4 lipca 2012

Rozdział 41

         Godzina mijała za godziną, minuta za minutą, a my nadal nie znalazłyśmy odpowiedniej sukni dla Claudii. Spojrzałam na zegarek, który  wskazywał siedemnastą czterdzieści dziewięć a następnie na przyjaciółkę, była załamana.
     - Mamy jeszcze kilka sklepów przed sobą, a jeżeli dzisiaj czegoś nie znajdziemy – pocieszyłam ją. – To może spotkamy się za kilka tygodni ponownie? 
         - Za kilka tygodni? – Pisnęła. – Ja nie mam tyle czasu Viviene, to prawdopodobnie moja ostatnia wizyta w tej części Europy.
         - Ale jak to? – Zdziwiłam się.
         - Taki zwyczaj – odpowiedziała. – Panna młoda nie może opuszczać rodzinnego domu aż do dnia ślubu, przez pięć miesięcy.
         - Beznadzieja – stwierdziłam. – Co to za średniowieczne zapędy?
         - Ja tego nie ustanowiłam.
         - Ale się zgodziłaś.
         - To nikła cena za wymarzone życie u boku takiego faceta – rozmarzyła się.
         - Miłość jest gorsza od sraczki… - rzuciłam pod nosem.
         - Hej słyszałam to! – Oburzyła się dziewczyna.
        - Oj chodźmy już wreszcie – wtrąciłam pociągając ją za sobą do kolejnego sklepu. – A co powiesz na Eile Saab?
       - Czy ja wiem? – Zauważyła z nutką zastanowienia w głosie. – Suknie wieczorowe ma całkiem niezłe…
        - Nie widziałaś ślubnych kreacji? – zapytałam podekscytowana. – Czemu ja od razu na to nie wpadłam, aby właśnie tutaj ciebie przyprowadzić? Chodź szybciutko!
     Gdy tylko przekroczyłyśmy progi salonu Claudia oniemiała z zachwytu, kilka minut później przymierzała już najnowsze suknie kolekcji Saab. Osobiście bardzo lubiłam tego projektanta, lekkość oraz zmysłowość materiału zawsze wywoływała u mnie uśmiech na twarzy. Mijając kolejne manekiny i wertując wieszaki moim oczom ukazała się przepiękna suknia w kolorze kości słoniowej. Długa, tiulowa o delikatnym śnieżnym zabarwieniu, wykończona perłami karaibskimi. Nie czekając na ekspedientkę, porwałam ją do przymierzalni.
        Kiedy wyszłam z pomieszczenia w tym samym momencie dołączyła do mnie Claudia. Nie potrafiłam wypowiedzieć ani jednego słowa, jej widok w koronkowo-tiulowej sukni ślubnej pobił wszystko dookoła. Nawet sukienkę, jaką ja miałam na sobie.
          - I jak? – Udało mi się wydusić.
          - To ta, to naprawdę ta wymarzona – powiedziała wzruszona.
       Moją buzię rozświetlił promienisty uśmiech od ucha do ucha, cieszyłam się ze szczęścia przyjaciółki, ponieważ zasługiwała na to, co najlepsze.
        - To jaki on jest? - zapytałam, podczas kolejnych przymiarek ślubnych szpilek. – Bo tego mi jeszcze nie zdradziłaś.
        - Noel?
        - A masz innego na oku? – Drażniłam się z nią.
       - Jesteś straszliwie złośliwa – zauważyła. – Ktoś chyba ma na Ciebie zły wpływ w domu, co?
        - No wiesz co, lepiej nie zmieniaj tematu.
      - Dobra, powiem – powiedziała z wielkim uśmiechem. – Jest niezwykłym facetem, nie tylko pod względem wyglądu czy pochodzenia, jest… cudowny, dobry i wyrozumiały… wspaniałomyślny, zawsze wyprzedza mnie o kilka sekund…
        - Być może dlatego, że czyta w twoich myślach – rzuciłam ot tak.
        - Nie dlatego Viviene – dodała. – Widzisz, gdy już spotykasz tą osobę na której bardzo ci zależy, dzięki której każdy kolejny dzień jest inny, lepszy od poprzedniego. To nie potrafisz myśleć już o niczym innym, chcesz jak najwięcej czasu spędzać z ukochanym…
       Spojrzałam na przyjaciółkę przy okazji obdarzając ją swoim olśniewającym uśmiechem, rezerwowanym tylko dla nielicznych.
       - Noel odmienił moje życie na lepsze i wiem, że nie znajdę na świecie nikogo innego. – mówiła. – W końcu jestem szczęśliwa Viv i ocalona od samotności po wieki.
         Nadal spoglądałam w jej oczy, bił od nich znajomy blask i radość życia. Kochała Noela nad swoje wampirze życie, oddała mu się całkowicie i pozwoliła na decydowanie o swoim niepewnym losie z pozoru obcemu mężczyźnie. Jednak co najważniejsze, spełniały się jej najskrytsze marzenia i powoli dopływała do końca swojej podróży w pojedynkę.
         Z mojej twarzy nie znikał uśmiech, ale jej ostanie słowa uświadomiły mi niestety moją obecną sytuację. Pomimo kochającej i dość zwariowanej rodziny, milionów na koncie, kilku samochodów i morza ubrań, nie miałam zupełnie nic. Po raz pierwszy od wielu lat poczułam się naprawdę samotna, beznadziejnie samotna wampirzyca w świecie ślubnych falbanek.
         Co za ironia! – pomyślałam.
          - Zmarkotniałaś – odezwała się Claudia. 
          - Chyba żartujesz – skłamałam bez ogródek, odwracając się do niej plecami. – Wybrałaś już pantofelki godne księżniczki?
          - Przepraszam – wydusiła. – Nie powinnam tak trajkotać…
         - Hej – zwróciłam się do dziewczyny. – O czym ty gadasz? Kobieto wychodzisz za mąż, jeden jedyny raz. Jak można o tym w kółko nie mówić?
          - Nie męczy cię to? – Zapytała nieśmiało zakładając kolejne szpilki.
          - Ani trochę – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – To co bierzemy te buty?
          - Bierzemy – zaoponowała Cleo. – Raz się żyje.
    Dwie godziny później siedziałyśmy już zadowolone w hotelowym apartamencie, przymierzając zakupione ciuchy, śmiejąc się przy tym jak przekupki na jarmarku. Czas spędzony z Claudią minął mi bardzo szybko, w międzyczasie ja opowiadałam jej ciekawostki z swojego dotychczasowego życia spędzonego u Cullenów. Panna Volturi zdała mi natomiast szczegółową relację z pierwszej wizyty u swojej przyszłej teściowej. Według wampirzycy, królowa Eileen to kobieta bardzo stanowcza, wykształcona o konserwatywnych poglądach. I mimo ogólnej opinii przyjęła Cleo bardzo ciepło, podobnie jak jej przyszłe szwagierki. Blondynka opowiadała o Eileenach tak ciepło i życzliwie, że zaczynałam szczerze w to wszystko wątpić. Jednak nie powiedziałam tego na głos, jeszcze moja przyjaciółka śmiertelnie by się obraziła. 
            Cleo zdradziła mi również, że Noel jest pierworodnym synem królowej, który po swojej matce zasiądzie na tronie. A kraina, jaką zamieszkują harpie to północno-wschodnia cześć Norwegii. Więcej miałam się dowiedzieć na miejscu, po oficjalnym przedstawieniu rodzince i dłuższej wizycie w Norwegii.
           Właściwe to nie byłam zadowolona z takiego obrotu spraw, po raz kolejny zagłębiałam się w nieznane człowiekowi dziedziny wiecznego istnienia. Co dodatkowo wiązało się z kolejnymi tajemnicami i niezwykle bolesnymi konsekwencjami w razie ich nie dotrzymania.
       Jakaś cześć mojej osoby chciała po prostu rzucić wszystko tu i teraz, odejść i nie zastanawiać się nad jakimiś Eileenami czy rozterkami sercowymi swojej przyjaciółki. Jednak ta druga ja, inna ja, jest zbyt wrażliwa i dobroduszna. Dlatego postanowiłam zostać świadkiem na ślubie Cleo, przyjechać kilka miesięcy wcześniej do Norwegii i poznać ciekawy, jak i niebezpieczny świat istot nadprzyrodzonych.
            - A ty? – Wyrwała mnie z chwilowego zamyślenia wampirzyca. – Masz kogoś na oku?
           Spojrzałam na przyjaciółkę z delikatnym uśmiechem.
            - Jak na razie nie urodził się taki – odpowiedziałam z przekąsem.
            - A Damon Salvatore?
       - To tylko znajomy - tłumaczyłam. – Poza tym facet nie jest w moim typie, zbyt pruderyjny, wulgarny, bezczelny i cyniczny …
       - Pasujecie do siebie – wtrąciła. – Jest między wami chemia, szczególnie kiedy się sprzeczacie.
           - Błagam cię – westchnęłam. – Damon i ja? Nigdy.
           - A nie jesteś zbyt wybredna?
           - Mam nadzieję, że się przesłyszałam – sarknęłam mierząc ją ostrym wzrokiem.
        - No bo wiesz… – zaczęła niepewnie. – Mnóstwo wampirów kręci się koło ciebie, taki Damon, Stefan, Joseph, Ariel, Feliks…
           - Damon to Damon, Stefan ma dziewczynę, Josh nie żyje a Ariel jest gejem…
           - A Feliks? – Zagruchała.
           - A tego wampira nie znam i wybacz, ale nie mam zamiaru poznawać – warknęłam. – I nie jestem aż tak zdeterminowana, aby rzucać się pierwszemu lepszemu na szyję.
           - Ale…
         - Czy ja jestem bezwartościową kobietą jeśli nie mam faceta? Czy naprawdę muszę mieć samca, by istnieć w społeczeństwie?
           - Nie to chciałam powiedzieć – dodała zmieszana. – Nie chcę byś była sama.
       - Wielkie dzięki za troskę, ale nie czuję się samotna – powiedziałam jak najbardziej szczerze.
      W pokoju zapadła cisza, żadna z nas już się nie odezwała. Moja przyjaciółka błądziła myślami gdzieś daleko, ja natomiast po raz pierwszy żałowałam że dałam się namówić na wypad do Londynu. 
          ~*~
         Samolot z Nowego Jorku do Seattle wylądował punktualnie na lotnisku, zamyślona i całkowicie odcięta od świata zewnętrznego patrzyłam tempo przed siebie. Jeszcze przez pewien czas miałam przed oczami scenę pożegnania w Londynie, kiedy to Claudia po raz setny przepraszała za swoje gadulstwo i zapewniała o kolejnym spotkaniu.
         Nie uważałam czasu spędzonego z przyjaciółką za stracony, jednakże po części czułam się bardzo zmęczona. Nie podobała mi się perspektywa kolejnego sekretu przed rodziną, jak i odkrywanie tajemnic nordyckich harpii. Kiedy jednak przypomniałam sobie o Eileenach, coś w mojej głowie nakazało mi zmienić temat, uczepić się innej myśli. Nie wiem dlaczego, ale od razu tak zrobiłam. Swoje kroki zaraz po wyjściu z terminala skierowałam na parking, gdzie przywitała mnie miła niespodzianka.
       - Cześć siostra – męski baryton zabrzmiał mi przy uchu. – Alice miała rację, że wybierzesz najwcześniejszy lot.
          - Witaj Jasper – uściskałam brata i pocałowałam w policzek. – Nie spodziewałam się Ciebie tutaj.
         Blondyn odebrał ode mnie na pierwszy rzut oka ciężką walizkę i ruszyliśmy ramię w ramię do samochodu.
        - W takim razie co powiesz, jak zobaczysz resztę bandy – wtrącił z szelmowskim uśmiechem.
         Chciałam już coś powiedzieć, kiedy z za zakrętu wyłoniła się potężna postać Emmetta i moja chochlikowata siostra.
          - Cześć Elen! – Zawołała Alice machając do mnie.        
          - Hej – przywitałam się.
       - Siemasz Vivi – odezwał się Boski z głupkowatym uśmieszkiem. – Jak lot? Żadnych turbulencji? Awaryjnych lądowań na wodzie?
         - Jak widać nie – odpyskowałam, nadal miałam mu za złe jego eskapadę sprzed kilku dni. – Mam nadzieję, że postarałeś się o identyczny szklany stolik…
       Zmierzyłam osiłka od góry do dołu, po chwili chłopak speszony odwrócił wzrok i nie uśmiechał się już perfidnie.
          - Nie martw się Nora – odezwał się Jasper na stronie. – Emmett zaopatrzył się w trzy dodatkowe, gdybyś przez przypadek chciała roztrzaskać mu jeden na głowie. No wiesz, ot tak dla zabawy…
          Zachichotałam cichutko.
          - Bardzo śmieszne – mruknął obrażony Misiek.
       - Ale to jest śmieszne Boski – dodała Allie. – Dobra koniec tego, panowie weźcie te walizki, a ty Viviene opowiadaj. Jak było?
          - Jak było, a może, czy przywiozłam tobie coś ładnego? – zapytałam z uśmiechem. – Bo wiesz to znaczna różnica…
      - Gdybym nie przewidziała naszej rozmowy, prawdopodobnie bym się śmiertelnie obraziła za twoje stwierdzenie – powiedziała. – Oczywiście przede wszystkim interesuje mnie, jak spędziłaś czas w Londynie z przyjaciółką – po czym dodała. – No i … ciuchy, które kupiłaś…
      Na mojej buzi zagościł uśmiech, z przyjemnością przyciągnęłam siostrę do siebie i przytuliłam.
           - Wiesz jak cię kocham Alice.
           - No ba – wtrąciła. – A tak przy okazji dziękuję za śliczny sweterek.
         Zdzieliłam ją przez ramię torebką.
           - Jesteś okropna – udałam obrażoną. – Czy chociaż raz nie mogłaś się powstrzymać?
          - Viviene, ale do kogo ty mówisz – odezwał się Emmett. – Nasza wróżbitka taka już jest, bez zakupów i patrzenia w przyszłość nie przeżyje.
           - Tak jak ty bez kobiecej ręki – wytknęła mu dziewczyna.
           - Właśnie, gdzie Rose? – zapytałam. – Zgubiłeś żonę po drodze?
           - Rosalie została w domu za karę – odpowiedział z chichotem, sekundę później dołączyła do niego i Allie. 
           - A co też biedna zrobiła? – Zdziwiłam się.
    Rodzeństwo wymieniło między sobą szybkie spojrzenie, Jasper automatycznie przyśpieszył kroku, a Emmett dostał ataku niekontrolowanego śmiechu. Natomiast moja siostra przewróciła oczami i powiedziała.
          - Zdemolowała Esme kuchnię.
          - Dlaczego? – Byłam zdumiona.
         - Cóż pewna… sytuacja nie przypadła jej do gustu – wyjaśniła brunetka dziwnym tonem.
          - W takim razie muszę z nią pilnie porozmawiać – powiedziałam wsiadając do swojego auta. – To niedopuszczalne, aby taka sytuacja się powtórzyła.
          - Zobaczymy, jak sama zareaguje… - rzucił pod nosem do siebie Em.
         Automatycznie zwróciłam się w jego stronę.
          - Na co mam zareagować Emmett? – Rzuciłam.
      Spojrzenie miśkowatego brata mnie trochę zdziwiło, był przerażony. Podążyłam wzrokiem na pozostałych, Jasper od razu wskoczył do jeepa jakby się paliło, natomiast Alice wydała mi się spięta.
     - Nie słuchaj tego gbura – powiedziała zajmując miejsce pasażera. – Ostatnio coś poprzewracało mu się w głowie, sam nie wie o czym mówi.
         Pokręciłam głową nad głupotą brata, przekręciłam kluczyk w stacyjce. Do moich uszu doszedł cichy pomruk mojego ukochanego samochodu.
          - No to opowiadaj – wtrąciła Allie, przy okazji majstrując przy odtwarzaczu CD.  
~*~
         Podczas całej drogi do domu Alice nie dawała mi spokoju wypytując prawie o wszystko. Skupiona na prowadzeniu i zwinnym wyprzedzaniu kolumny pojazdów odpowiadałam na wszelkie pytania. Nie miałam jej tego za złe, w końcu nie mogłam jej zabrać ze sobą, mimo że tak bardzo nalegała. Uśmiech na twarzy Chochlika wywołany zadowoleniem z moich londyńskich sprawozdań, był cudowną pociechą. Gdy już skończyłam wymieniać sklepy jakie odwiedziłyśmy z Claudią, siostra zdała mi relację z wydarzeń jakie miały miejsce podczas mojej kilkudniowej nieobecności w domu. Kiedy powróciła do tematu demolki, zaniosłam się perlistym śmiechem.
         Wjechałam na teren naszej posiadłości, ogarnął mnie błogi spokój i to nie za sprawą daru mojego utalentowanego brata. Cieszyłam się, że wróciłam do domu, do rodziny. Zaparkowałam w garażu zaraz przy mercedesie ojca, a kilka sekund później obok nas zjawili się chłopcy.
        - Viviene! – Zawołała od progu Esme przyciągając mnie od razu do siebie. – Jak to dobrze widzieć Cię w domu córeczko.
            - Cześć mamo – powiedziałam obdarowując ją całusem w policzek. – A gdzie reszta?
        - Rosalie i Carlisle są w salonie – odpowiedziała z uśmiechem kobieta. – Natomiast Edward będzie jak mniemam lada chwila.
          Ruszyłam razem z Alice, Esme, Jazzem i Emmettem do domu, gdy tylko pojawiłam się na piętrze zostałam obdarowana buziakami od Rose i ojcowskim uściskiem od najstarszego Cullena.
           - Nawet nie wiesz, jak się cieszę że jesteś już z nami Vivi – zaczął Carlisle. – Martwiłem się przez cały ten czas… Nie powinnaś jechać sama…
       - Tato proszę – wtrąciłam ze słodką minką. – Gdyby to nie było takie ważne, nie ruszałabym się z domu. Po za tym cieszę się, że w końcu zobaczyłam się z Claudią i Damonem. Brakowało mi…
           - Zakupów? – Zakpił Em. – Wolności?
         - Emmett! – Zagrzmiała Rosalie. – Czy ty aby nie powinieneś się wtrącać w nie swoje sprawy?!
           - A tobie o co znowu chodzi kobieto? – Warknął mięśniak. – Czepiasz się i czepiasz…
           - Ja się czepiam! – Zapiszczała blondyna. – Ja…
          - DOSYĆ TEGO! – krzyknęłam zatrzymując całą uwagę rodziny i kłócących małżonków na sobie. – Proszę was, darujcie sobie…
           - Viviene, bo ty nic nie rozumiesz – powiedział poruszony Emmett.
           - W takim razie mi wytłumacz, geniuszu – warknęłam zakładając ręce na piersiach.
           - Synu, Elen… - zaczął z nadzieją Carlisle. – Uspokójcie się.
          - Postąpiłaś źle wyjeżdżając bez ochrony, bez nikogo z nas – mówił mój brat całkowicie ignorując ojca. – I jeszcze się dziwisz, że jestem wściekły?! Ale nie tylko ja, Edward, Carlisle i Jasper uważają tak samo…
           - Nie mam pięciu lat – przerwałam tą farsę ostrym tonem, przy okazji mierząc bruneta. – Nie urodziłam się wczoraj i nie musisz mi mówić o zagrożeniu, bo dobrze zdaję sobie z niego sprawę…
          - Jak widać nie, skoro wystawiasz się jak na tacy zbiegłemu skurwielowi – odpyskował wściekły wampir. – Masz kompletnie gdzieś to, co my tutaj wszyscy  przeżywamy, gdy ty leżysz pokiereszowana przez jakiegoś patafiana z anielsko-wampirzymi skrzydłami…
          Słowa mojego brata w jednej chwili uraziły mnie do żywego.
          Ja mam wszystko gdzieś? Ich również? – pomyślałam, a właściwe zagrzmiałam.
     Moja twarz w jednej chwili przybrała nieprzyjemny wyraz, oczy zwężały się jak u drapieżnika, a dłonie zacięłam w pięści przy okazji spinając swoje wszystkie mięśnie. Świat przede mną przysłoniła niewidzialna, lekko czerwona poświata - furia. Gdzieś z głębi gardła wydobył się wściekły, wampirzy charkot. Zauważyłam lekkie zawahanie ze strony mięśniaka i dość zdziwioną minę najbliższych, natomiast ja miałam już to wszystko powyżej uszu, szykowałam się do ataku.
          - Carlisle, Esme, Alice, Jasper, Rose, Emmett… Viviene jesteśmy! – Zawołał Edward wchodzący do domu.
          - Mamy gości? – Odezwałam się pierwsza, nadal nie spuszczając oczu z Emmetta. Cullen również nie dawał mi satysfakcji z chwilowej przerwy w rozmowie.
             - Chodźcie do salonu! – Zawołała Esme, materializując się przy moim prawym boku.
          Warknęłam cicho w stronę osiłka, za co na marginesie przypłaciłam ostrym spojrzeniem matki. Co to, to nie.  Tym razem nie zamierzam odpuszczać. Nie ma mowy!
      Do moich wampirzych uszu doszedł dźwięk ludzkich stóp oraz dziwaczny odgłos dudnienia. Przecież wampiry poruszają się bezszelestnie – pomyślałam. W tej samej chwili do salonu wszedł mój rudy brat i niewysoka, ciemnowłosa dziewczyna o czekoladowych oczach. Zdziwienie automatycznie pojawiło się na moje twarzy, przelotem spojrzałam na domowego troglodytę, na jego ustach zagościł perfidny uśmiech. W tej samej chwili słodki zapach ludzkiej krwi połechtał moje podniebienie, nie przestałam jednak oddychać. A wręcz z wielką rozkoszą delektowałam się kwiatową esencją życiodajnej cieczy Panny Swan.
         Swój wampirzy wzrok skierowałam na dziewczynę towarzyszącą mojemu bratu, z uśmiechem i pewnością kroczyła u jego boku. Kiedy jednak ujrzała nas razem, w dodatku z nieciekawymi minami, przytuliła się do Edwarda i zadrżała.
         Mój wyraz twarzy nie zmienił się zbytnio, ponieważ nadal była wściekła na osiłka. Mimo to wykorzystałam dar czytania w myślach na Emmecie, był zbyt pusty aby ukrywać cokolwiek. Przelotnie spojrzałam na Rose, dziewczyna stała najdalej od wszystkich nie rzucając się w oczy.
         Zatem pierwsza wizyta Panny Swan nie przypadła siostrze do gustu? – zapytałam samą siebie, po przejrzeniu mózgownicy troglodyty. – Cóż za tragedia… - dodałam ironicznie.
         Zdziwiła mnie jednak nie obecność Isabelli w naszym domu, ale reakcja Jaspera, Esme i Carlisle. Wspominana trójka otoczyła moją postać niby to przypadkiem, jednak ja wiedziałam dokładnie dlaczego.
       Miałabym się jej rzucić do gardła? – pomyślałam z kpiną, przy okazji kierując swój wzrok na Edwarda. – A może zdemolować pokój? Roztrzaskać fortepian ze złości?
          Mój brat chyba się zmieszał, bo automatycznie utkwił swój wzrok w innej części salonu.
          Macie cudowne poczucie humoru… Najpierw Emmett, a teraz ty?
     Nie odpowiedział na moje mentalne pytanie. Zdegustowana przewróciłam oczami i założyłam ręce na piersiach, już nie byłam zła a po prostu chciałam wyśmiać całą tą jak dla mnie idiotyczną sytuację. Z błyskiem w oku wpatrywałam się w postać małej Swan. A co mi tam?
       - Miło cię widzieć Bello w naszych skromnych progach – odezwałam się pierwsza ku zdziwieniu reszty, decydując się przy okazji na wyminięcie mamy oraz brata. – Mam nadzieję, że twój tata czuje się dobrze?
     - Yyy… Bardzo dziękuję – odpowiedziała nieco zmieszana. – A Charlie czuje się znakomicie.
          Obdarzyłam ją lekkim uśmiechem dodając.
      - Skoro już część oficjalną mamy za sobą – spojrzałam na mojego rudego brata, a następnie na rodzinę. – To pozwólcie, że pójdę do siebie, dopiero co przyjechałam. 
          - Nie ma sprawy Viviene – wtrąciła Bella. – Fajnie, że wróciłaś.
        - Ciebie również miło widzieć Edwardzie – przywitałam się, akcentując dość wyraźnie jego imię.
       Mój biologiczny brat mruknął pod nosem jedynie cześć, nie uraczywszy mnie nawet dłuższym spojrzeniem. Z daleka odczułam, że jest mu strasznie głupio, z resztą nie tylko Edwardowi. Nie mając zatem już nic więcej do powiedzenia na dole, ruszyłam w stronę schodów zostawiając Cullenów i dziewczynę samych. 
           - Nawet nie wiesz jak się cieszę, że przyszłaś – powiedziała Alice podchodząc do Swan. – Chodź…
           - Tak idź – mruknęłam pod nosem. – Najlepiej jak najdalej od wampirzego środowiska.
~*~
         Od dziwnego przedstawienia zaraz po moim przyjeździe do domu minęło kilka godzin, w międzyczasie nikt nie śmiał mi przeszkadzać, z czego byłam bardzo zadowolona.
       Podczas kilku chwil samotności rozpakowałam walizkę i wysłałam maila do Claudii, powiesiłam suknię w garderobie oraz wzięłam długą, odprężającą kąpiel. Przebrana w ulubione rurki, koszulkę i dość ekscentryczną marynarkę czytałam jakąś powieść o antyutopii.
            - Viviene? – zapytała w drzwiach Rosalie. – Mogę wejść?
            - Jasne – powiedziałam odkładając książkę na stolik. – Co cię do mnie sprowadza?
        - Cieszę się, że już wróciłaś – powiedziała. – Było nieciekawie podczas twojej nieobecności.
         - Wydaje mi się, że już to dzisiaj słyszałam – dodałam z przekąsem przyglądając się badawczo siostrze.
             - Właściwie to przyszłam, bo Carlisle prosi cię na dół, chce porozmawiać.
        Może wie coś w sprawie wypadku i Williama – pomyślałam z nadzieją. – Już tak dawno nie miałam a nim wieści…
            - W takim razie nie pozwólmy mu dłużej czekać – wtrąciłam i złapałam siostrę za rękę. – A i gratuluje demolki, pierwsza klasa.
            - Naigrywasz się ze mnie?
           - Ależ nie, bardzo efektowne – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Może i ja coś dzisiaj rozwalę, albo kogoś…
          Weszłam do salonu razem z blondynką, ku mojemu zdziwieniu na zebranie zebrała się cała rodzina. Spojrzałam na rudego z szelmowskim uśmiechem.
            - Odprowadziłeś Bellę pod same drzwi? – zapytałam z ironią.
            - Nie bądź wredna – zaczął.
       - Myślałam, że mamy rozmawiać w cztery oczy – zwróciłam się do ojca, ignorując braciszka. – Jak widzę będzie inaczej, słucham.
           - Chciałem cię przeprosić za to, że zatailiśmy przed tobą pobyt Belli w naszym domu – powiedział. – Ale baliśmy się, że zareagujesz dość…
            - Rozumiem – wtrąciłam. – Szkoda tylko, że znowu wracamy do punktu wyjścia.
            - To znaczy? – zapytał Jasper.
          - Jesteśmy rodziną, a rodzinie się ufa – przytoczyłam znany slogan Rose, przy okazji spoglądając na żonę Emmetta. – I nie chodzi mi tutaj o Bellę, czy powód mojego nagłego wyjazdu, ale o całokształt. Ja wiem, że jestem trudna i skomplikowana… i od niedawna mam rodzinę, oczywiście staram się jak mogę, jednak nie zawsze mi wszystko wychodzi.
            - My to wiemy kochanie – odezwała się Esme ze spokojem.
        - Jak widać nie wszyscy – mój wzrok spoczął na Edwardzie i Emmecie, nikt się nie odzywał. Westchnęłam i podeszłam wpierw do obrażonego Boskiego.
       - Nie lubię się z tobą kłócić – powiedziałam szczerze. – Jednak w tym co mi wypomniałeś, a właściwie wywrzeszczałeś po części miałeś rację. Nie powinnam wyjeżdżać sama…
        - No pewnie – potwierdził a z jego twarzy powoli odpływała maska, jaką przybrał podczas naszej awantury.
           - Ale nie mam was gdzieś, ani tego co czujecie – dodałam odwracając się do reszty. – Nigdy nie miałam i nie będę. Czasami żałuję, że sprowadzam na naszą rodzinę takie akcje…
             - Elen to nie twoja wina – wtrąciła Alice obejmując mnie ramieniem.
           Zaśmiałam się gorzko w przypływie czarnego humoru.
        - Moja Allie, tylko moja – westchnęłam. – Mogłam go zabić, gdy był jeszcze dość nieszkodliwym wampirem. A teraz… No cóż zostaje mi jedynie czekać na własną śmierć – dodałam w myślach. 
          Nawet tak nie myśl – warknął Edward, echo wampirzego charkotu rozniosło się po mojej głowie. – Nigdy, rozumiesz?
         Posłałam mu smutne spojrzenie doszukując się w jego onyksowych oczach odrobiny zrozumienia.
             Ed dobrze wiesz, jak prawdopodobnie to się skończy.
             Nie inaczej niż ty – odpowiedział. – Ale jak sama wiesz, wszystko się może zdarzyć.
            Nie kłóćmy się już więcej – pomyślałam. – Nienawidzę, gdy patrzysz na mnie w taki obojętny sposób.
           To ja powinienem cię przeprosić, zawsze chciałaś dobrze a ja, jak idiota i kompletny palant odbierałem każdą twoją pomoc i radę jak atak. Wybacz Viviene.
       Na mojej buzi pojawił się nikły uśmiech, nasza mentalna rozmowa zajęła mniej niż sekundę, więc reszta nawet tego nie zauważyła. No może z wyjątkiem Jaspera, który ukradkiem przyglądał się mi i Edwardowi.
            - Nasza wróżbitka ma rację – dodał Em łapiąc mnie za rękę, abym skupiła się ponownie na jego osobie. – Poza tym dzięki temu jest czasami wesoło… no i możemy się pokłócić…
           - Oj Emmett, ty się nigdy nie zmienisz – powiedział Carlisle z uśmiechem. – Ale masz rację z wami nie można się nudzić.
           - Kochanie jesteśmy tutaj wszyscy z tobą – zapewniła mama biorąc mnie w objęcia. – Pamiętaj!
           - Nie poddam się bez walki – zapewniłam rodzinę. – To jednak nie przesądza o moim losie, Tom nie spocznie dopóki nie doprowadzi swoich planów do końca.
        - I miejmy nadzieję, że mu się nie uda – dodał Jasper. – Jesteś silna, uzdolniona i sprytna. A w życiu przeszłaś wiele…
           - I przejdę tyle ile będę musiała – powiedziałam z uśmiechem. – A złościć i tak się będę, taka już moja natura.
          - No to ewidentna cecha, jaką odziedziczyłaś po swoim rudym braciszku – wtrąciła Rose.
            - Nie jestem rudy – przypomniał Edward. – A miedzianowłosy.
            - Nie zaprzeczyłeś – wtrącił Emmett z chichotem.
            - Bo nie zdążyłem – bronił się Cullen.
            - Jasne – dorzucił Jasper z perfidną miną.
            - A wiesz co jest twoim Vivi największym atutem? – Zapytał Emmett po chwili.
            - No dajesz, co takiego?
      - My oczywiście, masz nas – wtrącił osiłek, podchodząc do braci. – Zwinnego i niepokonanego w walce Jaspera, najsilniejszego wampira w rodzinie w moje skromnej postaci oraz rudego i czasami niezwykle irytującego, jak i czytającego w myślach Edka.
          - Ile razy ja mam ci powtarzać, że nie jestem rudy? – Warknął miedzianowłosy w stronę domowego siłacza.
             - No tyle ile będzie trzeba – odpowiedział Boski.
       Nie wytrzymałam, zaczęłam się śmiać, a ze mną i reszta Cullenów. Powoli wszystko wracało do normy, chociaż mnie męczyło jedno jeszcze zagadnienie.
            - Naprawdę myślałeś, że rzucę się na Bells? – zapytałam brata.
          - No może nie koniecznie – odpowiedział z wahaniem. – Bałem się raczej, że zaczniesz krzyczeć, albo demolować salon, rzucać książkami, wazonem…
           - Czyli bałeś się o reputację własnej rodziny? Isabella zobaczy jaką masz siostrzyczkę z piekła rodem i zwieje gdzie pieprz rośnie…
            - Nie ujął bym tego w taki sposób.
       - Wyobraźnię to ty masz – stwierdziłam z wyższością. – Szkoda tylko, że nie na odpowiednim poziomie.
            - Naprawdę jesteś wredna.
            - Uczę się od najlepszych – dodałam pokazując mu język niczym pięciolatka.
           - Ha ha ha... Właściwie to co robiłaś w tym Londynie? – zapytał Edward siadając na kanapie. – Bo chyba nie tylko zakupy?
            - Przede wszystkim zakupy – wyjaśniłam. – Spotkałam też Damona, no i Claudię.
            - I co słychać też u córeczki Aro? – Odezwała się Rose.
        - Jak zwykle podróżuje – powiedziałam. – Jednak teraz na dłużej zatrzymała się w Norwegii, gdzie prawdopodobnie zostanie przez jakiś czas.
            - A czemu? – Wtrąciła Allie.
         - Wychodzi za mąż – kontynuowałam. – Co nie zmienia faktu, że zakochała się w tamtym kraju. 
            - Pojechałaś na poszukiwania sukni ślubnej? – Ponownie zapytała Alice.
           - I tak i nie – odpowiedziałam. – Ta cała ceremonia i wybranek Claudii nie przypadł Aro do gustu…
            - Co masz na myśli? – Zaciekawił się Carlisle.
          - Dokładnie to co powiedziałam, Aro nie zaakceptował narzeczonego Cleo, chciał ją nawet potraktować za to małą Jane, ale w porę się opamiętał – wyjaśniłam. – Szkoda mi jej, bo bardzo kocha ojca, a teraz muszą zerwać ze sobą kontakt, przynajmniej na jakiś czas.
           - Ale czemu Volturi nie spodobał się jej facet? – Dążył Emmett. – Ma garba, krzywy nos, koślawe nogi?
            - Nie wywodzi się z klanu królewskiego – odpowiedziałam.
            - I tylko dlatego? – zapytała Esme.
          Przytaknęłam.
            - To chore – wtrąciła Alice.
      - Jak widać Aro nadal gustuje w średniowiecznych zapędach – stwierdziłam. – Małżeństwo Claudii było aranżowane, niestety jedna ze stron złamała dane słowo, no i jak to się mówi klops.
            - Czy z tego powodu jej pozycja w Volterze uległa zmianie? – zapytał Edward.
         - Oczywiście, mała Jane jest w siódmym niebie, ponieważ ponownie jest dla naszego władcy oczkiem w głowie – odpowiedziałam. – Inaczej nie mogłoby być, jednak nadal jest córką Aro Volturi. Sulpicia nadal uważa ją za swoją pierworodną, a Aro nie może zmienić zdania żony.
            - Kim jest narzeczony Cleo? – zapytała Esme.
           - Nie mam pojęcia – powiedziałam. – Wiem, że nie jest sam, ma kilka sióstr i brata oraz bardzo despotyczną matkę. 
           - I wszyscy mieszkają razem? Tak jak my? – Zdziwił się Jasper.
           - Jak wrócę z Norwegii to wam powiem – wybrnęłam sprytnie.
           - Może jest… człowiekiem? – Zainteresował się Edward.
         Automatycznie zwiększyłam swoją czujność.
          - Claudia nie związałaby się z człowiekiem – wyjaśniłam bratu. – Nie tylko ze względów etycznych, ale przede wszystkim chodzi o tajemnicę naszego istnienia.      
           - Powiedziałaś jej o Belli? – Dążył.
          - Nie – odpowiedziałam od razu. – Ale wie, że mamy bliski kontakt z ludźmi co sprawia, że jesteśmy bardziej narażeni na ujawnienie. Powiedziała też, że niesubordynacja jest karana śmiercią, jednak o tym sam dobrze wiedziałeś.
           - Bella potrafi dochować sekretu – wtrąciła Alice.
           - Nie wątpię, ale to niczego nie zmieni. Jeżeli Volturi dowiedzą się, że śmiertelniczka zna naszą tajemnicę… będzie z nami źle, nie wspominając o twojej dziewczynie.
         Spojrzałam na brata, chyba powiedziałam zbyt wiele, ponieważ na jego twarzy pojawił się grymas bólu.
        - Ale nie zakładajmy najgorszego – dodałam obejmując go ramieniem. – Na razie jesteśmy bezpieczni.
             - To znaczy, że Aro nic nie wie? – zapytał ojciec.
            - Claudia skutecznie blokuje swój dar przed ojcem – wyjaśniłam. – Wie, że Aro jest łasy na niezwykłe nasze zdolności, jak i uwielbia sprawiedliwość.
          - Myślisz, że gdyby wiedział o twoim darze – zaczął niepewnie Jasper. – Chciałby ściągnąć cię do Włoch?
           - Służba u Volturi jest dobrowolna – zauważyłam delikatnie uśmiechając się do rodziny. – Istnieje jednakże sytuacja, której prawdopodobnie nie będzie można załatwić polubownie, ale nie przejmujmy się na zapas… Mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie.
        - Chcesz powiedzieć, że jeżeli znajdziemy się w tarapatach, to ty zamierzasz brać wszystko na siebie? – Zadał pytanie Emmett.
             - Niekoniecznie.
          - To może inaczej, jeżeli Aro zagroziłby komukolwiek z naszej rodziny, chciał skrzywdzić nas – zaczął ponownie Jazz. – Masz zamiar się poświęcić?
       Zilustrowałam blondyna wzrokiem, wpatrywał się we mnie spokojnie. Spojrzałam również na resztę rodziny, wszyscy czekali z zapartym tchem na to co powiem.
          - Jeżeli kiedykolwiek dojdzie do takiej sytuacji – powiedziałam. – Nie zawaham się ani minuty.
           - Poddasz się Volturi?! – Odezwał się z niedowierzaniem Em.
           - Oczywiście – odpowiedziałam. – Nie pozwolę na śmierć moich najbliższych.
           - Nie zgadzam się! – Krzyknął Edward zrywając się na równie nogi.
           - Ani ja! – Dodał Emmett.
          - Nie macie nic do gadania w tej sprawie – prychnęłam. – Podjęłam decyzję już dawno temu. 
          - To bardzo szlachetne z twojej strony Viviene – zaczął Carlisle. – Ale wydaje mi się, że każdy sam podejmie wtedy decyzję.
        - Ja oczywiście liczę na to, że wszystkie sprawy z rodziną królewską, o ile będziemy mieli przyjemność je w ogóle mieć. Załatwimy to w sposób kulturalny i nieszkodliwy dla każdej ze stron – dodałam.
          - Ja też tak uważam – powiedziała Rosalie. – I nie rozumiem, dlaczego rozmawiamy na tak trudne tematy. Będzie to co będzie i bądźmy dobrej myśli. 
         - Rose ma rację – wtrąciła Esme spoglądając na mnie i Edwarda. – Może zagracie coś ładnego?    
         Z uśmiechem zasiadłam do kontuaru, przy którym towarzyszył mi mój biologiczny brat. Kilka sekund później pomieszczenie wypełniła delikatna, kojąca melodia, która po jakimś czasie przerodziła się w rytmiczną piosenkę. 
~*~
       - Tato co z Williamem? – zapytałam, gdy późnym wieczorem zajrzałam do jego gabinetu. – Jak on się czuje?
          - Nadal jest w klinice w Seattle, oczywiście pod bardzo dobrą opieką – powiedział. – Rehabilitacja i ćwiczenia sprawiają, że dłoń wraca powoli do siebie.
             - Rozmawiałeś z nim? – Byłam bardzo ciekawa.
            - Dwa razy przez telefon – odpowiedział. – Bardzo tęskni za Forks, no i wydaje mi się, że mocno przeżył śmierć Vanessy. 
     Zamyśliłam się, tak bardzo chciałam go zobaczyć i przeprosić za to co zrobiłam. Chciałabym, żeby ten cały karambol nie miał miejsca, żeby Vannie żyła. Może to właśnie ona była tą jedną jedyną?
          - Zadzwoń do niego – polecił Carlisle, kładąc mi dłoń na ramieniu. – Na pewno ucieszy się z twojego telefonu.
        - Nie wiem czy to dobry pomysł – zaczęłam. – Nie powinnam odnawiać z nim znajomości.
          - To tylko telefon Viviene – dodał wychodząc z pokoju. – Nie kilkugodzinna wizyta sam na sam.
          Nie czekając dłużej pognałam do swojego pokoju po komórkę, wsadziwszy ją do kieszeni spodni wyskoczyłam przez otwarte okno balkonowe i pognałam w stronę lasu. 

~*~
 
      Od dobrych dwóch godzin spacerowałam po zagajniku z telefonem komórkowym w dłoni, nie mogłam usiedzieć na miejscu, a co dopiero spokojnie myśleć, kiedy Edward siedział mi w głowie, a Jasper dokładnie odczytywał moje emocje.
         A mianowicie chodziło o Williama, tego samego faceta, któremu wyczyściłam pamięć, a potem został ranny w wypadku. Pewnego blondyna o ciemnobrązowych oczach i bujnej czuprynie, czasami wkurzającego i nazbyt opiekuńczego lekarza chirurgii szpitala w Forks. Od Carlisle dowiedziałam się, że wraca do zdrowia, jednak bardzo przygnębiła go śmierć ukochanej, która niestety nie miała tyle szczęścia w karambolu.
         Spojrzałam na wyświetlacz i ponownie schowałam komórkę do kieszeni. Nie powinnam się z nim kontaktować, to zbyt niebezpieczne – pomyślałam. Ale jakaś cześć mnie była wściekła i niezwykle poirytowana, że muszę tak bardzo ze sobą walczyć, aby nie złamać danego słowa. Syknęłam zaciskając dłonie w pięści przy okazji uderzając z ogromną siłą w pobliskie drzewo. Olbrzymia sosna złamała się w pół, wydając huk i zgrzyt opadła z impetem na ziemię.
          - AAAAA! – krzyknęłam w przestrzeń. – Dlaczego to wszystko jest aż tak trudne?!
        Przysiadłam na ziemi chowając twarz w dłoniach, mój oddech powoli wracał do normy. Tak bardzo chciałam go zobaczyć, chociaż usłyszeć że ma się dobrze.
     Do dzisiaj gdy tylko przypomnę sobie jego poharataną i zsiniałą twarz, respirator utrzymujący cudem przy życiu i kroplówki, czuję ból w okolicach zastygłego serca. Will był wspaniałych chłopakiem, uwielbiałam z nim przebywać i rozmawiać, po prostu spędzać wolny czas. A teraz tak bardzo za tym tęskniłam, tak bardzo brakowało mi jego szczęśliwego spojrzenia, uroczego uśmiechu i nieładu na głowie. Tęskniłam za odrobiną człowieczeństwa…
       Wspomnienia wywołały nagle uśmiech na mojej twarzy, mogłam się pokusić nawet o mały chichot. Wzięłam duży wdech i wybrałam odpowiedni numer telefonu. 
          - Słucham? – Odezwał się kobiecy głos po drugiej stronie.
        - Dobry wieczór – przywitałam się. – Czy mogłabym prosić do telefonu Williama Cullena?
          - Zdaje sobie pani sprawę, która jest godzina? – Zapytała pielęgniarka.
          - Och! To już tak późno? – Zaczęłam niepewnie. – Proszę wybaczyć, ale dzwonię z innej strefy czasowej…
          - Panie Cullen telefon do pana – zwróciła się do mężczyzny kobieta z ostrzeżeniem. – Proszę nie rozmawiać zbyt długo.
          - Dziękuję siostro – odpowiedział chory. – Halo?
          - Cześć Will – odezwałam się nieśmiało, po raz pierwszy w życiu miałam tremę. – Tutaj Viviene. 
          - Viviene Cullen? To naprawdę ty?! – zapytał podekscytowany.
          - A znasz inną? – Droczyłam się. – Pewnie, że ja. Lepiej powiedz mi jak się czujesz?
          - Nie narzekam – odpowiedział zbyt szybko jak dla mnie. – Powoli wracam do żywych.
          - Niezmiernie mnie to cieszy – powiedziałam. – A jak twoja dłoń?
      - Cóż – westchnął z rezygnacją. – Jak na razie moja kariera neurochirurga została zawieszona, ręka nie nadaje się do niczego.
       - William nie mów tak – pocieszyłam go. – Zobaczysz będzie dobrze, z resztą minęło jeszcze zbyt mało czasu, a rehabilitacja, masaże i zabiegi robią cuda.
          - Nie dla mnie Vi, nie po takim uszkodzeniu.
          - Musisz być dobrej myśli – dodałam. – Nie zakładaj najgorszego.
          - Obiecuje, że będę myślał pozytywnie – odpowiedział po chwili bardzo cicho.
          - Jesteś zmęczony – zaczęłam. – Nie powinnam dzwonić tak późno…
          - Z rozkoszą chciałabym zaprzeczyć, ale nie mogę – zaśmiał się. – A twój telefon to miła odmiana od tych wszystkich współczujących spojrzeń.
          - Wiem co masz na myśli, też tego nie lubię.
          - Nie wiem jeszcze jak długo będę w Seattle – zaczął. – Ale wolałbym już być w Forks.
       - Ale tutaj nie ma tak dobrych lekarzy – wtrąciłam. – Poza tym Seattle to większe miasto, większe możliwości.
          - Sugerujesz coś? – Zapytał.
          - Ja? Skądże, uważam jedynie że tam masz lepszą opiekę niż tutaj – wyjaśniłam o co mi chodzi.
          - Pożyjemy zobaczymy – mruknął. – A co u ciebie?
          - Właściwie to nic specjalnego, szykuję się do egzaminów końcowych i wyboru uczelni – skłamałam.
          - I co wybrałaś już studia?
          - Szczerze?
          - Tylko.
          - To jeszcze nie, dostałam tyle możliwości że trudno mi cokolwiek wybrać.
         - Masz jeszcze trochę czasu – powiedział. – Ale niestety ja nie, siostra oddziałowa idzie w moją stronę. Do usłyszenia Viviene i błagam nie trzymaj mnie tak długo w nieświadomości. Ja tutaj nie wytrzymam sam…
          - Obiecuję zadzwonię. Dobranoc.
          - Miłych snów – pożegnał się.
      Westchnęłam i opadłam na mokrą trawę, po czym zaczęłam się śmiać radosnym, zdrowym śmiechem osiemnastoletniej dziewczyny. Wiedziałam, że nie postąpiłam właściwie, jednak William nie zasłużył sobie na takie złe traktowanie z mojej strony. Czułam, że mimo zagrożenia jakie może spowodować nasza znajomość, wszystko jakoś ułoży się pomyślnie. A młody Cullen wyzdrowieje i wróci do dawnego życia.
         Wracając do domu postanowiłam jednak zapolować, moje oczy już dawno zmieniły odcień na ciemniejszą barwę bursztynu, a przecież miałam jeszcze iść do szkoły następnego dnia. Dwadzieścia minut później byłam całkowicie najedzona, odrzuciwszy martwego jelenia poprawiłam usta błyszczykiem i ruszyłam do domu.
          - Gdzie byłaś? – zapytał mnie Emmett, gdy tylko przekroczyłam próg domu. – Bo wiesz oczywiście możesz robić co ci się żywnie podoba…
          - Byłam na polowaniu – przerywałam mu troskliwą gadkę. – Zostawiłam kartkę na łóżku, że wychodzę.
             - Aha – stwierdził.
            - Mimo to dziękuję, że pytasz – powiedziałam z uśmiechem. – To jakie plany na resztę wieczoru?
         Przeszłam do salonu, gdzie usadowiłam się na sofie z pilotem w ręku.
          - Może zagramy w szachy? – Zaproponował wchodzący do pokoju Jasper.
          - W szachy? – Zdziwił się Emmett rozkładając się na fotelu. – To już was totalnie…
        - Kochanie! – Zawołała kokieteryjnie z piętra Rose. – Masz może ochotę na coś… bardziej odpowiedniego dla człowieka w twoim wieku, niż szachy?
         Nie trzeba było długo czekać na reakcje osiłka, mój brat w podskokach znalazł się przy żonie rzucając tylko w naszą stronę „Jak ja ją kocham!”. Uśmiech pojawił się na mojej twarzy, spojrzałam na Jazza nie mógł powstrzymać chichotu.
          - To co gramy? – Zapytał po chwili już opanowany.
          - Rodziców nie ma?
          - Ano nie – opowiedział. – Poszli na spacer, a Edward… chyba wiesz, gdzie go wywiało.
         Potwierdziłam skinieniem głowy, nawet nie odrywając wzroku od telewizora.
      - A gdzie Alice? – Wtrąciłam oglądając się dookoła. – Gdzie ta twoja zwariowana chochlica?
       - Czy ja wiem – odparł bez emocji rozkładając planszę. – Prawdopodobnie w swoim królestwie Viviene.
          - Oj czyżbym w twoim głosie czuła nutkę zazdrości? – Droczyłam się.
          - Ja zazdrosny? – Prychnął. – Chyba żartujesz.
      Zaśmiałam się, ponieważ od razu wyczułam od Jaspera pokłady negatywnych emocji związanych oczywiście z zazdrością.
         - Nie potrafisz kłamać bracie – stwierdziłam, po czym dodałam widząc, że ma zamiar coś powiedzieć. – I nawet nie próbuj!  
         - Ha ha ha – sarknął. – Bardzo śmieszne Vivi, bardzo.
         - Jeszcze się nie śmieje – odpowiedziałam. – Ale może powinnam…
         - Śmiało – zreflektował się bardzo poważnie blondyn. – Nie żałuj sobie.
       - Jasper! Przecież to tylko żarty – zwróciłam się do niego. – Dobrze wiesz przecież, że Allie cię kocha.
         - No niby wiem.
        - I to powinno ci wystarczyć – dążyłam. – Wprawdzie jest maniakalną zakupoholiczką i nieobliczalnie narwaną dziewuchą, ale zrobiłaby dla ciebie wszystko.
         - No?
      - No to idź na górę i przypomnij jej o swojej obecności – westchnęłam przewracając oczami. – Boże, jak dziecko!
         - Hej… - zaczął.
         - Nie ma za co – przerwałam wstając z sofy. – Podziękujesz mi później za wolną chatę.
         - Viviene!
         - Będę w garażu – powiedziałam i zniknęłam mu z oczu.

~*~
Koniec liceum zbliżał się wielkimi krokami, wprawdzie na kartkach kalendarza widniał jeszcze kwiecień to w szkole już wyczuwało się aurę zbliżających egzaminów i balu absolwentów. Afisze obwieszczające możliwość zakupienia albumów klasowych oraz biuretów, były dosłownie wszędzie.
Przemieszczałam się po szkole w dość szybkim tempie, właśnie otrzymałam upragniony wpis i ocenę z wychowania fizycznego, co z przyjęłam z zadowoleniem. Nie lubiłam tego przedmiotu, nie ze względu oczywiście na ćwiczenia i taniec, ale przede wszystkim na spowolnienie swoich wampirzych zdolności.
          - Cześć Viviene – wyrwała mnie z chwilowego zamyślenia Bella, o dziwo nie było przy niej mojego brata. – Jak się czuje przyszła absolwentka szkoły średniej?
         Uśmiechnęłam się z przymusem.
           - Nie narzekam – odpowiedziałam. – A ty jak sobie radzisz?
          - Właśnie miałam klasówkę z angielskiego – powiedziała spoglądając na zegarek. – A za godzinę biologia…
        - Na pewno pójdzie ci świetnie – wtrąciłam puszczając do niej oczko. – W razie czego Edwarda masz przy boku.
           - Nie potrzebuje pomocy Edwarda – oburzyła się dziewczyna mierząc mnie wzrokiem.
           - No cóż – dodałam. – Za chwilę dzwonek, powodzenia na sprawdzianie.
           - Dzięki – mruknęła i ruszyła dalej potykając się o własne stopy.
       Zdusiłam napad chichotu i ruszyłam w stronę sali od trygonometrii. Gdy weszłam do klasy od razu usiadłam w swojej ostatniej ławce, kilka sekund później obok mnie zmaterializował się Emmett.
           - Cześć siostra.
           - Cześć brat – przywitałam się wypakowując zeszyty. – Jak było na fizyce?
           - Nic mi nie mów – westchnął. – Mam już serdecznie dość pana Einsteina, czy ty wiesz, że on uważa się za przodka samego Alberta Einsteina?
          Zaprzeczyłam.
          - W kółko tylko gada o tym że jego wujaszek, syn siostry brata, zmarłego drugiego męża jego prababki ze strony stryjenki szwagra matki był genialny, wspaniały, cudowny…
            - Czekaj – zauważyłam ze zdziwieniem. – Możesz to powtórzyć?  
            - Ale co? – zapytał osiłek.
            - No to… - Próbowałam określić. – Syn siostry zmarłego męża babci…
       - Nie Viviene, syn siostry brata, zmarłego drugiego męża jego prababki ze strony stryjenki szwagra matki – poprawił mnie brat. – Przecież to proste!
          - Niby tak – broniłam się. – Ale ja nie ma fizyki braciszku z tak cudownym, wspaniałym i genialnym profesorem, jak ty – dodałam ironicznie.
            - Mniejsza z tym – wtrącił. – Już nie mogę się doczekać końca roku.
            - No wakacje – wtrąciłam z rozmarzeniem.
            - Czy ja się przesłyszałem? Nasza Vivi ma dość szkoły?
            - A ty nie?
            - Ja obowiązkowo, ale ty? Zawsze obkuta, zawsze przygotowana, myślałem że szkoła to twoje powołanie…
            - Wybacz, że sprowadzę cię z chmur na ziemię, ale szkoła…
           - No Viv – przerwał mi z szelmowskim uśmiechem i kpiną na twarzy. – Dobrze wiemy, że nie masz nic innego do roboty po nocach, niż nauka… Chyba, że o czymś nie wiem…
         - Ty… - warknęłam w jego stronę i zdzieliłam książką po głowie oraz kopnęłam w kolano.
            - Ała! – Zawołał.
            - Jesteś wredny – syknęłam odwracając się do nauczyciela prowadzącego lekcje. 
            - Ja? – Odezwał się skruszony. – To nie ja bije ludzi i to publicznie…
          - Cullen! – Warknął pan Verner w stronę mojego misowatego brata. – Do końca roku pozostało jeszcze wystarczająco dużo czasu, aby nie dopuścić cię do egzaminu.
        - A na jakiej postawie pan profesor wysnuł taki wniosek? – Zareagował chłopak. – Ponieważ nie rozumiem pańskiej aluzji.
         Mimowolnie zachichotałam, twarz matematyka przybrała purpurowy odcień. Jeżeli mnie pamięć nie myli, jeszcze nikt nie śmiał odezwać się na uwagę belfra, a co dopiero je kwestionować. 
            - Gadasz i przeszkadzasz mi w prowadzeniu lekcji, a ja bardzo tego nie lubię – wyjaśnił nauczyciel. – Czy ta odpowiedź jest jasna dla pana?
          - Oczywiście profesorze – powiedział Emmett z olśniewającym uśmiechem. – Bardzo przepraszam, że moja chwilowa niedyspozycja wywołana uderzeniem w kość piszczelową przez moją siostrę przerwała pana wykład.
         Chrząknęłam. Przez moją siostrę? 
          - Że co proszę? – Zareagował Verner.
          - Brat uderzył się nogę – sparafrazowałam. – Rzeczywiście był trochę za głośny, ale to nie jego wina, że chłopak ma tak niski próg wytrzymałości na ból.
          Emmett spojrzał na mnie z nienawistnym wzrokiem.
 - Aha – skwitował mężczyzna. – Dziękuję Elizabeth, a pan panie Cullen proszę się kolejnym razem powstrzymać od podobnych ekscesów. I postarać się nagłaśniać takich spraw…
           - Postaram się – odpowiedział brat.
         Na moich ustach pojawił się perfidny uśmiech.
           - A dobrze ci tak – szepnęłam.
         - Złościsz się oto, że powiedziałem prawdę – zapytał z dumną miną. – Czy za to, że ci dokuczam?   
           - Nie odzywaj się do mnie.
       - Oj prawda w oczy kole – westchnął z chichotem. – A chcesz wiedzieć, jaki sposób spędzania nudnych nocy wynalazła Rose?
        Powoli jego żarty przestawały mnie bawić, skupiłam się bardziej na nauczycielu, by przez przypadek nie zwalić brata z krzesła.
           - Chociaż nie – kontynuował. – W pojedynkę trudno jest zrobić coś takiego...
      Miarka się przebrała, nawet nie spojrzałam na Cullena. Wzięłam swoje podręczniki, torebkę i ruszyłam do wyjścia. Moje zachowanie wprawiło w osłupienie nie tylko Emmetta.
          - Panno Cullen? – zaczął Verner. – Czy coś się stało?
          - Zrobiło mi się niedobrze – wyjaśniłam na stronie. – Mogę wyjść?
          - Potrzebujesz pomocy?
          - Nie dziękuję – odpowiedziałam i wyszłam z klasy.
         Edward masz teraz zajęcia? – Zwróciłam się do brata mentalnie, gdy tylko znalazłam się na zewnątrz.
          Tak biologię, coś się stało? – Odezwał się od razu.
       Nie, nic się nie stało. Mam do załatwienia kilka spraw w mieście… wrócę późno przekaż proszę Esme. Nie chce żeby się martwiła.
           Zrywasz się z zajęć?
        Pogadamy w domu jak znajdziesz czas, a i powodzenia na sprawdzianie – pomyślałam i zerwałam połączenie.
        Ze szkolnego parkingu ruszyłam z piskiem opon, zostawiając za sobą zdziwione spojrzenia uczniów. Kochałam brata, jednak tym razem uważałam że z grubsza przesadził. Postanowiłam się więc do niego nie odzywać, do czasu aż zmądrzeje. Chociaż w jego wypadku wieczność może mi niestety nie wystarczyć.
         Wyjechawszy z Forks kierowałam się na południe, zwinnym ruchem wyprzedzałam kolumny samochodów osobowych i ciężarowych. Moje hybrydowe audi bez problemu rozpędzało się do 310 km/h, z czego byłam bardzo zadowolona. Zmierzałam do Seattle, wprawdzie w planach nie miałam wycieczki do tego miasta, ale skoro mój miśkowiaty brat wyprowadził mnie z równowagi, to potrzebowałam impulsu, a może i odreagowania. Po niecałych trzech godzinach jazdy międzystanową numer pięć, znalazłam się w samym centrum. Seattle powitało mnie ulewą i dość gwałtownym wiatrem, dlatego wychodząc z samochodu szczelnie opatuliłam się płaszczem, ot tak dla niepoznaki że nie jestem człowiekiem.
            Szpitalny parking Harborview Medical Center nie należał do przyjemnych, dlatego też z szybkością godną istoty ludzkiej znalazłam się w przytulnym holu szpitala. Kiedy tylko zdjęłam kaptur z głowy do moich uszu doszły zarówno męskie, jak i damskie westchnienia. Z wysoko podniesioną głową udałam się do informacji, gdzie na szczęście siedział uroczy pielęgniarz.
          Kobiety nie przepadają za wampirzycami, ciekawe dlaczego? 
         Brunet bez problemu odpowiedział na moje wszystkie pytania, jak i osobiście postanowił mnie odprowadzić na oddział chirurgii i traumatologii. Nawet nie musiałam zbytnio się starać, wystarczył szeroki uśmiech i zalotne spojrzenie.
      Gdy tylko znaleźliśmy się na odpowiednim piętrze szpitala do moich nozdrzy doszedł intensywny zapach krwi. Gardło zabolało i zapiekło, ale tylko odrobinę ponieważ kilka godzin wcześniej przecież polowałam. Mimo to, kiedy obok mnie przewożono pacjenta z zawieszonym workiem 0 RH- na kroplówce wstrzymałam oddech.
         Pokój 14 znajdował się na samym końcu korytarza, wzięłam nowy wdech, poprawiłam włosy i zapukałam. Usłyszawszy ciche proszę, nacisnęłam klamkę.

     ~*~
Z perspektywy Rosalie
         Zaraz po zajęciach z biologii miałam się zobaczyć z Elen, aby załatwić sprawę referatu z  historii współczesnej kultury, jaki miałyśmy z siostrą przedstawić na zaliczenie. Niestety, gdy już dotarłam do klasy od trygonometrii, gdzie Vivi miała poprzednią lekcję, nikogo w niej nie zastałam. Lekko poirytowana ruszyłam w stronę szkolnej stołówki, mając nadzieję że tam właśnie się spotkamy.
       Jednak gdy tylko przekroczyłam próg pomieszczenia i spojrzałam w stronę naszego stolika, było jasne że Viviene nie ma. Z miną mitycznej meduzy podążyłam do naszego stolika, gdzie o dziwo siedział tylko Edward i człowiek.
         Uhhh! – Pomyślałam i ruszyłam w ich kierunku.
         - Widziałeś Elen? – Rzuciłam w stronę Edwarda nie kłopocząc się zbędnymi powitaniami z ludzką dziewczyną mojego brata. – Miała na mnie czekać przez salą 358.
        -  Cześć Rose, ciebie też miło widzieć – odezwał się rudy z nutką cynizmu. – Mama nie nauczyła cię mówić dzień dobry na powitanie?
         - Przecież już się widzieliśmy – zauważyłam kąśliwe, nawet nie spoglądając na Isabellę. – To wiesz, gdzie jest Nora?
      - Kim jest Nora i Elen? – Zadała głupie pytanie Swan, patrząc wprost na swojego chłoptasia.
          Spojrzałam na dziewczynę, jak na idiotkę.
         - Nie powiedziałeś jej Edwardzie kim jest Elen? – Zagrałam rolę starszej odpowiedzialnej siostry, którą na marginesie nigdy nie byłam. – Nie ładnie zatajać takie rzeczy przed swoją… ukochaną.
          - To moja siostra Bello – odpowiedział na jej pytanie z lekkim uśmiechem.
          - Masz jeszcze jedną siostrę?! – Dziwił się człowiek robiąc duże oczy.
         Nie wytrzymałam i zaczęłam się śmiać im prosto w twarz. To było ponad moje siły. Mój rudy brat starał się ukryć błąkający na twarzy uśmiech, natomiast Isabella była w lekkim szoku.
         O mój Boże, brawo Edwardzie będziesz miał naprawdę ciekawą resztę wieczności – zakpiłam w myślach.
          - Jak na istotę spostrzegawczą, jesteś naprawdę mało nierozumna – rzuciłam w jej kierunku. – Elen i Nora to zdrobnienia Viviene.
          - Nie wiedziałam – stwierdziła chowając się za Edwardem.
          - Nic się przecież nie stało – dodał Ed, spoglądając na mnie z przyganą. – Prawda Rosalie?
          - Jasne – odparłam. – To powiesz mi czy wiesz, gdzie jest Vivi?
          - Nie mam zielonego pojęcia – odparł łaskawie głaszcząc Bellę po dłoni.
          - Super – warknęłam pod nosem.
          - Cześć wam – przywitał się mój mąż siadając obok mnie. – Co tam pałaszujecie gołąbki?
         Przewróciłam oczami i sięgnęłam po swój telefon, aby zadzwonić do Viviene. Sygnał był, natomiast Elen nie.
          - Może do niej zadzwoń – odezwał się ponownie cichy, kobiecy głos.
         Musiałam podnieść głowę do góry, aby upewnić się czy aby na pewno usłyszałam go od właściwej osoby.
          - Zrobiłam to w pierwszym odruchu – odpowiedziałam.
       - A może jest już w gabinecie panny Gonzalez? – Zaproponowała dziewczyna mojego rudego brata. – Edward wspominał, że miałyście robić pracę na historię.
         - O ile się nie mylę to historię kultury współczesnej wykłada pan Green – wtrąciłam z perfidnym uśmiechem. – Nie panna Gonzalez.
          - W takim razie poszukaj jej w jego gabinecie – dążyła Swan.
          - A kogo szukacie? – Zainteresował się Emmett.
       - Viviene – opowiedziałam z frustracją. – A no właśnie, przecież miała razem z tobą trygonometrię, wiesz gdzie się podziała?
          - Cóż – zaczął bardzo powoli mój ukochany misiek, przy okazji grzebiąc w makaronowej sałatce. – Nie wiem, wyszła w połowie zajęć i już nie wróciła.
          - Dziwne – skwitowałam. – A ty co o tym sądzisz? – Zwróciłam się do Edwarda.
       - Właściwe to nic – odpowiedział z uśmiechem zerkając na Bellę. – Elen jest dorosła, niech robi co chce. 
          - Jak możesz tak mówić – warknęłam nachylając się nad stołem. – To już nie obchodzi cię własna siostra odkąd masz zabawkę?
       Do moich wampirzych uszu doszedł dźwięk przyśpieszonego, ludzkiego tętna oraz charkot mojego rudego braciszka.
          - Przestań gadać głupoty – powiedział nieprzyjemnym tonem. – Dla twojej świadomości Viviene nie ma już w szkole od godziny, musiała coś pilnego załatwić w mieście.
          - W takim razie dlaczego od razu mi o tym nie powiedziałeś?
          - Sam nie wiem – uśmiechnął się perfidnie wstając od stolika. – Chodź Bello, musimy już iść na lekcje. 

~*~
         - Część Will – przywitałam się spoglądając na lekko nieogarniętego blondyna. – Można?
         Moim oczom ukazała się postać bladego chłopaka z ciemnymi cieniami pod oczami. Na jego twarzy nadal były widoczne zasinienia oraz zadrapania, jednak wszystko wydawało się na dobrej drodze.
           - A to ci niespodzianka – powiedział siadając na łóżku z uśmiechem. – Jasne wchodź!   
      Stukot moich obcasów potoczył się po małym, jasnym pomieszczeniu, William leżał zupełnie sam, dlatego tak bardzo pewnie chciał wracać do Forks. Obeszłam łóżko i usiadłam w fotelu obok chłopaka, z radością uścisnęłam mu zdrową dłoń.
          - Zapomniałem, że jesteś taka piękna – powiedział z chichotem, ilustrując moją postać wzrokiem.
      - Przesadzasz – wtrąciłam machając ręką i zaczęłam wyjmować rarytasy z jakimi przyjechałam. – Nie mam dla ciebie niebieskich balonów, ani bukietu polnych kwiatów. Ale za to przywiozłam sok owocowy, czekoladki, pomarańcze, książki i kilka gazet.
          - Dziękuję Vi, ale nie musiałaś.
         - Oczywiście, że musiałam – dodałam. – Do szpitala nie przyjeżdża się z pustymi rękami, tak nie wypada.   
          - Nawet nie wiesz, jak się cieszę że mogę cię zobaczyć, uściskać – powiedział cały czas trzymając moją rękę. – To naprawdę dużo, dziękuję.
           - Przyjemność po mojej stronie – dodałam. – A jak się czujesz?
         Wpatrywałam się w jego brązowe oczy i dostrzegłam cień lęku, ścisnęłam pokrzepiająco jego dłoń. Nie wiedział co miał powiedzieć, spokojnie czekałam aż zbierze swoje myśli w całość.
          - Chciałbym powiedzieć, że dobrze – zaczął. – Ale niestety tak nie jest. Fizycznie powoli wracam do normy, wszystkie operacje przebiegły bez jakichkolwiek komplikacji. Lekarze śmieją się, że wszystko goi się na mnie, jak na psie – uśmiechnął się delikatnie, po czym dodał. – Z prawą dłonią też jest lepiej, ale… 
           - Ale?
        - Lekarze robili co mogli – ponownie kontynuował. – Ale są marne szanse na to, że ponownie odzyskam sto procent sprawności.
          - Nie zakładajmy najgorszego… – zaczęłam.
          - Viviene to już jest pewne – przerwał mi dość ostrym tonem. – Można ćwiczyć, chodzić na rehabilitację, ale i tak moja dłoń nie wróci do stanu sprzed wypadku. 
      W czekoladowych oczach zalśnił gniew, serce automatycznie przyspieszyło, a lewa dłoń zacisnęła się bardziej na mojej. Nie chciałam mówić po raz kolejny, że mi przykro, że wszystko na pewno będzie dobrze. W tym wypadku nie miało to zupełnie sensu, William przechodził piekło z mojego powodu.
         Moją twarz wykrzywił nagle grymas, wspomnienia słów Toma obiło się bolesnym echem po mojej głowie.
         (…) Wpadłem do ciebie przede wszystkim, aby poinformować o śmierci pewnego śmiertelnika, z jakieś dziwnej przyczyny bliskiemu tobie człowieczka (…).Przyszedłem tutaj, aby powiedzieć ci że to ja doprowadziłem do karambolu na 101. I to ja pozbawiłem życia w szpitalu Williama Cullena...
          - Vivi? Jesteś tam jeszcze? – Sprowadził mnie na ziemię Cullen.
          - Jestem, jestem – opowiedziałam zmieszana. – Zamyśliłam się, co mówiłeś?
          - Że jestem szczęśliwy, bo przyjechałaś – uśmiechnął się do mnie.
          - Ja chciałam cię przeprosić za swoje zachowanie – zaczęłam zabierając swoją rękę.
       - O czym ty mówisz? – Przerwał chłopak. – Nie jestem na ciebie zły, dlatego że nie odwiedziłaś mnie wcześniej…
          - Nie oto konkretnie mi chodziło.
          - Nie musisz mnie za nic przepraszać Vi – dodał z błyskiem w oku.
      Wstałam z fotela i ruszyłam do wielkiego okna, jakie zajmowało całą jedną ścianę szpitalnej sali. W oddali wśród ściany deszczu ukazał się charakterystyczny budynek Seattle - Space Needle.
      - Nie byłam dla ciebie zbyt… miła ostatnimi czasy – wydusiłam w końcu. – Potem wydarzył się ten straszny wypadek, nie wiedziałam czy przeż… wrócisz do siebie… - poprawiłam się automatycznie. - Nie chciałam, żeby nasza ostatnia rozmowa, była jedyną zapamiętaną przez ciebie. 
      - Właściwie to nie przypominam sobie naszej ostatniej wymiany zdań – powiedział blondyn. – A tak – nagle pamięć mu wróciła. – Przyjechałaś do szpitala, ponieważ twoja koleżanka miała wypadek.
          - Taa – skwitowałam podchodząc bliżej lóżka chorego. – I?
          - Chciałem cię zaprosić na kolację i powiedzieć o… Vannesie – nagle posmutniał.
       - Przykro mi William – przyznałam szczerze tym razem wpatrują się w jego ciemno czekoladowe oczy.
          - To ty wiesz?
          - Byłam w szpitalu, w dniu wypadku – wyjaśniłam. – Poza tym ojciec mi powiedział.
          - Też brałaś udział w tym karambolu? – Zapytał lekko przerażony.
          - Nie – uspokoiłam go. – Po prostu przyjechałam po Carlisle i tak się dowiedziałam.
      - Była taka młoda – dodał patrząc przed siebie. – Może gdybym to ja prowadził zdążyłbym wyhamować…
       - Will wiem, że jest ci ciężko – złapałam go za zdrową dłoń nie spuszczając z oczu. – Dokładnie wiem co czujesz, ja też… straciłam ukochaną osobę i to nie raz. Ale nie możesz się winić za to co się stało.
          - Mogę Viviene, mogę – odsapnął. – Wiem, że to niczego nie zmieni, ale pozostaje tutaj – wskazał na swoje serce. – Pewna pustka, żal do siebie, że przecież wszystko mogło się inaczej potoczyć.
         Wiedziałam o tym aż za dobrze, właściwie znałam to uczucie lepiej niż ktokolwiek. Wiele razy zastanawiałam się co by było, gdyby Jasper mnie jednak nie zaatakował, albo gdyby mój tata nie zginął? A już w ogóle, kwestia dorastania wśród mojej prawdziwej rodziny, u boku kochających się rodziców i starszego brata. Wszystkie te pytania niestety musiałam pozostawić bez odpowiedzi, których nigdy nie dane mi będzie rozwikłać.
         - Masz rację – odezwałam się. – Ale jestem pewna, że Vanessa byłaby szczęśliwa widząc cię szczęśliwym.
         - To dziwne, wiesz byliśmy razem, ale tak naprawdę osobno – powiedział po chwili. – Nie potrafiliśmy się dogadać, właściwie to dość często się kłóciliśmy. Nawet tamtego ranka… Właściwie to nie powiem ci o co poszło, Vanessa potrafiła jak nikt robić z igły widły.
          - Dziwne – rzuciłam. – Bo wyglądaliście na bardzo zgraną i idealna parę.
          - Nie wszystko co się świeci…
          - Dobra, dobra – przerwałam z lekkim chichotem. – Pojęłam za pierwszym razem.
          - No blondynką nie jesteś.
       - Hej to był cios poniżej pasa, moja siostra jest blondynką – udałam obrażoną księżniczkę. – I wcale nie jest głupia.
          - A kto powiedział, że ja to miałem na myśli? – Zapytał.
          - A skąd ja mogę wiedzieć, co też siedzi ci w głowie?
          - Stanowię wyjątek od reguły – powiedział poważnie kryjąc chichot.
          - Bo uwierzę – bąknęłam odrzucając włosy do tyłu.
       W tym samym momencie drzwi do pokoju otworzyły się z impetem i stanęła w nich młoda i atrakcyjna siostra oddziałowa. Pierwsze co zrobiła to zmierzyłam mnie nienawistnym wzrokiem i podeszła do łóżka.
          - Nie wiedziałam, ze masz gości Will – odezwała się sprawdzając kroplówkę. – Wreszcie ktoś przypomniał sobie o twojej osobie po takim czasie. No, ale cieszę się, że jesteś w lepszym humorze.
          - Poniekąd – odpowiedział nieco zmieszany.
          - Chciałabym ci zmierzyć ciśnienie – zaczęła kobieta o malinowych włosach, przy czym na mnie spoglądając dodała. – No i zrobić komplet badań.
           - Badań? – Zdziwił się. – O tej porze?
         - Skoro siostra mówi, że trzeba – odezwałam się słodko. – To nie powstrzymujmy jej dłużej.
          - Zdaje sobie pani sprawę, że musi wyjść? – Rzuciła w moją stronę z przyjemnością.
          - Do mierzenia ciśnienia nie musi – warknął William, co mnie zdziwiło. – A reszty badań nie możesz wykonać za godzinę?
          - Obawiam się, że nie – odpowiedziała z satysfakcją.
         - Nie ma sprawy Will – wtrąciłam wstając. – I tak już powinnam się zbierać, do domu mam jeszcze kawał drogi.
          - Tylko jedź ostrożnie i podziękuj Carlisle za wszystko – powiedział, a potem zwrócił się do piguły. – Chcesz mierzyć ciśnienie, a gdzie masz ciśnieniomierz?
      Z lekkim uśmiechem spojrzałam na kobietę, oblała się szkarłatnym rumieńcem i z wysoko podniesioną głową wyszła na korytarz.
          - Przepraszam cię za Sarę – odezwał się szeptem.
          - Sarę? – Zakpiłam. – O kiedy to z pielęgniarkami jesteś na ty?
          - Ha ha ha – skwitował.
          - No tak stanowisz wyjątek od reguły – wypomniałam.
          - Mam nadzieję, że odwiedzisz mnie jeszcze?
          - Niczego nie obiecuję, ale postaram się – szepnęłam.
         Spojrzał na mnie nagle w dziwny sposób.
          - Powiedz Carlisle wie, ze przyjechałaś do Seattle?
          - Yyy… Poproszę o inny zestaw pytań.
          - Rozumiem, że nie – odpowiedział sam sobie.
          - Oj tam – mruknęłam. – Nie martw się o mnie, jestem twardsza od stali.
         Poniekąd nie kłamałam.
        - Nie chcę, żebyś robiła coś wbrew zaleceniom rodziców – wtrącił z przyganą. – A co gorsza narażała się na niebezpieczeństwo.
         - Powiem tak, nie musisz się wysilać na takie gadki – rzuciła z szelmowskim uśmiechem. – Moi bracia oraz tata aż zanadto dbają o moje bezpieczeństwo.
       - I bardzo dobrze – dodał. – A teraz już uciekaj i zadzwoń jak dojedziesz, albo chociaż napisz smsa.
          - Do zobaczenia – pożegnałam się stojąc w drzwiach.
          - Viviene?
         Automatycznie się odwróciłam.
          - Tak?
          - Dziękuję za to, że przyjechałaś.
          - Wracaj jak najszybciej od zdrowia Will – rzuciłam i ruszyłam w kierunku korytarza.  
~*~
         Wjechałam do garażu Cullenów i niczym cień, albo zjawa przemknęłam niezauważona do swojego pokoju. Zamknąwszy za sobą szczelnie drzwi ruszyłam w kierunku garderoby, gdzie odstawiłam zakupione w Seattle ciuchy i buty. Nie minęła minuta, a do mojego pokoju wpakowały się wszystkie kobiety rodu Cullen.
          - Viviene czemu zerwałaś się z zajęć? – zapytała mama z przyganą.
          - Czemu nie zabrałaś nas ze sobą? – Dodała Rosalie ignorując całkowicie Esme.
          - I dlaczego ja nic o tym nie wiedziałam? – Skwitowała Alice zapiekając się na bokach.
         Z wielkim uśmiechem wyszłam z garderoby w swoim nowym dobytku, jakim okazała się biała sukienka kończąca się przed kolanem z czarną szarfą wiązaną w tali oraz ciemnogranatowe, zamszowe szpilki.
          - Elen… - zaczęła mama.        
          - Wyglądasz zjawiskowo – rzuciła Rosie. – Gdzie znalazłaś taką kieckę?
       - Na wyprzedaży – wyjaśniałam okręcając się. – Jak ją zobaczyłam, nie mogłam się powstrzymać.
      - To chyba oczywiste, że nie mogłaś – dodała Allie. – Ale dlaczego znowu o mnie zapomniałaś? Miałyśmy pojechać na zakupy wszystkie razem w weekend.
          - A kto powiedział, że nie pojedziemy? – wtrąciłam znikając w garderobie, aby zmienić strój.
          - A jedziemy? – Zdziwiła się Rose.
          - Pewnie – rzuciłam siłując się z zamkiem od kolejnej sukienki.
          - Ale super! – Pisnęła Chochlica. – No dobra pokazuj jeszcze co kupiłaś.
          - Kochanie, zakupy to rzeczywiście ważne wydarzenie w życiu kobiety – zaczęła mama.
         - Wyprzedaże są o niebo lepsze Esme – powiedziałam, mimo to dobrze wiedziałam do czego pije.
          - Córeczko martwię się o ciebie.
          - Nie potrzebnie – pocieszyłam ją wchodząc z powrotem do pokoju.
          - Ale… - zamilkła, gdy tylko ujrzała moją nową kreację.
       Granatowa suknia, jaką miałam teraz na sobie pochodziła z nowej kolekcji Elie Saab. Góra sukni wykonana była z koronki oraz kamieni szlachetnych, kaskady delikatnego szyfonu opadały idealnie podkreślając moje kobiece kształty.
          - Wow! – Zawołała Alice, podchodząc bliżej. – To jest piękne i jakie miłe w dotyku.
       - Ja nie wiem, jak ty to robisz, że znajdujesz takie okazy – powiedziała blondynka. – Musisz nam załatwić podobne cacka na bal absolwentów.
      - Nie ma sprawy – uśmiechnęłam się. – Ale taka suknia nie nadaje się na szkolną dyskotekę.
          - To po co ją kupiłaś? – Zapytała dziewczyna.
          - Oczywiście na bal – odpowiedziałam od razu robiąc przy okazji obrót. – Ale nie ten w Forks.
          - Czy my o czymś nie wiemy? – Odezwała się Esme mrużąc oczy.
         - Zaraz po zakończeniu roku szkolnego wyjeżdżam do Europy – oświadczyłam. – Więc nie będzie mnie na balu absolwentów…
         - Ale jak to? – Wtrąciła Alice z zawiedzioną minką. – Czy ma to związek z tym, że nie masz z kim iść? Bo jak tak to…
          - Nie Alice – przerwałam jej. – Po prostu mam już inne zobowiązania. Lecę do Londynu, a potem…
          - Do Londynu? – Zdziwiła się Esme.
        - Coś za bardzo polubiłaś ten Londyn – wtrąciła na stronie Rosalie. – Czyżby za tym krył się jakiś facet?
          - Dziewczyny, co to za pytania – dodałam, odwracając się do nich plecami.
          - Ktoś tu się rumieni – rzuciła Alice z szelmowskim uśmiechem.
          - Wampiry się nie rumienią – wypomniałam wytykając jej język.
     - Damon jest bardzo atrakcyjnym wampirem – zachęciła mnie siostra. – Bogaty, opiekuńczy, dobrze tańczy…
          - Hej panienki – rzuciłam. – Salvatore jest tylko znajomym, powtarzam znajomym. Nie twórzcie w swoich doskonałych główkach chorych wizji mojego zamążpójścia, bo to nigdy nie wypali.
          - Och co to by był za ślub – wtrąciła z rozmarzeniem brunetka.
          - To już nie jest śmieszne Allie.
          - Och już dobrze – powiedziała Rose. – Nie denerwujmy już Vivi.
         - Zakupy kochana zakupami – ponownie drążyła mama. – Ale proszę nie rób tego więcej, nie powinnaś urywać się z trygonometrii.
          - A właściwie skąd o tym wiesz? – zapytałam.
          - Emmett zadzwonił do mnie i powiedział, że urwałaś się z zajęć – wtrąciła. – Podobno miałaś jakiś problem na lekcji…
          - ŻE CO PROSZĘ!? – krzyknęłam. – Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać w mojej obecności śmiał dzwonić do ciebie!? Za kogo od do cholery się ma…
          - Viviene! – Zganiła mnie mama.
        - Żadne Viviene Esme – warknęłam. – Mam już po dziurki w nosie jego bezczelności i impertynencji!
          - Ale o czym ty mówisz? – Wtrąciła się do rozmowy Rosalie.
          - GDZIE ON JEST! ?– krzyknęłam wypadając na korytarz, a za mną cała zgraja.
         Bez problemu zlokalizowałam swojego brata, był w salonie razem z Jasperem i Carlisle. Wpadłam do pomieszczenia, jak burza a moje oczy ciskały gromy i błyskawice. Byłam wściekła.
          - JAK ŚMIAŁEŚ SKARŻYĆ NA MNIE ESME!? – warknęłam.
          - O córka marnotrawna wróciła – rzucił w moim kierunku, nawet nie odrywając wzroku od telewizora. – Wyluzuj Viviene, złość piękności szkodzi.
          - JESTEŚ WSTRĘTNY I OBRZYDLIWY!
       - Można wiedzieć dlaczego się kłócicie? – Zapytał ojciec ilustrując mnie wzrokiem. – Piękna sukienka.
          Poczułam jak moja furia wygasa, nie musiałam patrzeć na blondyna, by wiedzieć, że to jego sprawka.
          - Jasper z łaski swojej przestań, bo nie ręczę za siebie – powiedziałam spokojniejszym już tonem.
           - Eleonor Viviene Cullen! – krzyknęła Esme. – Co się z tobą dzieje?
          - Właśnie Eleonor Cullen, czyżby brak atrakcji seksualnych tak działał na ciebie, że nie potrafisz swoich nerwów utrzymać na wodzy? – Zakpił Emmett wstając z kanapy.
         Moja reakcja była odruchowa. Uderzyłam osiłka w twarz, a właściwie spoliczkowałam tak, że przeleciał przez sofę i wylądował na sąsiedniej ścianie rozbijając w drobny mak kryształowy abażur Esme. W tym samym momencie na białej ścianie salonu pojawiło się olbrzymie pęknięcie, a z sufitu odleciał kawał gruzu.
          - Od tej pory nie istniejesz dla mnie – warknęłam w kierunku oszołomionego chłopaka.
        Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, wyskoczyłam przez okno i podążyłam do ciemnego lasu.
         A niech cię Cullen! – wrzasnęłam w myślach.

            „Przyjaciele są jak ciche anioły, które podnoszą nas,
kiedy nasze skrzydła zapominają, jak latać”
- Antoine de Saint-Exupéry

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz