
- Jadę do Carlisle! - powiedziałam.
- Myślisz, że tam go złapiesz? - zapytał Chochlik.
- Mam nadzieję, nie pozwolę mu wyjechać „od tak”.
Musi wyjaśnić mi kilka spraw. Kryj mnie przed Esme, niechęcę żeby się martwiła.
- Nie ma sprawy.
Złapałam w locie torebkę i wybiegłam z pokoju,
kierowałam się w stronę garażu, gdy wpadłam na mamę.
Cholercia.
- A ty gdzie młoda damo?
- Yyy… muszę jechać do miasta… - zaczęłam.
- To dobrze się składa, Carlisle zostawił znowu
jakieś dokumenty w domu. Mogłabyś je podrzucić do szpitala? Oczywiście, mogę
poprosić Rosalie albo sama pojadę…
- Nie ma sprawy mamo! Szpital mam po drodze, to
ja będę się zbierać - powiedziałam.
Ucałowałam mamę w policzek, a następnie
siedziałam już w moim samochodzie. Z garażu wyjechałam z piskiem opon. Miałam
nadzieję, że zdążę na czas, aby się z nim rozmówić.
Nie wyjeżdża się bez pożegnania, a co dopiero bez
wyjaśnienia…
Bez pukania wpadłam do gabinetu Carlisle, był sam
na szczęście.
- Tato był tu Edward?
Ojciec wytrzeszczył oczy i przytaknął, po czym w
jego oczach pojawiał się smutek.
- Powiedział ci dlaczego chce wyjechać?
- Skąd…? Esme już wie?
- Nie. Alice ma na razie buzie na kłódkę. Wiesz
gdzie mógł pojechać? I w ogóle dlaczego?
- Nie mam pojęcia kochanie, poprosił tylko o mój
samochód i powiedział, że wyjeżdża, że dłużej tak nie wytrzyma…
- Co?! - warknęłam. - Jak on może się tak
zachowywać?
- Wiesz coś więcej? - zapytał Carlisle
podchwytliwie.
- A niby skąd - odpowiedziałam szczerze. - Zamierzam go złapać zanim wyjedzie…
- To się pośpiesz, może uda ci się go zatrzymać,
ja nie miałem szans…
- Dobra, chyba wiem gdzie będzie. A tutaj masz
dokumenty, znowu wypadły ci w garażu.
- Bardzo dziękuję.
- I dopóki nie wrócę, nie martwcie Esme.
- Kocham cię córeczko.
Uśmiechnęłam się blado i wypadłam z gabinetu
ojca, o mało co nie taranując innego lekarza.
- O Vi? Cześć! Chciał…
- Cześć, wybacz Will ale nie mam czasu na
pogaduchy. Mam pilną sprawę, pa.
To powiedziawszy pobiegłam w ludzkim tempem do
klatki schodowej, winda była dla mnie zbyt wolna. Gdy znalazłam się na
podziemnym parkingu, w szybkim, ludzkim tempie pokonałam odległość do audi,
minutę później wyjechałam na ulicę.
Tylko gdzie mógł pojechać? Alaska? Nie to by było
zbyt przewidywalne, Seattle? Boże mam nadzieję, że nie zacznie polować na
ludzi…
A może…
Jednym, szybkim ruchem wyjęłam telefon komórkowy
i wybrałam numer Allie.
- Masz go? - zapytała po cichu.
- Jeszcze nie. Powiedz mi czy samochód Carlisle
ma nawigację satelitarną?
- No pewnie, w razie kradzieży.
- Masz trzydzieści sekund, aby ustalić w którym
kierunku się udaje Alice!
W słuchawce usłyszałam świst powietrza, klikanie
na klawiaturze i kilka przekleństw Al na temat szybkości Internetu.
- Droga nr 478.
- Dzięki - rozłączyłam się.
Docisnęłam pedał gazu, wskazówka szybkościomierza
nie schodziła poniżej 230 km/h. Dość
szybko opuściłam tereny Forks, aby zagłębić się w ciemnych lasach stanu Waszyngton. Ujechałam może
kilkadziesiąt kilometrów, gdy zauważyłam śmigający, czarny AM.
Zatrzymaj się! Musimy pogadać!
Wracaj do domu!
Proszę!
Nie.
A mam cię gdzieś!
Widziałam, że zwolnił ale się nie zatrzymał.
Gwałtownym ruchem kierownicy zawróciłam samochód i zniknęłam z pola widzenia
mojego braciszka.
Jak chcesz…
Viviene to nie tak, po prostu muszę sam przez to
przejść. Musze wyjechać to jedynym sposób. Dlaczego nie potrafisz zrozumieć, że
mam dość.
Wiesz co, gorszej bujdy w życiu nie słyszałam.
Jesteś żałosny!
Co!
A to!
Nagle ni stąd ni zowąd pojawiłam się na jezdni
przed pojazdem mojego brata. Mógł się zatrzymać, albo wjechać we mnie. Wybrał
pierwszą opcję, auto zatrzymało się metr ode mnie.
- Życie ci nie miłe! - krzyknął Edward. - Mogłem w
ciebie wjechać!
- Pewnie, że mogłeś a następnie kupował byś
nowego Astona - powiedziałam z uśmiechem, że dopięłam swego.
- Po co to wszystko?
- Chcę wiedzieć, dlaczego uciekasz?
- Uciekam? - zakpił, siadając na masce.
- A niby jak inaczej można nazwać twój postępek?
- Wyjeżdżam Vivi, wyjeżdżam.
- Bo? - Nie rezygnowałam.
- Już ci powiedziałem, mam dość ograniczeń.
- Kłamiesz - stwierdziłam.
- Skoro wiesz lepiej.
- Dlaczego się poddajesz? Jesteś niesamowitym
wampirem, przecież było dobrze…
- Masz całkowitą rację, było…
Warknęłam, miałam dość.
Co za idiota…
- Czasami wkurza mnie to, że zamiast walczyć to
tak po prostu się poddajesz. Uciekasz, jak pies z podkulonym ogonem, zamiast
stawić czoło przeciwnością, jakie planuje dla ciebie los.
- Wcale nie…
- Jak nie, jak tak. Zachowujesz się jak baba…
- Czyli jak ty? - zaśmiał się.
- Nie bądź dowcipny - ponownie warknęłam. - Chcesz
zaprzepaścić te wszystkie lata, poprzez jedną dziewuchę…
- Nie wiem o czym ty mówisz.
Ha.
- Dobrze wiem o czym mówię, przyczyną twojego
wyjazdu jest jak mniemam Panna Swan.
- Wcale…
- Nie zaprzeczaj, bo i tak ci nie uwierzę. Co
takiego zrobiła, że uciekasz z Forks? Dźgnęła ołówkiem? - zakpiłam.
Warknął i doskoczył w moją stronę, w jednej
chwili przejrzałam jego umysł.
Zapach… Słodki i niezwykle kuszący…
- Możesz z łaski wyjść z mojej głowy?
- Poniekąd to ty zawsze siedzisz w mojej - odpiłam
piłeczkę. - Zatem to jednak ona.
- Proszę bardzo, teraz możesz kpić.
- Myślałam, że się już dobrze znamy Ed. Przykro
mi, że tak uważasz - powiedziałam, po czym odwróciłam się w stronę lasu.
- To nie tak, po prostu ja… - zaczął. - Nigdy nie
byłem w takiej sytuacji, jeszcze nigdy w życiu nie pragnąłem tak czyjeś krwi.
Patrzyłam mu prosto w ciemne oczy.
- Nie wiem co jest w Belli, ale ta jej krew, ona
mnie woła. Na samą myśl o tym, robię się wściekle głodny. W szkole o mało co
nie rzuciłem się jej do gardła przy wszystkich, rozumiesz? Ja po prostu nie
mogę tu dłużej zostać, bo jak nic zaprzepaściłbym te wszystkie lata, tego
jestem pewien.
- Edwardzie…
- Wiem co powiesz, że jestem silny, bla bla bla…
że dam sobie radę, lecz nie tym razem.
- Nie wiedziałam, że ta sprawa jest tak poważna -
powiedziałam. - Nie wiem jednak, czy wyjazd stąd da ci jakiekolwiek ukojenie.
Uważam, że powinieneś najpierw to wszystko przemyśleć i porozmawiać z nami…
- I przyznać się do porażki? - zakpił.
- Edwardzie, świadomość własnych wad kształtuje
naszą osobowość. Nie jest słaby ten, kto przyznaje się do porażki, lecz
człowiek który porażkę zmienia w dumę. Myślisz, że dla kogokolwiek z nas, ta
sytuacja wydałaby się śmieszna?
Mój brat spojrzał na mnie bez wyrazu, dobrze
wiedział, że mam rację.
- Oczywiście, że nie - stwierdziłam. - Nawet dla
Emmetta.
- Skoro jesteś taka mądra, to co mam robić?
- Wyjedź, ale wróć. Przemyśl wszystko i wróć.
Pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Myślałem, że będziesz mnie przekonywać aż nie
zmienię zdania.
- To nie leży w mojej naturze - powiedziałam. -
Poza tym to by nic nie dało, jesteś zbyt uparty. Jestem pewna, że uda ci się
znaleźć wyjście z tej sytuacji.
- Co z Esme?
- A co ma być?
- Co jej powiesz?
- A co mam powiedzieć?
- Viviene - zagrzmiał.
- Słucham?
- Powiedź jej co chcesz - powiedział i ruszył do
samochodu.
- Pozdrów dziewczyny i Eleazara - rzuciłam z
szelmowskim uśmiechem.
Dostrzegłam jeszcze tylko zalążek uśmiechu Eda,
poczym ruszył z piskiem opon.
~*~
Wjechałam
do garażu swoim samochodem, ale nie wysiadłam od razu. Zrobiłam głębszy wdech i
oparłam głowę o zagłówek, właśnie czekałam mnie ważna rozmowa z rodziną.
Jak na wampira przystało, bezszelestnie
przemieściłam się do salonu, gdzie zastałam wszystkich Cullenów, oczywiście z
wyjątkiem jednego.
- Cześć - powiedziałam. - Co to za zbiorowisko?
- Gdzie Edward? - zapytał Emmett.
- Wyjechał - stwierdziłam, siadając na fotelu
naprzeciw Esme i Alice.
- Czemu? - odezwała się Rosalie.
- Potrzebuje czasu, chce wszystko przemyśleć.
- Ale wróci? - wtrąciła smutna Esme.
- Mam taką nadzieję.
- Ale co się stało, że podjął taką a nie inną
decyzję? - Tym razem odezwał się Carlisle.
Z trudem wypuściłam powietrze, miałam już
przygotowane w głowie to co chciałam im powiedzieć, lecz gdy nadeszła upragniona
chwila, stchórzyłam.
- Nie mam pojęcia - skłamałam. - Chce pobyć sam, z
resztą znacie Edwarda czasami żyje w swoim świecie.
- Ale… - zaczęła ciemnowłosa wampirzyca.
- Alice, gdy nasz rudy i wkurzający braciszek
wróci, będziesz mogła sama zadać mu to pytanie - przerwałam dość ostro. - Wybacz.
- Nic nie szkodzi - powiedziała. - To zrozumiałe,
że jesteś zdenerwowana. To po prostu cud, że udało ci się go zatrzymać.
- Chwila? - zareagowała Esme. - Widziałaś się z
Edwardem?
- Tak - odpowiedziałam. - Próbowałam go nakłonić do
powrotu, jednak bezskutecznie.
- Mam nadzieję, że wkrótce wróci - odezwała się
zmartwiona mama.
- Na pewno - odezwałam się, poczym ucałowałam ją w
czoło.
- Dziękuję.
Spojrzałam w błyszczące oczy mojej matki, bolało
ją to że Ed opuścił nas bez uprzedzenia, a mnie że nie powiedziałam im
wszystkiego.
- Idę zapolować, ktoś ma ochotę na rundkę po
okolicy?
- Ja - odezwał się Emmett. - Muszę jakoś
odreagować, może na niedźwiedziu?
- My też pójdziemy - wtrąciła Alice, biorąc
Jaspera za rękę.
Bladym uśmiechem pożegnałam się z rodzicami i
Rose, poczym ruszyłam w głąb lasu.
„Kłamstwo nie staje się prawdą tylko dlatego, że wierzy
w nie więcej osób” - Oscar Wilde
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz