Zaparkowałam audi zaraz przy
mercedesie ojca i biegiem udałam się na izbę przyjęć. Zdziwiłam się bardzo, gdy
ujrzałam mnóstwo ludzi w poczekalni, większość krzeseł była zajęta przez
załamane kobiety, płaczące dzieci i pocieszających je mężczyzn. Takiego oblężenia
szpital w Forks chyba jeszcze nie doświadczył, wszędzie panował chaos i totalny
rozgardiasz. Szok i niedowierzanie wymalował się na mojej twarzy, nie miałam
pojęcia co też się wydarzyło.
- Viviene? - zapytał męski głos tuż za
mną, odruchowo zwróciłam się w jego kierunku. - Viviene Cullen? Co ty tu
robisz?
- Witaj Charlie - przywitałam się. -
Mój… przy… znajomy miał poważny wypadek…
- Przykro mi - powiedział kładąc mi
dłoń na ramieniu. - Jesteś strasznie blada, nie wyglądasz zbyt dobrze, może usiądziesz?
- Nic mi nie jest - powtórzyłam hardo.
- To ze zdenerwowania.
- Ale nie martw się, na pewno wyjdzie z
tego cało.
- Możesz mi powiedzieć, co właściwie
się stało? - Musiałam skorzystać z okazji. - Czy ci ludzie…
- To był karambol Viviene - odpowiedział.
- Karambol? - Powtórzyłam słabym
głosem, zupełnie nie podobnym do stuletniego wampira.
- Na drodze wylotowej z Forks do Port
Angeles - relacjonował policjant. - Śliska nawierzchnia, mgła i zbyt wysoka
prędkość. Siedem samochodów, ciężarówka i pełen autobus szkolny.
- O mój Boże! - Wyrwało mi się.
- Na szczęście nikt nie zginął - dodał
na pocieszenie. - Ale teraz i tak mam mnóstwo pracy.
Spojrzałam na komendanta, w jego
zmęczone brązowe oczy, takie same jakie miała Bella. Na głowie dostrzegłam
pozostałości bujnej czupryny oraz
prześwitujące siwe włosy. Uśmiechnęłam się delikatnie, aby dodać mu
otuchy. Jego chore serce pracowało na zwiększonych obrotach, na czole
dostrzegłam krople potu.
- Dbaj o siebie – powiedziałam. - Tylko
błagam wróć do domu na obiad.
- Mówisz, jak moja córka.
- Bella ma rację, przepracowujesz się.
- Znasz ją? - zapytał jak gdyby nic.
- Chodzimy do tej samej szkoły -
odpowiedziałam. - Po za tym nie trudno o znajomość w tak małym miasteczku.
- No tak - odparł lekko speszony swoim
brakiem refleksu.
- Do zobaczenia Charlie - rzuciłam
pośpiesznie. - Pozdrów Isa… Bellę.
- Dobrze - odpowiedział. - Do
zobaczenia.
Kilka minut później siedziałam już w
gabinecie ojca, podrygując nerwowo przy każdym przechodzącym korytarzem
człowieku. Od pielęgniarki dowiedziałam się, że Carlisle właśnie operuje a
William jest operowany. Więc pozostało mi jedynie czekać, aż skończą.
Nie chciałam, aby umarł. Właściwie to
nie chciałam, aby nasza znajomość skończyła się w ten sposób. Schowałam twarz w
dłoniach, świadomość że mogłabym więcej nie zobaczyć blond czupryny i
charakterystycznych brązowych oczu, doprowadzała mnie do szewskiej pasji. Czułam, że nie tak miało być, nie tak
powinien zakończyć swoje życie ten energiczny i wesoły człowiek. Te kilka
godzin przesiedziałam zupełnie nieruchomo, wpatrując się w ścianę bądź las za
oknem. Nienawidziłam takich chwil najbardziej, kiedy to miałam związane ręce i
nie mogłam kompletnie nic zrobić.
Zaczęło zmierzchać, gdy do gabinetu
wszedł mój przybrany ojciec. Nie wyglądał na swoje dwadzieścia trzy lata, a
raczej na dziesięć więcej. Zmęczenie oraz niepewność dawało mu strasznie w
kość.
- Tato! - zawołałam, wpadając w jego
ramiona. - Jak on…
- Na razie trudno mi cokolwiek
powiedzieć - zaczął. - Operacja się powiodła, doktor Stevens powiedział, że nie
doszło na szczęście do krwotoku wewnętrznego. Jednak jego ręka…
- Zaczekaj… ręka? - Przerwałam jeszcze
bardziej zdenerwowana. - Carlisle co z nią na Boga?!
Wampir nie odpowiedział od razu, doprowadził
mnie do sofy i usiadł naprzeciw, cały czas trzymając mnie za ręce. Czułam się
tak jakbym za chwilę miała usłyszeć wyrok śmierci…
- Doszło do poważnego uszkodzenia
ścięgien i kości - odpowiedział w końcu na moje pytanie. - Część paliczków
została… zmiażdżona, lekarze obawiają się że mogło dojść nawet do naderwania
nerwów.
Cichy jęk wydobył się z moich ust,
byłam przerażona.
- On jest chirurgiem - powiedziałam, podrywając się z miejsca. - Jego dłonie są narzędziem pracy, załamie się jeżeli ręka nie będzie sprawna…
- On jest chirurgiem - powiedziałam, podrywając się z miejsca. - Jego dłonie są narzędziem pracy, załamie się jeżeli ręka nie będzie sprawna…
- Wiem kochanie i przykro mi z tego
powodu.
- Możemy coś dla niego zrobić?
- Jest w dobrych rękach Viviene -
odpowiedział. - Lada chwila ma się pojawić ekipa z Seattle, więc bądźmy dobrej
myśli.
- Co masz na myśli mówiąc, że pojawi
się ekipa z Seattle?
- Nie było jeszcze takiego wypadku
tutaj, brakuje nam lekarzy - wtrącił Carlisle. - Szpital nie był i nie jest na
to przygotowany. Pacjenci z poważniejszymi urazami trafili do nas, reszta do
Port Angeles i Olympii.
- Czy… - zaczęłam nieśmiało. - Czy mogę
go zobaczyć?
Tata spojrzał w moje oczy, nie mam
pojęcia co w nich zobaczył - determinację czy ból. Ale zdecydowanie podziałało,
przebrana w granatowy strój lekarski podążyłam za ojcem. William leżał na
intensywnej terapii, gdzie tylko lekarze i personel medyczny mógł przebywać.
- Masz pięć minut - powiedział,
wskazując drzwi z numerem 13.
Gdy tylko weszłam do sali
pooperacyjnej owionął mnie aromat ludzkiej krwi. Gardło zapiekło żywym ogniem,
a jad napłyną mi do ust, z trudem przestałam oddychać. Kiedy jednak miałam
zrobić kolejny krok do przodu, znieruchomiałam na widok nieprzytomnego
mężczyzny. Z trudem rozpoznałam w nim faceta o
blond czuprynie i czekoladowych oczach. Część jego twarzy pokrywała opuchlizna,
zadrapania i szwy. Wściekle piszcząca aparatura wtłaczała powietrze do jego
płuc, inna monitorowała pracę serca. Lewa ręka była całkowicie zabandażowana i
usztywniona, natomiast do prawej podłączone były kroplówki, krew i osocze.
Serce mi się krajało na ten widok,
odważyłam się w końcu podejść do jego łóżka.
- Tak mi przykro - wyszeptałam, nie
odrywając od niego wzroku.
Odruchowo wyciągnęłam rękę w jego
kierunku, chciałam dać mu jakiś znak że jestem obok i żałuję tego co zrobiłam,
ale powstrzymałam się od takiego ludzkiego
gestu. Ponownie gniew wypełnił każdą wolną komórkę mojego ciała aż zacisnęłam
dłonie w pięści, uwidaczniając białe kłykcie i blado fioletowy żyły na rękach.
- Przepraszam… że nasze ostatnie
spotkanie nie należało do najprzyjemniejszych - załkałam, nawet nie zauważyłam
że płaczę. - Właściwie to żałuję, że wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej.
Ale mogę ci obiecać jedno… nie pozwolę ci się poddać Will.
Viviene! - krzyknął w myślach ojciec. - Musimy już iść.
Zwróciłam się w stronę drzwi, ostatni
raz spoglądając na pogrążonego w śpiączce chłopaka.
Jeszcze tu wrócę.
~*~
Czułam do siebie jeszcze większy wstręt niż zazwyczaj, nie mam pojęcia dlaczego, ale właśnie swoją osobę obwiniałam o to co przydarzyło się Williamowi. Wiedziałam, że nie ma to absolutnie sensu i moje przypuszczenia są idiotyczne, jednak tak to właśnie odbierałam.
Nie chciałam opuszczać szpitala sama,
więc cierpliwie czekałam na Carlisle aż skończy obchód. Z tego co udało mi się
dowiedzieć w wypadku brało udział pięćdziesiąt sześć osób, z tego czterdzieści
dzieci w wieku szkolnym. Istny karambol, jakiego stan Waszyngton jeszcze nie
widział na tych terenach.
Szpital w Forks nie zamierzał zasypiać.
Większość operacji już się zakończyła, jednak wiele osób czekało na wyniki
badań i wypisy. Do akcji wkroczyli lekarze z Seattle oraz Tacomy, zwalniając
tutejszych do lżejszej pracy. Z racji faktu, że mój ojciec był po podwójnym
dyżurze, chcąc nie chcąc musiał wrócić do domu.
Siedziałam w jego gabinecie wypełniając
przy okazji papiery i kartoteki pacjentów, gdy w drzwiach pojawił się Carlisle
w granatowym stroju lekarskim.
- Vanessa nie żyje - wydusił ojciec. -
Dowiedziałem się dosłownie przed chwilą.
- To niemożliwie - powiedziałam,
chowając dłonie we włosach.
- Brała udział w wypadku - mówił. -
Prowadziła samochód w którym jechał Will.
- Przecież Charlie powiedział mi, że
nie było ofiar śmiertelnych…
- Zmarła na stole operacyjnym -
wyjaśnił. - Tak jak kierowca tej ciężarówki i autobusu.
- Straszne, po prostu…
- Wiem Viviene - wtrącił, opierając się
o ścianę. - To się nie mieści w głowie, posiadam taką siłę i inne zdolności, a
nie potrafię uratować człowieka.
Podeszłam do ojca i objęłam ramieniem.
- Nie masz na to wpływu - powiedziałam
spoglądając w jego troskliwe i pełne bólu oczy. - Starasz się jak tylko możesz,
twoja wampirza natura ma ograniczenia. Po za tym taka jest kolej rzeczy, jedni
umierają aby dać życie innym.
Tak - pomyślałam.
- Chciałabym w to wierzyć, chciałabym aby było to tak proste jak mówią…
Nagle Cullen pogłaskał mnie po
policzku, przy okazji ilustrując mnie wzrokiem. Ciemno bursztynowe tęczówki
ojca kreśliły wędrówkę po mojej twarzy i oczach.
- William wyzdrowieje zobaczysz -
powiedział po chwili. - Da radę, to przecież Cullen.
Na mojej buzi pojawił się zalążek
uśmiechu.
- Chodźmy do domu - dodałam. - Pewnie
Esme nie może się nas już doczekać.
- Dzwoniłem do domu, wszystko jest pod
kontrolą.
- Mam nadzieję - westchnęłam.
Dziesięć minut później parkowałam audi
w garażu, a zaraz za mną stanął ojciec. Do domu ruszyliśmy już ramię w ramię z
nieodgadnionym wyrazem twarzy, każde z innymi myślami.
~*~
Z perspektywy Jaspera
Od powrotu ze szkoły wszyscy byli
dziwnie milczący, nawet Rosalie darowała sobie komentarze na temat Panny Swan
podczas drogi do domu. Gdy zapytałem Edwarda, dlaczego Vivi musiała nagle
pojechać do szpitala odpowiedział, że nie ma pojęcia. Co dla mnie było czymś
zupełnie nie zrozumiałym, przecież czytał w myślach.
- Naprawdę nie mam pojęcia - dodał
lekko poirytowany Edward. - Prosiła, żebym zawiózł was do domu i zerwała
połączenie.
Jednak, gdy tylko zajechaliśmy do domu,
przerażona Esme przekazała nam wieści o wypadku.
- Jest wielu rannych, a wśród nich
mnóstwo dzieci - relacjonowała. - Carlisle uprzedził, że będzie później.
- A Viviene? - zapytałem matkę, lecz
wpierw posłałem w jej kierunku falę spokoju.
- Brakuje lekarzy - wyjaśniła. - Pewnie
dlatego wezwał Elen do siebie.
- To Nora jest lekarzem? - wypalił
bezsensownie Emmett.
Chciałem już zganić go za idiotyzm i
brak taktu, ale sam zastanowiłem się nad jego pytaniem. Lekarzem?
- Kardiochirurgiem - wyjaśnił Edward
siadając na sofie.
- Aha… - załapał Em. -
Kardiochirurgiem?
- Tak - odparłem zdegustowany. -
Kardiologiem i chirurgiem Emmett. Której części z tego nie rozumiesz?
- Rozumiem wszystko bracie -
powiedział. - Dziwię się tylko, że o tym nie wiedziałem.
- Bo jesteś debilem - wtrącił Rudy. -
Nie wiałeś dyplomu lekarskiego w jej pokoju?
- Nie nazywaj mnie tak - warknął Boski
zrywając się z miejsca.
- Hej… chłopaki to nie pora… - wtrąciła
Esme karcącym wzrokiem.
- Jakiego dyplomu? - zareagowała Rose.
Edward spojrzał na nią jak na
blondynkę, którą rzeczywiście była i pokręcił z niedowierzaniem głową.
Ja też go nie widziałem - pomyślałem.
Nagle miedzianowłosy wybuchnął
perlistym śmiechem, spoglądając na mnie.
- Powiem Elen jak wróci, żeby wam go
pokazała - wyjaśnił.
- Bardzo zabawne - dodałem obejmując
Alice, moja ukochana uśmiechnęła się delikatnie i pociągnęła mnie w kierunku
kanapy.
Minęło kilka godzin od kiedy wróciliśmy
ze szkoły, odrobiłem lekcje z Allie i
zagrałem z Emmettem w szachy, oczywiście mięśniak nie miał szans. Gdy zegar
wybił dziewiętnastą Esme z przyzwyczajenia włączyła telewizor, który całkowicie
przykuł naszą uwagę.
Oglądałem wiadomości razem z resztą
rodziny, karambol na sto jedynce był
numerem jeden w dzisiejszym dzienniku.
-
Okolica nie rozpieszcza tutaj
mieszkańców, to bardzo kręta droga -
wypowiadał się jakiś łysiejący mężczyzna. - Łatwo wpaść w poślizg i nie trudno
o tragedię.
- Przypominamy - dodała spikerka, nadająca z
miejsca wypadku. - W karambolu na drodze 101 łączącej Forks z Port
Angeles uczestniczyło ponad pięćdziesiąt sześć osób. Troje z nich zmarło w
szpitalu podczas akcji ratunkowej, nie udało nam się ustalić danych osobowych.
Wiemy jedynie, że to kierowcy uszkodzonych pojazdów - ciężarówki, autobusu i
samochodu osobowego…
Nagle do naszych uszu doszedł
charakterystyczny dźwięk silnika audi i mercedesa. Opony zjednały z asfaltu na
żwir, musieli więc pokonać jeszcze odległość dwóch kilometrów, aby znaleźć się
w domu. Esme od razu przełączyła z wiadomości na inny kanał, teraz na ekranie
maszerowały modelki prosto z Paryża. Rose energicznie poprawiła włosy i
oderwała się od lektury, natomiast Alice usiadła wyprostowana.
Powolnym krokiem do salonu weszła para
wampirów ubrana niemal identycznie. Ciemno grantowa odzież medyczna odznaczała
się od ich jasnej, prawie białej skóry. Ciemne oczy ilustrowały nas wzrokiem, a
na twarzy dwójki dostrzegłem rezygnację i totalną porażkę.
Najbardziej jednak przygnębienie i
dziwny ucisk odbierałem od Viviene, od razu posłałem w ich kierunku falę
spokoju i ukojenia. Ojciec uśmiechnął się do mnie z trudem w ramach
podziękowania, natomiast Elen zniknęła w ciemnościach, przemieszczając się
prawdopodobnie do swojego pokoju.
Niechciała pociechy, chciała być po
prostu sama. Chwilę później Esme i tata również ruszyli po schodach na górę. Ja
natomiast swój wzrok zatrzymałem na rudej czuprynie mojego przybranego brata,
który jak gdyby nic wpatrywał się w telewizor.
Z Vivi wszystko ok.? - zapytałem w myślach.
- Jest po prostu zmęczona -
odpowiedział po chwili, wampirzym szeptem.
Zmęczona?
- No tą całą szopką dotyczącą wypadku -
mówił. - Chciała by pomóc, ale niestety nie może, z resztą tak samo jak
Carlisle.
Zrobili wszystko co się dało,
jestem tego pewien.
- Otóż to, teraz możemy jedynie czekać
- dodał zmieniając kanał pilotem.
~*~
Ciemne, szpitalne pomieszczenie
intensywnej terapii oświetlała mała lampka nocna, jaka stała na stoliku.
Pośrodku na jednym łóżku leżał nieprzytomny mężczyzna, wokół którego plątały
się przewody, kroplówki i rurki od respiratora. W pewnej chwili powietrze w
pokoju zadrżało, nastąpiły egipskie ciemności, a w kłębie brunatno-szarego dymu
pojawiła się nieznana postać.
Wysoki,
postawny mężczyzna o rubinowych tęczówkach i nieprzyjemnym wyrazie twarzy, z
zadowoleniem obejrzał się dookoła. Jego
długa do kostek ciemna szata szeleściła przy najmniejszym ruchu, niczym szum
jesiennych liści. Białe skrzydła, które zdobiły jego plecy, delikatnie jarzyły
się w ciemnościach. Bravillit swój
pierwszy wzrok skierował na wielkie, szpitalne okno, przez które przebijało się
nikłe światło księżyca. Granatowe, ciężkie burzowe chmury przysłoniły świetlistą tarczę,
prawdopodobnie obawiając się nadchodzącego zła. Mężczyzna
zaciągnął się powietrzem, zapach śmierci i strachu unosił się w całym szpitalu.
Na ustach anioła pojawił się krótko trwały uśmiech, gdy tylko przypomniał sobie
zdarzenie z dzisiejszego ranka.
Aż
pięćdziesiąt sześć osób udało mu się uszkodzić za jednym razem, w tym chłopaka
na którym dość mocno zależało pewnej zadziornej wampirzycy. To była uczta -
pomyślał, oblizując przy okazji usta. - Tyle krwi, tyle dziecięcej krwi…
Tym razem
krwistoczerwone oczy spojrzały w głąb sali, by skupić uwagę na człowieku.
Upadły zrobił trzy kroki do przodu, po czym pochylił się nad blondynem by
owionąć go swoim demonicznym oddechem. Na ustach pojawił się uśmiech triumfu i
cichy szept…
- Pozdrowienia
z samego piekła.
Aparatura,
jaka kontrolowała funkcje życiowe nieprzytomnego, w tym samym momencie
zarejestrowała skurcz mięśnia sercowego i natychmiastowy brak tętna. W pokoju
rozległ się ciągły dźwięk oznaczający asystorię…
- Do
zobaczenia w zaświatach… Will - dodał Thomas. - A teraz czas na wizytę u
starej, dobrej przyjaciółki. Ktoś przecież musi poinformować ją o stracie ulubionego człowieczka.
Wybuchnął
przeraźliwym śmiechem i zniknął w chmurze czerwonego dymu.
~*~
Gdy skończyła
szczotkować włosy, wstała aby udać się na taras. Jednak coś sprawiło, że nagle
znieruchomiała. Na swojej szyi poczuła pocałunki, wpierw delikatne które
stopniowo przeradzały się w bardziej nachalne i brutalne. Zaskoczona dziewczyna próbowała odwrócić
się i spoliczkować kretyna, który śmiał czelność dotykać ją bez jej zgody. Ale
nikogo za sobą nie ujrzała, mimo to pocałunki nie ustały. Tym razem
czyjaś niewidzialna dłoń błądziła po jej nagich ramionach, następnie po tali.
Wampirzyca chciała warknąć i wyrwać się jednoznacznie z uścisku, ale nie mogła.
Głos ugrzązł jej gdzieś daleko w gardle, mięśnie i stawy odmówiły
posłuszeństwa, była jak marionetka.
- Puszczaj! -
wrzasnęła w myślach Viviene, próbując się przy okazji wyswobodzić, jednak na
próżno. - Puszczaj, ale już!
Odpowiedział
jej delikatny, męski śmiech. Śmiech który znała bardzo dobrze, śmiech którego
nie chciała już nigdy ponownie słyszeć, a jednak usłyszała.
- Jesteś obrzydliwy -
rzuciła z pogardą w myślach.
Mężczyzna
mimo, że niewidziany dla oka wampirzycy przyciągnął ją bliżej do siebie, z jego
ust wydobył się pomruk zadowolenia, kiedy po raz kolejny obdarzał Viviene
nachalnymi pocałunkami.
- Taka piękna -
mówił Głos. - Taka
delikatna…
Na swoim
alabastrowym policzku poczuła czyś cuchnący oddech. Jej dłonie już dawno
zacisnęłyby się w pięści i odepchnęłaby natręta, gdyby tylko mogła.
- A taka… niewdzięczna -
dokończył z przekąsem.
Jej frustracja
i gniew sięgnął zenitu, kiedy to dłoń anioła ześlizgnęła się z tali na
wewnętrzną stronę uda Viviene.
- Tylko po to wróciłeś? -
zakpiła złotooka. - Zbyt
trudno żyć w celibacie?
- Oj Kicia, seks bez uczyć zupełnie nie
smakuje - odpowiedział.
- I kto to mówi -
sarknęła. - Były
wampir, nie pełnoetatowy upadły… nie gadaj głupot, miałeś więcej kobiet w swoim
łóżku, niż ofiar na języku.
- Zazdrosna?
- Nie rozśmieszaj mnie - warknęła. - Jesteś żałosny.
- Ja? W takim razie
spójrz teraz na siebie - dodał.
W tej samej chwili na szyi
nieśmiertelnej zacisnęła się przeźroczysta pętla, która bez problemu przecięła
alabastrową skórę prawie że z tytanu. Wampirzyca syknęła z bólu przy okazji
próbując się wyrwać z hipnotycznego uścisku, niestety bezskutecznie.
- Właściwie po co to robisz,
to wszystko -
syknęła w myślach. - Pojawiasz się i znikasz…
- A widzisz Kicia,
bo to jest tak -
zaczął swój wywód Upadły, zaciskając pętle coraz to bardziej. - Twoja
osoba zbytnio zalazła mi za skórę, mam z tego nie lada kłopoty. Po za tym znasz
mnie dobrze, wiesz że konkurencje i wrogów wykańczam do ostatka. Chyba nie
muszę dodawać kim twoja słodka osoba stała się dla mnie…
Ból paraliżował jej ciało, cienka
anielska nić przecięła nie tylko skórę ale i poparzyła, tworząc krwistoczerwone
plamy na szyi. Strużki rubinowej cieczy brudziły jedwabną bluzkę, jaką miała na
sobie. Złość buzowała w każdej komórce jej ciała, po raz kolejny czuła się
bezbronna, a przede wszystkim wściekła na siebie że dała się podejść.
- Złość piękności
szkodzi Viviene, mama ci tego nie mówiła?
Milczała, tępym i nienawistnym wzrokiem
wpatrywała się przed siebie. W tamtej chwili pragnęła tylko jednego, aby jak
najszybciej uwolnić się od brutalnego anioła.
- Byłbym zapomniał,
wpadłem do ciebie przede wszystkim aby poinformować o śmierci pewnego
śmiertelnika, z jakieś dziwnej przyczyny bliskiemu tobie człowieczka.
Wampirzyca oddaliła na setną część
sekundy chęć zemsty i ból, skupiając się nad tym co w myślach mówił do niej
Thomas.
- O czym ty mówisz?
- Ooo…
zainteresowałaś się w końcu moją osobą - wtrącił. - No proszę, zatem jestem
zbyt wspaniałomyślny.
- Bredzisz.
- JA?! - Wydarł się nagle.
W tym samym momencie Viviene poczuła
męską dłoń na swoim brzuchu, blizna po ranie zadanej prawdziwym srebrem zaczęła
niebezpiecznie parzyć. Ostre paznokcie zacisnęły się na skórze, przebijając
wampirzą powłokę ciała dziewczyny.
- Przyszedłem
tutaj, aby powiedzieć ci że to ja doprowadziłem do karambolu na 101 - dodał Głos. - I
to ja pozbawiłem życia w szpitalu Williama Cullena.
Ostanie słowa Thomasa odbiły się
bolesnym echem po jej głowie, a świat zwolnił tempa. Spod jej półprzymkniętych
powiek wypłynęły dwie krwawe łzy, powoli, bardzo ociężałym ruchem staczały się
po alabastrowym policzku wampirzycy.
W miejscu niebijącego od stu lat serca
poczuła dziwną pustkę, jakiś brakujący element dawał się jej we znaki. Przed
oczami Elen pojawiła się twarz blond chłopaka z martwymi oczami…
- Nie, to nie możliwe - wydusiła z trudem, ciepło w
okolicy rany stawało się nie do zniesienia, paliło żywym ogniem. - Nie
wierzę.
- W takim razie
może w to uwierzysz.
Perfidny ton anioła mówił sam za
siebie, jednym ruchem a właściwie dotknięciem, odnowił ranę Viviene jaka
została zadana przez Edwarda kilkanaście miesięcy temu. Sekundę później pokój
wypełnił się agonalnym krzykiem dziewczyny, z impetem uderzyła o podłogę i wiła
się w konwulsjach niczym ryba wyrzucona na brzeg.
- To tak na
pamiątkę Kicia, abyś nie zapomniała, że kiedyś wrócę - dodał znikając na razie z jej
życia.
~*~
Z perspektywy Emmetta
Donośny wrzask Viviene wyrwał mnie z
roztargnienia poalkoholowego, w jednej chwili zerwałem się z łóżka i pobiegłem
do jej sypialni. Razem ze mną zrównał się Edward i Carlisle, a ich miny nie
mówiły niczego dobrego. Gdy tylko wpadliśmy do pokoju Elen wstrzymałem oddech,
po raz kolejny nie mogłem uwierzyć w to co widziałem przed sobą.
Postać mojej siostry skąpana była w kałuży
krwi, jaka wydobywała się z jej rany na brzuchu. Nadal stałem sparaliżowany,
nie mogąc ruszyć się dalej. Kiedy Carlisle próbował zatamować krwawienie,
ponowny krzyk agonii wydobył się z ust Viviene.
- Ci… - odezwał się Edward, głaskając
Norę po włosach. - Uspokój się, wszystko będzie dobrze!
- Emmett! - krzyknął ojciec. - Moja
torba! Jasper, Rose!
- Viviene - zwrócił się do mojej
siostry ojciec. - Viviene, wiem że to boli, ale muszę to zatamować - po czym
zwrócił się do mnie. - Do cholery Emmett, gdzie ta torba!?
Aaa… torba!
- Mam ją - powiedziała Rosalie,
wpadając do pokoju. - O mój Boże, Vivi kto ci to zrobił?!
- Jak mogę pomóc? - zapytał Jasper
ojca.
Spojrzałem ponownie na siostrę, nadal
łapczywie starała się pozyskać powietrze, dygotają na całym ciele.
- Spróbuj ją uspokoić - dodał ciszej
Cullen na stronie. - Inaczej nie dam rady jej pomóc.
Jasper pokiwał głową i posłał w jej
kierunku zapewne falę spokoju, chcąc ulżyć jej w cierpieniu. Niestety
przyniosło to odmienny skutek, nasza siostra jeszcze bardziej zaczęła się
rzucać i syczeć z bólu. Blondyn od razu zaprzestał kuracji umysłowej,
przerażony wpatrywał się to w Edwarda, to w ojca.
- Carlisle… - do naszych uszu doszedł
ledwo słyszalny szept. - Carlisle…
- Elen jestem tutaj, zaraz…
- Will… William… - gdy ponownie się
odezwała z jej oczu pociekły ciemnobrunatne łzy. - Sprawdź czy… żyje.
Czy to krew? Will? Jaki Will?
- Kochanie jestem pewny - zaczął
ojciec. - Że Williamowi nic nie jest, teraz ważniejsza jesteś ty.
- NIE! - wycharczała podrywając się
automatycznie do góry, co sprawiło że przypłaciła to kolejnym atakiem bólu. -
To był Tom… To Tom… prawdopodobnie coś mu zrobił, sprawdź to!
- Tom? Ten skurwiel z natapirowanymi
skrzydłami?! - wybuchłem.
- Ta parszywa gnida?! - zapytał wściekle rudy. - Znowu?
- Dobrze sprawdzę za chwilę… -
odpowiedział lekarz, zakładając jej opatrunek na poharatanej szyi.
- Teraz! - powiedziała dobitnie Vivi. -
Zadzwoń mi nic nie będzie.
Tata jeszcze przez kilka sekund
wpatrywał się w umęczona twarz mojej siostrzyczki, po czym powiedział do mnie.
- Emmett zastąp mnie tutaj - wskazał na
opatrunek. - Przetrzymaj, tylko delikatnie. Pamiętaj, że to człowiek nie
ciężarówka…
- Dobra - wtrąciłem, zajmując miejsce
po lewej stronie.
Chwila, ciężarówka? Właściwie to
powinienem się śmiertelnie obrazić…
- Trzeba zaraz za nim ruszyć - dodał
miedzianowłosy cicho, tak aby Elen nie usłyszała. - Nie można mu pozwolić
ponownie zaatakować.
- Możemy zacząć choćby zaraz -
zaoponowałem. - Już od dawna marzę, aby skopać mu jego kościste dupsko…
- Nie! - odezwała się Vivi. - Nie
możemy się teraz rozdzielać…
- Co masz na myśli? - Zareagował
Jasper.
- Zapomnieliście z kim macie… -
wycharczała krzywiąc się znacznie. - Do czynienia?
- Ale - zacząłem.
- Żadnego „ale” – wyszeptała, poczym
się zakrztusiła.
- Nie męczcie jej już - powiedziała
moja żona. - Ma rację na razie się nigdzie nie wybierzecie, zawiadomię Esme i
Alice żeby natychmiast wróciły z polowania.
~*~
Nie pamiętałam jeszcze takiego bólu w swoim wampirzym życiu, jaki odczuwałam właśnie teraz. Epatował do wszystkich mięśni, pożerał komórki, palił wszelkie połączenie nerwowe. Czułam się zupełnie tak, jak podczas przemiany.
Edward?
Brat od razu spojrzał na mnie.
Przepraszam,
że byłem takim chamem…
Musisz sprawdzić czy z
Bellą wszystko porządku i jej ojcem -
pomyślałam.
Szok wymalował się na twarzy mojego
biologicznego braciszka, widocznie moja myśl całkowicie zburzyła jego
dotychczasowy punkt zaczepienia.
Co?
Nie ma mowy, nie zostawię cię.
Przewróciłam oczami, na szczęście to
mnie nie bolało.
Nie zgrywaj bohatera - pomyślałam. - Idź,
sprawdź czy w ogóle… żyje.
Viviene
- przeraził się.
- Do cholery idź i sprawdź czy ma się
dobrze - warknęłam tym razem na głos, cały czas wpatrywałam się w jego
bursztynowe oczy. - Weź ze sobą Alice i idź.
Nie
- obiło mi się po czaszce.
Tom prawdopodobnie
skrzywdził Willa tylko dlatego, że go… polubiłam - pomyślałam. - Jak
myślisz co zrobi Belli, gdy dowie się że ją kochasz?!
Może nic nie zrobił.
W takim razie masz to tylko
sprawdzić. Proszę.
Dobrze.
- Można wiedzieć o co się tak zaciekle
kłócicie mentalnie? - zapytała Alice wchodząc do pokoju. - Ojej Viviene… Esme
chodź tutaj natychmiast!
- Allie chodź ze mną - powiedział
Edward pociągając za sobą zdezorientowaną Chochlicę.
W tej samej chwili wrócił Carlisle, jak
zahipnotyzowana wpatrywałam się w bladą twarz przybranego ojca.
- Żyje - powiedział od razu. - Wszystko
jest pod kontrolą, jutro przewożą go do Seattle.
Poczułam ulgę, wprawdzie ciężar w moim
sercu zelżał, ale nadal byłam niepewna. Tom był taki pewny siebie, z wielką
radością oświadczył mi o jego śmierci…
- Żyje? Naprawdę żyje? - Wydusiłam z
niedowierzaniem.
- Tak kochanie, wszystko będzie dobrze
- wtrącił. - A teraz pozwól, że zajmę się tobą.
Nie odpowiedziałam tylko przymknęłam
oczy, ból ponownie raził moje ciało ze dwojoną siłą. W pewnej chwili poczułam
się jeszcze gorzej, do rany na brzuchu wlał się żrący kwas, zaczęłam się
wyrywać i krzyczeć. Ból był nie do zniesienia, nawet jak dla wampira. Każdą
cząstkę palił, trawił i rozdzierał jad, który ojciec zastosował w
ostateczności.
Nie słyszałam już tego co reszta mówiła
do mnie, wszystko działo się w zupełnie innym mi świecie. Ich współczujące
spojrzenia i przekrzykiwania mnie już nie dotyczyły, w tamtej chwili nie było
mnie. W końcu po jakimś czasie poczułam, że
ktoś trzyma mnie za nadgarstki, a ktoś inny wyciera mi policzki mokre od
krwawych łez. Już nie czułam się, jak torturowane zwierze. Ból powoli zelżał, a
moja głowa stawała się coraz to bardziej ciężka, obraz powoli się zamazywał, aż
ogarnęła mnie całkowita ciemność.
~*~
- Elen?! - zawołał znany mi głos. - Wstawaj śpiochu, ale już.
Kierowana instynktem automatycznie
otworzyłam oczy, oślepiła mnie łuna wschodzącego słońca. Zdezorientowana
rozejrzałam się dookoła, stałam na środku alejki w jednym z parków miejskich.
Drzewa zaczynały budzić się do życia po długiej zimie, na gałęziach
spostrzegłam liczne pączki i wschodzące liście.
- Elen!
Znowu ten głos -
pomyślałam.
I wtedy ją zobaczyłam, dziewczynę w
bieli, swojego klona. Jej idealnie proste, ciemne włosy powiewały delikatnie na
wietrze. Suknia niczym dotyk mgły spływała kaskadami po jej ciele, turkusowo-
błękitne oczy bacznie mnie obserwowały, gdy w końcu na ustach pojawił się
olśniewający uśmiech.
- Wiedziałam, że znów się spotkamy-
powiedziała.
- Szkoda, że zazwyczaj widujemy się w
takich okolicznościach - dodałam.
- Takie jest przeznaczenie Viviene,
nikt nie jest w stanie go zmienić.
- Bardzo pocieszające stwierdzenie -
sarknęłam. - Masz dla mnie jeszcze jakieś inne genialne rady?
- Przyszłam do ciebie, by ci
powiedzieć, że na razie będziesz bezpieczna…
Spojrzałam na siebie dziwnym wzrokiem.
- Możesz jaśniej?
- Tom na razie ci nie zagraża.
- A można wiedzieć, skąd u ciebie taka
wiedza?
- A tego już ci nie mogę zdradzić -
odpowiedziała. - Chyba wiesz dlaczego.
- Domyślam się.
- Ten Upadły nagrabił sobie nie tylko
na ziemi - mówiła. - Więc teraz ma bardziej interesujące zajęcia, niż gnębienie
ciebie a właściwie nas.
- W takim razie powinnam się cieszyć.
- Chcę cię jeszcze prosić, abyś pomimo
nacisków pojechała do Londynu i spotkała się z Claudią.
- Przecież pojadę.
- Nie, odwołasz podróż i spotkasz się z
nią w innym terminie. Nie pojedziesz bo ochrona rodziny jest dla ciebie zawsze
priorytetem. Jednak w tym wypadku musisz się tam zjawić, ta wampirzyca bardzo
na ciebie liczy.
- Nie rozumiem.
- Możesz bezpiecznie udać się do
Londynu - powtórzyła. - Ty i Cullenowie będziecie bezpieczni, przynajmniej
przez jakiś czas.
- Co takiego ważnego Claudia chce mi
powiedzieć? - wypaliłam. - Wiesz czego mogę się spodziewać? I dlaczego jest to
tak ważne?
- Nie mogę ci za wiele powiedzieć -
dodała. - Wiem jedynie, że nasze światy są bardziej narażone na
niebezpieczeństwo jak jeszcze nigdy. Tajemnica istnienia istot nadprzyrodzonych
może zostać odkryta nawet przez ludzi, nie możemy do tego dopuścić.
- Mówisz poważnie - zaczęłam. - To
spotkanie będzie miało wagę „międzynarodową”?
- Znowu żartujesz - warknęła.
- Ty razem jestem śmiertelnie poważna
Elen - powiedziałam. - Jeżeli mam pomóc to chciałabym wiedzieć jak.
- Na wszystko przyjdzie czas kochana,
dowiesz się jak postąpić kiedy już przyjdzie na to pora. Na razie wysłuchaj
dobrze tego do młoda arystokratka ma ci do powiedzenia.
- Nie wiem czy ślub z jakimś obcym
facetem… - zamilkłam kątem oka spoglądając na swojego klona. - To facet…
Druga Viviene uśmiechała się jedynie
potwierdzając moją wstępną hipotezę.
- To narzeczony Claudii jest kluczem do
wszystkiego, tak? - zapytałam podekscytowana.
- Może tak, może nie. Muszę uciekać,
czas mi się kończy.
- Dobrze Elen postaram się pojechać do
Londynu, ale ma do ciebie jeszcze jedno pytanie.
- Słucham siostrzyczko - zachichotała.
- Co z Willem? Wyjdzie cało z tego
wypadku?
- Wyjdzie Viviene, wyjdzie -
odpowiedziała dziwnym tonem. - Jego przeznaczeniem nie jest śmierć, a życie u
boku istot kochanych.
Gdy tylko skończyła mówić rozpłynęła
się w łunie jasnego światła, przymknęłam oczy i wsłuchałam się w śpiew
pobliskiego słowika. Jedno wiedziałam na pewno, świat po raz kolejny otwierał
dla mnie nowy rozdział historii.
Otworzyłam oczy zaraz
po tym, jak zniknął mój klon. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że znajduje się w
swojej sypialni. Ściany
pomalowane odcieniem koronkowego różu sprawiały wrażenie typowo dziewczęcego
pokoju, zaś czarne oraz szklane dodatki i żelazna rama łóżka dodawały
pomieszczeniu charakteru i drapieżności. Na szafce nocnej obok mnie zauważyłam
swój telefon oraz wazon z herbacianymi różami, zaraz przy łóżku stał czarny
fotel na którym prawdopodobnie siedział ktoś z moich bliskich.
Jednak teraz w
pokoju oprócz mnie nie było nikogo. Mój umysł nie miał problemu z odnalezieniem
się tym razem w realnym świecie. Dobrze wiedziałam co się wcześniej zdarzyło i
kto doprowadził mnie do nieprzytomności. Poczułam jak
ponownie moje wnętrze wypełnia gniew, a właściwe głupota dzięki której
pozwoliłam się tak łatwo podejść. Jedno było pewne, na Toma nie było sposobu.
Musiałam go znosić do końca swoich dni, albo dokonać rzeczy niemożliwej i
zniszczyć go szybciej niż on mnie. Jednak wpierw miałam co innego na głowie, a
mianowicie Willa i Claudię.
Cały czas
prosiłam w myślach Boga, by zlitował się nad tym chłopakiem, by dał mu szansę na
życie na jakie zasłużył. Jest taki młody i dobry, całe życie przed nim,
naprawdę chciałam aby mu się udało. William zasługiwał na to co najlepsze, był
jednym z nielicznych ludzi którzy za życia przeszli tak wiele.
Podniosłam się
do pozycji siedzącej na łóżku. Powolnym, zupełni nie podobnym do wampira ruchem
przeciągnęłam się. Już nic mnie nie bolało, czułam się tak jak dawniej.
Będąc
całkowicie pewna, że wszystko już ze mną porządku, wstałam. Swoje pierwsze
kroki skierowałam do łazienki, gdzie zwróciłam uwagę na swoją postać. Na szyi
nie było ani jednego zadrapania, a miodowe oczy błyszczały w półmroku
pomieszczenia. Z ciekawości podniosłam turkusowy top, jaki miałam na sobie i
spojrzałam na brzuch. Był zupełnie idealny z wyjątkiem ośmiocentymetrowej,
prawie niewidocznej dla wampirzego oka blizny.
- No w końcu
nasza księżniczka raczyła powstać z łoża - odezwał się Emmett, opierający się
szarmancko o futrynę łazienkowych drzwi.
Automatycznie
na mojej buzi pojawił się uśmiech, wampirzym tempem rzuciłam mu się na szyję.
- Cześć
Misiaku - powiedziałam. - Aż tak długo drzemałam?
- No wiesz ja
ci nie liczę, że prawie pięć dni spędziłaś w pierzynach…
- Co?! Aż
tyle? - zapytałam z niedowierzaniem, przy okazji puszczając brata. - To jaki
dzień tygodnia dzisiaj mamy?
- A piątek
wieczór kochana siostrzyczko - odpowiedział z uśmiechem. - Weekend się zaczyna!
- O cholera! -
Jęknęłam, wypadając z łazienki.
Jak szalona
zaczęłam biegać po pokoju, wpierw włączyłam laptopa i sprawdziłam 38 zaległych
wiadomości tekstowych i 87 nieodebranych połączeń. W międzyczasie do walizki
podróżnej wkładałam a właściwie wrzucałam ubrania.
- Stało się
coś? - zapytał Boski uważnie obserwując moje działania.- Dobrze się czujesz?
- Nie skądże!
A czuję się znakomicie - zawołałam spokojnie z garderoby, gdzie już się
przebierałam do wyjścia. – Po prostu mam do załatwienia bardzo ważną sprawę…
- Wyjeżdżasz?!
- zapytał. - Teraz?!
- Tak Emmett,
wyjeżdżam - odpowiedziałam w międzyczasie rezerwując bilet w biznes klasie.
- Ale nie wolno
ci nigdzie jechać - wtrącił. - Nie możesz… nie o po tym co ostatnio zrobił ci
ten zwyrodnialec! Wyjazd niczego nie
zmieni…
- Emmett
błagam - zaczęłam spoglądając w jego bursztynowe oczy. - Wiem, że się o mnie
martwicie, wszyscy. Nie wyjeżdżam z tego powodu bracie, z resztą ustaliliśmy to
już znacznie wcześniej. Uwierz na razie nic mi nie grozi - dodałam. - Nic mi
nie będzie.
- Wybacz, ale
się z tym nie zgodzę - dodał. - Wystarczyła chwila, kilka minut abyś przestała
wyglądać jak normalny człowiek. Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę co tym
razem on ci zrobił?! Jak trudno było na to patrzeć…
- Proszę nie
wracajmy już do tego…
- Viviene ty
jesteś niepoważna! - stwierdził. - Albo zupełnie głupia chcąc wyjechać w takiej
chwili.
Spojrzałam na
brata wilkiem, który nawet nie przejął się faktem iż zaczął mnie irytować. Jak
gdyby nigdy nic stanął w wejściu do mojej sypialni i zatarasował je swoją
postawą ciężarowca.
- Nie
przesadzasz czasami? - zapytałam krzyżując ręce na piersiach. - Zamierzacie mnie
teraz trzymać pod kloszem, myślisz że w taki sposób mnie ochronicie przed
Thomasem?!
- No… yyy…
między innymi.
- Aha więc
tak, mam siedzieć w domu i nigdzie się nie ruszając bez waszej zgody, dopóki
ktoś łaskawy i wspaniałomyślny pozbędzie się anielskiego dziwadła?! Dobrze
rozumuję?
- Bardzo
dobrze - odpowiedział uradowany.
- No to
zmartwię cię braciszku, że taką alternatywę możecie zastosować tylko… po moim
trupie - warknęłam.
- Właściwie to
ty już jesteś… trupem - wtrąciła Alice, materializując się przede mną. - Miło
cię widzieć Vivi.
- Hej -
mruknęłam nadąsana. - Ty słyszałaś co on powiedział?
- Nie,
widziałam - odpowiedziała brunetka siadając na łóżku.
- Nigdzie sama
nie pojedziesz! - Powtórzył dobitnie Emmett.
- Tak? A chcesz
się założyć?! - odezwałam się niskim, wampirzym głosem.
- Jestem od
ciebie silniejszy - przyznał z dumą.
- Co nie
znaczy, że mądrzejszy - powiedziała Alice. - Nie możesz jej zatrzymać siłą,
podejmuje decyzje na własne ryzyko.
- Dziękuję
Allie - uśmiechnęłam się do siostry. - Ktoś w końcu mówi w tym domu logicznie.
- W takim
razie ty jesteś jeszcze większą wariatką - warknął Em do Chochlika. - Nie
można…
- Emmett! -
przerwała mu brutalnie brunetka. - Sprawdź łaskawie czy nie ma ciebie w
sąsiednim pokoju.
- A dlaczego
miałbym być w twoim pokoju skoro jestem tutaj? Masz rozdwojenie jaźni Alice? -
Dowcipkował mięśniak.
Westchnęłam
przewracając oczami, poczym chwyciłam za walizkę i torebkę Jimmy’ego Choo
wymykając się po cichu w stronę wyjścia.
- Ja
przewiduje przyszłość kretynie! - stwierdziła z bojową miną. - I nie ma to
związku z rozdwojeniem jaźni!
- Nie nazywaj
mnie kretynem! - warknął.
- A jak mam
cię nazywać, skoro prostej aluzji nie pojmujesz?!
- Jakiej znowu
aluzji?!
- Emmett, czy
ty kiedykolwiek skończyłeś szkołę podstawową?!
- Wiesz co,
teraz to przegięłaś totalnie! - wrzasnął.
Siedziałam już
w swoim samochodzie, gdy usłyszałam huk i nieocenzurowaną listę przekleństw z
ust Emmetta i Alice. Czym prędzej odpaliłam auto i wyjechałam w stronę
najbliższego portu lotniczego. Kiedy
znalazłam się poza granicami miasteczka Port Angeles, czułam się bardziej
bezpieczna wiedząc, że rodzeństwo nie da rady mnie już powstrzymać. Wprawionym
ruchem wyprzedzałam rzędy samochodów i z uśmiechem podśpiewałam w rytm
radiowych piosenek. Po kilku godzinach moim oczom ukazał się szyld miasta
Seattle, bez trudu zaparkowałam przy lotnisku i ruszyłam w stronę terminali.
Do odlotu
miałam jeszcze trochę czasu, więc postanowiłam zadzwonić do ojca, który odebrał
już po pierwszym sygnale.
- Vivi? Dobrze
się czujesz?!
- Gdzie
jesteś?! - Usłyszałam w słuchawce warknięcie Emmetta.
- Spokojnie
Carlisle - zaczęłam. - Wszystko ze mną w porządku, mam do załatwienia pewną
sprawę, ale przedtem chciałam cię zapytać… co z Willem?
- Cieszę się,
że nic ci nie jest - odpowiedział spokojnie Cullen. - Ale nie powinnaś znikać
tak szybko, w dodatku nie sama.
- Wiem i
bardzo was za to przepraszam, ale nie mogłam inaczej.
- Rozumiem -
dodał tata. - William jest w tej chwili w szpitalu, przeszedł już kilkanaście
operacji. Lekarze z Seattle dają mu dużą szansę na powrót do pracy zawodowej…
- Nawet nie
wiesz, jak ucieszyła mnie ta wiadomość.
- Kochanie
wiem, że zawsze martwisz się o wszystkich dookoła tylko nie o siebie. Może
jednak powinniśmy wszyscy pojechać razem z tobą?
- To nie jest
konieczne Carlisle - powiedziałam. - Dam sobie radę, a w niedziele wieczorem
powinnam być już w domu.
- A mogę
chociaż wiedzieć, gdzie będziesz? - Odezwał się nagle Edward.
- Jestem
pewna, że Alice już wam powiedziała.
- Mylisz się -
warknął do słuchawki Em.
- I ci nie
powiem - dodała perfidnie Allie. - Zniszczyłeś mój ulubiony szmaragdowy sweter,
potargałeś fryzurę i zbiłeś lustro oraz stolik w pokoju Viviene…
Zrobiłam duże
oczy.
- Co zrobił?!
- Zasyczałam.
- To gdzie
będziesz? - ponowił pytanie mój ojciec, wracając do tematu.
- W Londynie -
szepnęłam najciszej, jak tylko potrafiłam. - Zadzwonię zaraz po przylocie tato,
nie martwcie się.
- Wszystko
będzie dobrze - wtrąciła Esme. - Miłego weekendu.
- Kocham was -
pożegnałam się i wyłączyłam telefon.
~*~
Czarne porsche Carrera zatrzymało się przed londyńskim Black Blood, a z samochodu wysiadła dostojna postać kobiety w krwistoczerwonym trenczu i wieczorowej sukience. Szybkim, niezwykle kuszącym krokiem ruszyła w kierunku drzwi wejściowych, które rozsunęły się na jej widok. Zrzuciwszy z siebie płaszcz w szatni, kobieta z uśmiechem weszła do loży VIP-ów.
- Miałaś dać
znać, jak będziesz w Londynie - odezwał się za jej plecami męski baryton. -
Jestem niepocieszony.
- Czyżbym
pokrzyżowała twoje dzisiejsze plany? - wtrąciła zalotnie Viviene.
- Twoja postać
potrafi nie tylko mącić plany… - zaczął z uśmiechem wampir. - Ale przede
wszystkim… zmysły.
- Nie mów mi,
że stałeś się romantykiem Damon - powiedziała kobieta. - To domena Stefano, o
ile się nie mylę.
- Może tak,
może jednak nie. Ale nie mówmy o mnie - zaczął prowadząc wampirzycę do pobliskiego
stolika. - Lepiej opowiadaj co słychać w nowym świecie.
- Nic nie
słychać Salvatore - odpowiedziała wzdychając. - Przyjechałam na spotkanie z
przyjaciółką, a akurat Black Blood był po drodze.
- Czyli jednak
nie przyjechałaś do mnie? - zapytał z miną zbitego psiaka.
- Niestety nie
tym razem.
- A jednak -
zauważył. - Stęskniłaś się za mną trochę.
- Powiedźmy,
że stęskniłam się za miastem… aglomeracją…
- Takie kity
to możesz wciskać sama wiesz komu - dodał z szelmowskim uśmiechem wampir. - Jedno
jest pewne, lecisz na mnie!
- No proszę,
skąd wiedziałeś - udała zaangażowanie.
- Dobra a
teraz na poważnie - zaczął Damon. - Przyjedziesz kiedyś tylko do mnie?
Na ustach
Viviene pojawił się kokieteryjny uśmiech, a oczy zabłysły dzikim blaskiem.
- Przyjadę w
styczniu, przecież obiecałam - powiedziała dziewczyna. - Bal założycieli
Londynu to moje wyznawanie na nowy rok.
- W takim
razie przygotuj się na niezapomniane atrakcje kochana…
Chłopakowi nie
dane było niestety skończyć, ponieważ ich rozmowę przerwał krzyk pewnej
podnieconej kobiety w czarnej, falbaniastej kreacji od Versace.
- Viviene! -
Zapiszczała nagle blond wampirzyca z fiołkowymi oczami. - Boże kobieto nie
widziałam cię ze sto lat!
- Claudia?! -
Zdziwiła się ciemnowłosa automatycznie wstając. - To naprawdę ty?
- No pewnie,
że to ja - potwierdziła dziewczyna, jednak sekundę później jej uwagę przykuł
przystojny towarzysz koleżanki. - A to kto?
- To mój
bardzo dobry znajomy Cleo - zaczęła z uśmiechem Elen. - Przedstawiam ci Damona,
Salvatore to Claudia Vol… Lechitto.
- Bardzo mi
miło, Damon Salvatore - przywitał się wampir skłaniając głowę.
- Claudia
Christina Lechitto Volturi - powiedziała z błyskiem oczach blondynka.
Twarz Viviene
nagle stężała, choć uśmiech nie spełzł z jej twarzy. Dziewczyna była bardzo
zdziwiona dlaczego przyjaciółka przedstawiła się w taki sposób, ale nie
zamierzała tego w jakikolwiek sposób skomentować. Spojrzała w kierunku Damona,
wampir zrobił wielkie oczy i odezwał się z wielkim trudem.
- Volturi?
Proszę o wybaczenie jeżeli… No cóż, jestem zachwycony mogąc powitać w swoich
skromnych progach tak dostojnego gościa.
- Może
usiądziemy - zaproponowała Elen. - Nie zdrowo jest rozmawiać na stojąco.
Na ustach
Claudii pojawił się dość perfidny uśmieszek, Viviene wiedziała dokładnie
dlaczego.
- Skąd go
wyrwałaś? - zapytała wampirzym szeptem dziewczyna. - Przecież to chodzące
ciasteczko…
- Możemy nie
rozmawiać o tym… tutaj - odpowiedziała ciemnowłosa.
- Pewnie, ale
i tak wszystko z ciebie wyduszę.
- Mam się bać?
- I to jeszcze
jak - zachichotała.
- Co powiedzą
Panie na nasz specjał lokalu? - zaproponował Damon, gdy już usadowiłyśmy się
przy stoliku.
- Chętnie
spróbuję - zaoponowała wampirzyca. - A ty Vivi?
- Ja bym
wpierw chciała zobaczyć ów specjał - powiedziała Nora. - Tak więc Damon, możesz
zaczynać prezentację.
Mój przyjaciel
skłonił się nisko i w wampirzym tempie zniknął.
- Lepiej mi
powiedź co też się stało, że dałaś się usidlić - wtrąciła Viviene spoglądając
przy okazji na pierścionek zaręczynowy.
- Cóż…
zakochałam się do szaleństwa. Noel jest niesamowitą osobą, z resztą gdy już go
poznasz to będziesz wiedziała o czym mówię.
- Dlaczego tak
bardzo zależało ci na spotkaniu ze mną na osobności?
Blondynka
spojrzała wprost w złote oczy przyjaciółki.
- Możemy nie
rozmawiać tutaj o tym? - Przedrzeźniła Claudia Viv.
- Jasne, w
taki razie może powiesz mi czy myślałaś już o swojej wymarzonej sukni ślubnej?
Chyba, że o tym też nie możemy rozmawiać…
- O tym
zdecydowanie możemy - zaśmiała się poprawiając włosy. - Chciałabym, żeby była
biała…
- Super, wiele
mi to mówi.
- Hej, nie
bądź taka - wtrąciła. - Jest wiele kolorów do wyboru, a chcę białą, z resztą ty
też musisz mieć białą.
- Ja? A to
niby dlaczego?
- Jesteś moją
druhną - opowiedziała podekscytowana. - A moje druhny będą ubrane na biało.
- Myślałam, że
to jedynie dla panny młodej zarezerwowana jest biel.
- To będzie
wspaniały ślub, być może inny do jakich przywykłaś.
- Co raz to
bardziej mnie intryguje z kim też się zaręczyłaś.
- Musisz uzbroić
się cierpliwość - powiedziała Claudia chwytając wampirzycę za rękę.
W tym samym
momencie z jej twarzy odpłynęły wszelkie emocje, oczy zaszły dziwną poświatą a
z ust wydobył się złowrogi syk. Przerażona Viviene potrząsnęła delikatnie
przyjaciółką, przy okazji rozglądając się dookoła.
- Przepraszam
za zwłokę, ale oto jestem - odezwał się Damon wychodząc z za baru. - Zapraszam
na konsumpcję.
Zaraz za nim
przy naszym stoliku pojawiły się cztery kobiety w czarnych, długich sukienkach
koktajlowych. Każda z nich trzymała w ręku szklany kielich oraz srebrny, ozdobny nóż. Dwie z nich były
Azjatkami, natomiast dwie kolejne nie wyróżniały się zbytnio od typowo
europejskich kobiet.
Viviene
omiotła spojrzeniem lożę VIP-ów, nie było w niej nikogo poza ich siódemką. Z
głośników sączyła się dziwnie hipnotyzująca melodia, powolne jaki i zmysłowe
dźwięki wywołały pomruk u wampira. Jedna z dziewcząt w czerni usiadła przy
Damonie ofiarowując mu swój kielich i nadgarstek, chłopak z uśmiechem spojrzał
w kierunku wampirzyc.
- Claudio, czy
uczynisz mi ten zaszczyt i poczynisz honory domu?
Fiołkowe oczy
wampirzycy zmieniły barwę na krwistoczerwone, jej wyraz twarzy nie zmienił się
zbytnio, jedynie tęczówki sprawiały wrażenie bardziej drapieżnych.
- Proponujesz
mi świeżynkę? – zapytała.
- Jedną z
najlepszych w Londynie - odpowiedział Salvatore.
- Nie wydaje
mi się, aby Aro pochwalał takie zagrania - wtrąciła z przekąsem, spoglądając
przy okazji na Viviene. - W końcu to człowiek, takiemu się nie ufa.
- Nie musisz
się obawiać - dodał spokojnym tonem, nacinając nadgarstek dziewczyny. - Aro
jaki i reszta Wielkiej Trójki doskonale zdają sobie z tego sprawę. Sam Demetri
był pomysłodawcą tej części projektu…
- Demetri? -
Powtórzyła cicho złotooka.
Słodki zapach
ludzkiej krwi doszedł do nozdrzy wampirzyc. Gardło zapłonęło ogniem, w ustach
zebrał się paraliżujący jad, Viviene przestała oddychać w przeciwieństwie do
Claudii.
- W takim
razie co zrobisz z tą panną po skończonym posiłku? - zapytała arystokratka. – Zabijesz tak, jak każe nasze prawo?
Damon z lekkim
niedowierzanie wpatrywał się w twarz Cleo. Kiedy jego kielich napełnił się po
brzegi życiodajną cieczą, bezceremonialnie skręcił kark młodej dziewczynie.
Zgrzyt kręgów wypełnił pomieszczenie, ciemnowłosa wampirzyca bez wyrazu
wpatrywała się w postać nieprzytomnej kobiety. Uraczyła krótkim, nieprzyjemnym
spojrzeniem przyjaciela, a następnie odesłała resztę świeżynek.
- Nasze prawo
- zaczął delektując się krwią. - Mówi jasno i wyraźnie, dopóki człowiek raczy
nas swoją krwią jest naszym przyjacielem.
- Nazwałabym
to nieco inaczej - dodała zdegustowana Claudia.
- Oj chyba się
nie polubimy, tak jak sądziłem - stwierdził Damon z uśmiechem. - Kogo ty sobie
sprowadziłaś Elen?
- Jak zwykle
jesteś w błędzie - żachnęła Viviene. - Bywaj zdrów.
- Co już
idziecie? - Zareagował chłopak. - Tak szybko? No bo chyba się nie obraziłyście
za to przedstawienie?
- Ależ skąd -
odpowiedziała Claudia. - Było mi bardzo miło, choć nie podzielam twoich
krwawych zapędów.
- Krwawych
zapędów? - Powtórzył.
- Zrozumiesz,
jak dorośniesz Damon - powiedziała Vivi. - Do zobaczenia.
- No to do
zobaczenia - dodał na odchodne.
~*~
Siedziałam
w hotelowym apartamencie razem z Claudią, pozbywszy się wcześniej eleganckiej
garderoby podkurczyłam nogi na fotelu i sączyłam lampkę czerwonego wina.
- Skoro jesteśmy już same to opowiadaj –
stwierdziłam z lekkim uśmiechem.
- Powiedz mi Viviene, czy to co widziałam było
prawdą? – Wypaliła, jak gdyby nic.
Spojrzałam
wprost w jej ciemnoczerwone oczy, była bardzo poważna.
- Zależy co widziałaś? – Zaczęłam niepewnie.
- Człowieka.
Poczułam
dziwne mrowienie w okolicach żołądka, przestałam z wrażenia oddychać. Dopiero
teraz zdałam sobie sprawę z powagi sytuacji, a właściwie zagrożenia w jakim
znalazła się moja rodzina. Claudia jako
reprezentant rodziny królewskiej mogła dosłownie wszystko, począwszy od
wstawienia się za mną, jak i wydania wyroku śmierci. Jedno było pewne, kolejne
komplikacje pojawiły się na mojej drodze.
- A co mam ci powiedzieć – wypaliłam
zdenerwowana. – Tak już jest, oni są nieodłącznym elementem naszego istnienia.
- Nie będę ci prawiła morałów Viviene –
powiedziała siadając naprzeciw. – Moja pozycja w świecie Volturi stosunkowo
osłabła, właściwie to nigdy nie byłam stuprocentową strażniczką wampirzego
prawa. Jednak ostrzegam cię przed resztą, Aro uwielbia eksperymenty, a co
najgorsze to dostatecznie niszczy konkurencję.
- Nie do końca
cię rozumiem – przyznałam zgodnie z prawdą.
- Wiesz, że
mój przybrany ojciec nie wie nic o twoich zdolnościach. Nie powiedziałam mu… bo
nie chciałam… no i nie miałam zbytnio okazji. Ale chcę, żebyś wiedziała, że Aro
kiedyś może to wykorzystać.
- Nie powiedziałaś mu? To znaczy nie
pokazałaś? – Szok wymalował się na mojej twarzy.
- Aro o wielu rzeczach nie ma pojęcia –
westchnęła przy okazji skupiając swoją uwagę na pierścionku zaręczynowym. – I
nie będzie miał.
- Myślałam, że nie ma sposobu na obejście tak
potężnego daru, jakim dysponuje twój ojciec…
- Teoretycznie nie, ale praktycznie tak.
- Znowu niewiele rozumiem Claudia – przyznałam
szczerze. – Czy w końcu dowiem się prawdy?
- Też kochana chciałabym to wiedzieć.
- W taki razie co cię hamuje?
- Do tej pory byłam pewna twojej lojalności i
dyskrecji – odezwała się po chwili. – Ale teraz mam dylemat…
- Zawsze możesz na mnie liczyć – zapewniłam. –
Jeżeli jednak nie możesz mi o czymś powiedzieć, zrozumiem. Każdy z nas ma
tajemnice i nie z każdym można je dzielić.
Uporczywie
wpatrywałam się w jej oczy, szukając powodu na zwątpienie jakim mnie obdarzyła.
Nie zrobiłam przecież nic złego…
-
Masz wiele sekretów Viviene…
- Znasz je równie dobrze, jak ja – dodałam.
Pokiwała w
zamyśleniu głową, w apartamencie zapanowała niezręczna cisza.
- Masz racje, mam – wtrąciłam po pauzie. – Ale
kto ich nie ma w dzisiejszych czasach? Po za tym czasami milczenie jest
znacznie lepszym rozwiązaniem od powiedzenia prawdy, przynajmniej nikt nie
cierpi.
- Cierpi? – Zainteresowała się.
- Tak, a przede wszystkim moja rodzina, nawet
nie mam pojęcia przez co oni przechodzą, gdy ja…
- Gdy ty co, Viviene? – Spojrzała na mnie
cierpliwie.
Spuściłam
wzrok niczym pięciolatka przyłapana na kradzieży ulubionej gumy do żucia, było
mi cholernie wstyd przyznać się do swojej słabości. Odstawiłam trzymany
kieliszek i zaczęłam krążyć niespokojnie po pokoju.
- Uwierzyłabyś w stworzenia iście z piekła
rodem, które istnieją naprawdę? – Nakręciłam się. – Albo w to, że legendy i
mity stają się rzeczywistością?
- O czym ty mówisz? – Zareagowała Claudia dość
ostrym tonem.
- O swojej żałosnej egzystencji – warknęłam. –
To właśnie zobaczyłaś…
- Elen nie oto mi chodziło… ja… - zaczęła się
jąkać. – Jesteśmy przyjaciółkami, wprawdzie mamy swoje tajemnicy, wzloty i
upadki… Ale zawsze będziemy się rozumieć, zawsze Nora.
Milczałam
wpatrując się w świetlistą tarczę księżyca.
- I jesteś w błędzie – mówiła dalej. – Wcale
nie widziałam twojego marnego życia, a barwne elementy doprawione prawdziwym
człowieczeństwem. Dlatego tak bardzo zależy mi na tym, abyś trzymała się z
daleka od tego człowieka…
- Cleo jak już wcześniej wspomniałam z tym ani
z innym człowiekiem nie łączy mnie zupełnie nic – powiedziałam. – Nie musisz mi
też powtarzać, jak brzmi nasze prawo. Doskonale zdaję sobie z niego sprawę…
- Ja tylko chciałabym cię ostrzec…
- Dziękuję za twoje dobre chęci – dodałam. –
Po prostu żyjąc tak jak my, to znaczy żywiąc się jedynie na zwierzętach możemy
egzystować z człowiekiem. Oczywiście nie ujawniając naszego sekretu, co sprawia
że wszyscy jesteśmy bezpieczni.
- Cały czas się dziwię, jak takie życie jest
możliwe? – odezwała się ponownie, jednak tym razem z uśmiechem. – Pracujesz nad
sobą, to dobrze… Wybacz, że zareagowałam tak a nie inaczej, ale…
- Wiem kochana, wiem.
- Czemu napomniałaś o stworzeniach nie z tej
ziemi? – Zapytała.
Jej nagły
zwrot zainteresowania nieco zbił mnie z tropu, spojrzałam na przyjaciółkę
półprzymkniętymi oczami.
- Chcąc nie chcąc miałam z nimi do czynienia
- odpowiedziałam po chwili wzdychając. –
Możesz mi wierzyć, lub nie…
- Ja ci wierzę Viviene, naprawdę – przerwała
mi uradowana.
Po raz kolejny
jej wybuch zainteresowania mnie zdekoncentrował, uśmiechnęłam się dość
sztucznie.
- W każdym razie – dodałam. – Nie życzę ci
spotkania ich nigdy w życiu, no chyba że twoja wampirza egzystencja straci
wszelki sens.
- Jak ich znalazłaś?
- Kogo? – Zdziwiłam się. – Tego potwora?
- Oni nie są potworami – zauważyła Claudia. –
Wprawdzie czasami dają nieźle w kość, albo są wredne ale to dobre stworzenia…
Spojrzałam na
nią, jak na idiotkę.
- O czym ty bredzisz? – Warknęłam poirytowana.
– Te plugawe kreatury nazywasz dobrymi stworzeniami?
- Viviene… Eileenowie to wspaniałe istoty… -
wtrąciła z uśmiechem.
- Kto?! Jacy Eileenowie? Ja mówię o
Bravilittach, Upadłych Aniołach na usługach Diabła…
Moja
przyjaciółka zrobiła wielkie oczy, szok wymalował się na jej bladej twarzy a z
wrażenia nieświadomie otworzyła buzię.
- Upadli? – Wydusiła ledwo słyszalnym szeptem.
– Ale jak? Gdzie? Kiedy?
- To długa historia…
- Mamy mnóstwo czasu – przerwała.
- Nie przyjechałam tutaj, aby zadręczać cię
swoimi problemami – powiedziałam. – Może kiedyś opowiem ci o wszystkim, ale nie
teraz. Musimy skupić się na przyszłej pannie młodej…
- Ale ja się nie skupię na zakupach –
poderwała się z fotela. – Nie po tym, czego się właśnie dowiedziałam…
- Kim są Eileenowie? – Tym razem to ja weszłam
jej w słowo.
- O nie Viviene – wtrąciła gestykulując na
wszystkie strony. – Niczego ci nie wyjaśnię dopóki mi nie odpowiesz na pytanie.
- To nie fair… Dlaczego ja mam mówić pierwsza?
– Pożaliłam się.
- Proszę.
- A obiecujesz, że potem ty mi wszystko
wyjaśnisz?
- Wyjaśnię ci tyle ile mogę – odpowiedziała. –
Resztę dowiesz się na ślubie, jeżeli przyjedziesz.
Zmarszczyłam
nos, nie spodobało mi się to co powiedziała panna Volturi, ale nie miałam
wyjścia. Tylko w ten jedyny sposób mogłam się dowiedzieć, kim są bądź czym
słynni Eileenowie? Oraz co najważniejsze, dlaczego moje spotkanie z Claudią
było tak ważne i niecierpiące zwłoki. Usadowiłam się
na środku łóżka i gestem ręki przywołałam wampirzycę do siebie. Na reakcję Cleo
nie trzeba było długo czekać, z wielkim uśmiechem usiadła obok mnie po turecku. Wyciągnęłam w
jej kierunku dłoń, którą ochoczo uścisnęła. Zamknęłam oczy i skupiłam swoją
wszelką uwagę na Thomasie, w mojej głowie pojawiły się znienawidzone
wspomnienia obrzydliwego wampira.
Nie wiem jak długo byłam w stanie
przekazywania swoich bolesnych doświadczeń Claudii, kiedy wreszcie się ocknęłam
na dworze było całkiem jasno. Hotelowy zegar na szafce nocnej wskazywał ósmą
rano.
- To było… niesamowite, niezwykłe, niemożliwe…
- wyliczała blondynka. – Ale i okropne, wstrętne, beznadziejne… Boże ale ze
mnie hetera, myślałam że… Wybacz Viviene, że w ciebie zwątpiłam…
- Nie masz mnie za co przepraszać –
powiedziałam. – Cieszę się, że w końcu mogłam to z siebie wydusić. Nikt oprócz
mojej rodziny nie miał o tym pojęcia.
- Naprawdę Felton posłużył się Edwardem?
Potwierdziłam
skinieniem.
- Obleśny, śmierdzący, plugawy pasożyt…
Zaśmiałam się.
- Mówisz tak samo jak Emmett, tyle że mój brat
nie ogranicza się do kulturalnych określeń.
- Wcale się mu nie dziwię – dodała. – I jak ty
z tym żyjesz? To znaczy z perspektywą ciągłego zagrożenia?
- Jakoś daję radę, nie jest jeszcze aż tak źle
– odpowiedziałam z uśmiechem. – Moja rodzina bardzo się o mnie troszczy,
czasami nawet za bardzo. Po ostatniej eskapadzie nie chcieli, abym sama leciała
do Londynu…
- I mieli rację, nie powinnam od ciebie
wymagać takiego poświęcenia.
- Przestań gadać głupoty – warknęłam. – Mam
dość traktowania mnie jak dziesięcioletniego dzieciaka, poza tym nic mi nie
grozi. Przynajmniej nie teraz i im również.
Zmierzyłam ostrym
wzrokiem przyjaciółkę, jednak chwilę później już uśmiechałam się perfidnie.
- Teraz twoja kolej kochaniutka – zagruchałam.
– Kim jest twój narzeczony?
- Skąd wiesz, że Noel należy do Eileenów? –
Odparła.
- Powiedźmy, że wywnioskowałam to z kontekstu
twojej wypowiedzi – stwierdziłam. – Zamieniam się w słuch.
Wampirzyca
westchnęła, poprawiła włosy i przeciągnęła się jak drapieżna kocica przed
polowaniem. Chrząknęłam, aby przypomnieć o swojej obecności w pokoju hotelowym.
- Eileenowie to stworzenia bardzo podobne do
wampirów – powiedziała patrząc mi prosto w złote oczy. – Jednak ich istnienie
jest trzymane w największej tajemnicy i sekrecie, nawet przed nami.
- Podobne do wampirów? – zapytałam. – To
znaczy?
- Harpie, istoty prawie ludzkie, prawie
wampirze… Trudno to określić jednym zdaniem, z wyglądu nie różnią się zbytnio
od nas.
- To co sprawia, że są tak wyjątkowe?
- Czy ja wiem? – Zamyśliła się. – Są nie są silniejsi
od wampirów, słońce im nie przeszkadza, no i chyba żyją od początku powstania
świata…
- Wow! – Skwitowałam jednym słowem.
- Wieki, stulecia temu nasze rasy żyły w
zgodzie – mówiła dalej. – Jednak po Wielkiej Wojnie, jaka nawiedziła świat
nadludzki, nasze drogi się rozeszły. Nie znam tak dobrze historii, jak bym
chciała, większość wspomnień została ukryta gdzieś w zakamarkach naszej
świadomości, reszta przepadła.
Wpatrywałam się w jej postać jak oczarowana,
nie odzywając się już ani słowem.
- Noel nie ujawnił mi wszystkiego,
prawdopodobnie nie mógł, a ja nie nalegałam. I tak z resztą to co mi powiedział
zaburzyło moje dotychczasowe pojęcie o naszym
świecie. O Eileenach wie niewiele istot, mój ojciec w ogóle nie kojarzy
królowej, właściwe to nie wie kim jest…
- Królowej?
- To bardzo skomplikowany system –
odpowiedziała. – Sama się w nim gubię… Ale na szczęście Noel i reszta jest po
mojej stronie…
- Czekaj! – Zauważyłam. – Skoro wampiry i te…
harpie są wrogami, to w jaki sposób ty i ten twój narzeczony możecie być razem?
- Oj Viviene to nie było takie proste –
zaśmiała się melodyjnie. – Poznałam swojego przyszłego męża podczas podróży po
północnej Europie i tak się zaczęło… Zakochaliśmy się w sobie od pierwszego
wejrzenia, a potem było już za późno na odkręcanie całego cyrku.
- Zakochanie i miłość to raz – wtrąciłam. – A
konflikt interesów?
- Jego rodzina z wielką rezerwą podchodziła z
początku do mojej wampirzej osoby – odpowiedziała. – Ich doświadczenia
historycznie z nami pozostawiły nie tylko niemiłe wspomnienia. Z tego co mówił
Noel ich populacja po wojnie zmniejszyła się prawie o trzy czwarte.
- Obwiniają wampiry z powodu „rzezi
niewinnych”? – Ostatnie słowa odznaczyłam w powietrzu cudzysłowem.
- Część z nich – dodała spokojnie. – Eileen
twierdzi, że wina leży po obu stronach. Dlatego między innymi zgodziła się na
nasz związek…
- Czyli masz być posłańcem dobrej nadziei? –
Zakpiłam.
- To nie jest śmieszne.
- Ja tak wcale nie uważam Cleo – wyjaśniłam. –
Ale z dalszej perspektywy tak to właśnie wygląda.
- Może i masz rację, ale gdy poznasz osobiście
wszystkich to zmienisz zdanie. To prawda są specyficzni, ale czy i my Viviene
nie jesteśmy? Ty żywisz się na zwierzętach i obcujesz z ludźmi a ja ich po
prostu zjadam i unikam – zaśmiała się blondynka.
- Skoro już pozyskałaś aprobatę przyszłej
teściowej i całej zgrai nieśmiertelnych istot, co w takim razie z Aro?
- Chciałam mu wyjaśnić co i jak, ale dopiero
na ślubie – powiedziała. – Nie doszłam niestety do tego wątku, gdy tylko
dowiedział się że moim wybrankiem serca nie jest Demetrii tylko inny mężczyzna
to… z resztą dokładnie wiesz jak reszta rozmowy się potoczyła.
- Chcesz zerwać kontakt z najbliższymi?
- Nie chcę, ale muszę – westchnęła. –
Oczywiście nigdy o nich nie zapomnę, mam oczywiście nadzieję że kiedyś
przedstawię ojcu swoją nową rodzinę. Nawet nie wiesz, jak cieszę się że mogłam
cię zobaczyć Vivi…
- Mówisz tak, jakby ktoś zabraniał ci kontaktu
z innymi ludźmi – wspomniałam.
- To nie tak – zaczęła się tłumaczyć
dziewczyna. – Widzisz, Noel poświęcił wiele aby móc się ze mną spotykać,
właściwie to naraził się na wielkie niebezpieczeństwo…
- Powiedź mi jeszcze, że to z twojego powodu –
sarknęłam. – Miałabyś odgryźć mu głowę, albo rozczłonkować i wrzucić do
najbliższego morza?
- Twój czarny humor zaczyna mnie powoli
dobijać – wtrąciła z przekąsem. – Oczywiście, że nie z mojego powodu. Aktualnie
nie potrafię ci tego wytłumaczyć, może za jakiś czas.
- Wybacz – powiedziałam skruszona. – Ale
żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku, myślałam że chodź trochę poznali się na
naszej lepszej naturze.
- Gdyby tylko usłyszała cię jedna z jego
sióstr – zachichotała kręcąc głową z niedowierzaniem. – Nie miałabyś łatwego
życia na północy…
- Oby nie – stwierdziłam z udawanym
przerażeniem. – Nie mam zamiaru narażać się rodzinie królewskiej bez przyczyny,
jeszcze skażą mnie na więzienie w jakimś obleśnym lochu. Fuj, to nie dla mnie.
- Jesteś urocza – wtrąciła. – Jestem pewna, że
pokochają cię od razu.
- Miejmy nadzieję.
- Chyba zdajesz sobie sprawę z tajemnicy, jaka
teraz i ciebie obejmuje – powiedziała bardzo poważnym tonem. – Nie możesz
powiedzieć nikomu o Eileenach, nawet rodzinie, bratu…
- Postaram się, ale będzie to trudne –
powiedziałam. – Edward czyta wszystkie moje myśli, a Alice…
- Wystarczy, że postanowisz o tym nie
wspominać a twoje myśli będą wolne od tych zakazanych – wyjaśniła. – A w razie
pytań, mów po prostu że wychodzę za mąż za wampira. Będzie dobrze!
- A gdybym przez przypadek…
- Nie będzie przypadku – przerwała z
uśmiechem.
- No dobrze.
- Przyjedziesz do nas wcześniej prawda?
Uśmiechnęłam
się uroczo przy okazji przytakując.
- Ulżyło mi, że mogłam ci powiedzieć o
wszystkim – powiedziała Claudia. – Wierzę, że mnie nie zawiedziesz, bo to
naprawdę ważne.
- Nie musisz się martwić – odpowiedziałam. –
Teraz gdy już coś tam wiem, mogę zrobić więcej. No i oczywiście dać z siebie
wszystko na maratonie zakupowym.
- Na śmierć zapomniałam o sukni ślubnej! –
Przeraziła się wampirzyca, zrywając się z łóżka.
- Spokojnie mamy dużo czasu – wyjaśniłam
szukając przy okazji w walizce ubrań. – Sklepy są otwarte do późnych godzin
nocnych.
- Trzymam cię za słowo Viviene – zagrzmiała
przyszła panna młoda.
„Kiedy jesteśmy szczęśliwi,
jesteśmy zawsze dobrzy,
lecz kiedy jesteśmy dobrzy,
nie zawsze jesteśmy szczęśliwi”
– Oscar Wilde
jesteśmy zawsze dobrzy,
lecz kiedy jesteśmy dobrzy,
nie zawsze jesteśmy szczęśliwi”
– Oscar Wilde
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz