4 lipca 2012

Rozdział 44


     Jeszcze tej samej nocy pożegnawszy się z królową, Alanem i jego siostrami, wyruszyłam w podróż do Oslo, by następnie złapać samolot do Londynu. Po bezczelnym występie Eteny, tym bardziej nie zamierzałam przedłużać swojej wizyty. Czarny mercedes mknął opustoszałymi drogami norweskich okręgów, musiałam przyznać, że nie pamiętałam jakiego miejsca nie żegnałam z tak wielką przyjemnością.
         Po kilku godzinach podróży, przywitały mnie w końcu siedliska ludzkie, cywilizacja i bezproblemowa łączność internetowa. Spojrzawszy na zegarek, który wskazywał szóstą rano, wybrałam numer.
          - Cześć Vi, jak miło, że dzwonisz – odezwał się po drugiej stronie męski głos. – Jak Londyn?
          - Właściwie to nie jestem w Londynie – odparłam zatrzymując auto na światłach. – Wracam z… wycieczki.
          - To dlatego nie dzwoniłaś?
          - Mhm…
          - Szkocja? Walia?
          - Nie trafiłeś Will – zaśmiałam się. – Oslo.
          - Aha – przeciągnął. – Chwila, Oslo?
          - No trzeba było korzystać z okazji – wyjaśniłam. – Ale już jestem w drodze do Londynu, a co u ciebie?
          - Za dwa dni kończę staż w Seattle – odpowiedział. – I wracam do Forks, mam nadzieję, że przyjmą mnie już do pracy.
          - Jaki staż? – zdziwiłam się.
          - Zapomniałem, że ty nic nie wiesz – zreflektował się. – Kiedy skończyła się ta konferencja o neurochirurgii, otrzymałem zaproszenie na staż.
          - Niby jak?
          - A skąd ja mam wiedzieć Viviene – mówił dalej. – Profesor prowadzący badania zaproponował mi, czy bym mu nie pomógł i nie wsparł swoją wiedzą.
          - Ależ to świetna wiadomość! – wykrzyknęłam. – Jestem z ciebie dumna Will.
          - W takim razie jeszcze bardzie się cieszę – odparł z chichotem. – Kiedy wracasz do domu?
          - Szczerze? – zawahałam się.
          - Tylko.
          - Jeszcze nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Na pewno przed wrześniem.
          - To mnie pocieszyłaś – udał obrażonego.
          - Nie krzyw się.
          - Skąd wiesz, że się krzywię?
          - Ha.
          - Co za ‘ha’?
          - Po prostu zbyt dobrze cię znam Will.
          - Wariatka – odpyskował.
          - Doktorek – nienawidził tego.
          - Osz ty!
          - Cześć – rzuciłam do słuchawki ze śmiechem i rozłączyłam się.
         Lot z Oslo do Londynu minął mi bardzo szybko, nawet nie zorientowałam się kiedy lądujemy na miejscu. Dwie walizki i podręczny kuferek załadowałam na wózek, po czym ruszyłam w kierunku postoju taksówek. Godzinę później znalazłam się na Wantsworth i z zachwytem wpatrywałam się w budynek, jaki stał przede mną.
         Jednopiętrowy, nowoczesny i jednorodzinny dom otoczony był dużym ogrodem. Hol wejściowy został wykonany z beżowego marmuru oraz kamienia, natomiast cześć głównego frontu domu pokrywała mahoniowa boazeria. Po lewej stronie znalazł się garaż, a na piętrze dostrzegłam sporej wielkości balkon. Na widok nowego mieszkania uśmiechnęłam się, po czym chwyciłam walizki i ruszyłam w stronę wejścia.
         Nagle drzwi stanęły otworem, a w nich pojawił się Carlisle i Jasper. Od razu zatrzymałam się i zdębiałam, mieli przyjechać dopiero w przyszłym tygodniu. Trwało to może sekundę, bo cztery sekundy później trwałam w uścisku brata, który porwał mnie w objęcia.
          - Jak ja się za tobą stęskniłem Viviene – stwierdził blondyn stawiając mnie na ziemi, zaczęłam się śmiać.
          - Ja za wami również – przywitałam się, przy okazji obdarzając go całusem w policzek.
          - Witaj córeczko – obok nas pojawił się tata, na jego ustach pojawił się ogromny i szczery uśmiech.
          - Cześć – przytuliłam się mocno do niego, również dając buziaka. – Naprawdę się cieszę, że tutaj jesteście.
          - Poniekąd na tym nam zależało – dodał najstarszy Cullen. – Chodźmy do domu.
          - A gdzie reszta? – Kontynuowałam z uśmiechem.
          - Alice i Esme na zakupach – odpowiedział Jasper, siłując się z moimi walizkami.
          - Już nie udawaj, że te torby są takie ciężkie – zachichotałam. – Nie robiłam żadnych zakupów przez pięć tygodni.
          - Moja żona powinna brać z ciebie przykład – dodał mój brat.
          - A Rosie i Emmett?
          - Są na Malediwach – odpowiedział ojciec. – Polecieli w ramach prezentu na kolejną rocznicę ślubu.
         Uśmiechnęłam się na samo wspomnienie zwariowanego brata i wrednej siostry.
          - No dobra – wtrąciłam. – A mój ukochany, rudy telepata?
         Jasper spojrzał przelotnie na ojca, a potem na mnie. Uśmiech automatycznie spełzł z moich ust.
          - Coś się stało? – zmartwiłam się.
          - Nic się nie stało – odpowiedział Carlisle z wahaniem. – Edward po prostu został w Forks, razem z… Bellą.
          - Chciał zostać – uzupełnił Hale, posyłając mi zatroskane spojrzenie.
         Poczułam się tak, jakby ktoś dał mi w twarz. Bardzo tęskniłam za bratem, zwłaszcza, że ostatnimi czasy zajmował się tylko swoją dziewczyną. Po cichu nawet liczyłam, że przyjedzie i zrobi mi niespodziankę, ale no cóż, tylko się zawiodłam. Było mi smutno, ale nie dałam tego poznać po sobie.
          - To chyba zrozumiałe – odezwałam się tonem wypranym z emocji. – Nie rozumiem dlaczego robicie z tego taką tajemnicę. Już naprawdę się przestraszyłam, że stało się coś złego – pokręciłam głową i weszłam do domu.
          Kiedy znaleźliśmy się w środku, z zachwytem zaczęłam rozglądać się po kątach, pozostawiając sprawę starszego brata już daleko za sobą. Na parterze znajdował się duży salon z wodnym kominkiem, a trzy z czterech ścian zajmowały same okna, z których widać było cały ogród. Jedyna wolna ściana w pomieszczeniu została pomalowana na śliwkowy kolor, a podłogę wykończono dębowymi panelami. Pokój był dość sporych rozmiarów, więc  troszeczkę zdziwiły mnie jedynie dwie białe sofy, czerwony fotel oraz plazmowy telewizor, jaki stał pośrodku. 
          - Jak widzisz dopiero zaczynamy – powiedział Carlisle. – Wczoraj malowaliśmy salon i kończyliśmy kuchnię.
          - Dom jest nieco mniejszy, niż ten w Forks – zauważyłam.
          - Masz rację, ale zbudowany jest w podobnym stylu – odpowiedział tata oprowadzając mnie. – Tam jest kuchnia z jadalnią, a tutaj łazienka.
          - Bardzo mi się podoba – powiedziałam, spoglądając na nowoczesne, czarno-stalowe szafki kuchenne oraz ciemno-grafitową glazurę. – Alice i mama są niesamowite.
          - Jesteśmy w Londynie od dwóch dni – wtrącił Jasper przeczesując swoje blond włosy. – A Allie była już w każdym sklepie meblowym.
         Zaśmiałam się.
          - Chodź pokażemy ci pierwsze piętro – zaproponował tata. – Uprzedzam, są tylko trzy sypialnie, a właściwie były tylko dwie, ponieważ jedna z nich była gabinetem, albo pokojem dziecinnym.
          - Alice myślała nawet o dobudówce – wtrącił Jazz. – Ale Esme się nie zgodziła.
          - Przecież ten dom ma być domem wyjazdowym – zauważyłam. – Takim na lato, a nie rezydencją dla ośmiu osób.
          - Dom jest na tyle duży, że możemy pomieścić się wszyscy – powiedziała Alice, materializując się zaraz przy swoim mężu. – Cześć Vivi!
          - Witaj Allie – przywitałam się z siostrą.     
          - Przepraszam za spóźnienie, ale był wypadek na drodze, a tego niestety nie jestem w stanie przewidzieć – przyznała z miną niewiniątka. – Uznajcie to proszę za mój dowód… normalności.
          - Nigdy nie będziesz normalna – wtrąciłam z uśmiechem. – Nikt z nas nie jest i nie będzie, a to się nazwa byciem jedynym w swoim rodzaju.
          - Pięknie powiedziane – odezwała się Esme, podchodząc do mnie. – Witaj w domu córeczko.
          - Też się cieszę, że cię widzę mamo – pocałowałam ją w policzek.
          - Czy mi się wydaje, czy naprawdę pojaśniały ci włosy? – zapytała Alice.
          - Wyobraź sobie, że nawet nie zauważyłam – powiedziałam, przyglądając się uważnie swoim lokom. – Może odrobinę, ale to pewnie od słońca.
          - A jak ślub? – Zareagowała mama. – Nie zdradziłaś nam nic, ani jaką sukienkę miałaś na sobie, ani jak wyglądała Claudia.
          - Esme – włączył się Carlisle. – Dziewczyna dopiero przyjechała, niby kiedy miała ci wszystko powiedzieć.
          - Przez telefon – odpowiedziała za mamę Alice. – Właśnie opowiadaj, jak ślub i ten narzeczony Panny Volturi…
          - No i zaczęło się – mruknął pod nosem Jasper, przy okazji przewracając oczami.
          - Jeśli coś ci się niepodobna – warknęła Chochlica na blondyna. – Możesz się zabrać do malowania naszej sypialni, farby są w samochodzie. A gdy skończysz, zajmij się garażem…
          - Alice! – wkurzył się Hale.
          - A może pokażę wam zdjęcia? – Próbowałam ratować sytuację. – Jest ich całkiem sporo, a przy okazji opowiem o ślubie, Claudii i Norwegii – przy ostatnim słowie rozmarzyłam się.
          - Podobało ci się tam? – zapytał tata.
          - Bardzo – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Przede wszystkim struktura i piękno krajobrazu, zaraz wam pokażę.
         I tak minęły nam kolejne godziny, podczas których opowiadałam o ślubie, Claudii i całej swojej przygodzie z harpiami. Oczywiście pomijając ich osoby w opisie, jak radził mi Noel.
          - Są wampirami – zauważył dość sceptycznie mój ojciec. – I żyją w takiej dużej gromadzie, żywiąc się ludzka krwią?
          - Tak – skłamałam.
          - Dziwne – dodał Jasper.
          - Mnie nie wydało się to dziwne – powiedziałam. – Mają swój świat, zamkniętą przestrzeń w obrębie której się poruszają, swoje prawa, co w tym dziwnego?
          - To brzmi, jak jakaś sekta – wtrąciła Alice. – Nie bałaś się przebywać z nimi 24 godziny na dobę?
         Zaśmiałam się naturalnie.
          - Oczywiście, że nie – odpowiedziałam. – Są tacy jak my, z wyjątkiem tego, że są strasznie zadufani w sobie. No i nie tolerują obcych – spoważniałam.
          - Nie polubiłaś ich – stwierdził Jasper.
          - Nie – odpowiedziałam. – Pozostałam tam tak długo, tylko przez wzgląd na Cleo, Noela i Alana.
          - Alana? – powtórzyła zaciekawiona Allie.
         Kliknęłam na kolejne zdjęcie, na monitorze moje laptopa ukazało się zdjęcie ze ślubu.
          - To Claudia i Noel – oznajmiłam, przy okazji przyglądając się reszcie rodziny. – Piękna para, prawda?
          - Jasna cholera – pisnęła Alice, na co mama posłała jej karcące spojrzenie. – Wybacz, jej… sukienka przyprawiła mnie o zawał.
         Na moich ustach pojawił się perfidny uśmiech, dobrze wiedziałam, że nie chodziło o suknię ślubną.
          - A to ja i Alan – kliknęłam.
          - To jest jego brat? – zareagowała mama.
          - Tak, to młodszy brat Noela.
          - Nie powiem już nic – wtrąciła Allie wypuszczając głośno powietrze.
          - Nie podoba ci się moja sukienka? – udałam obrażoną królewnę.
          - Nie – dodała od razu. – Jest prześliczna, tylko że zastanawiam się…
          - Na czym?
          - Byłaś tam ponad pięć tygodni – zaczęła mówić. – I przez te pięć tygodni, nie wydarzyło się zupełnie nic? 
          - Nie do końca cię rozumiem.
          - Miałaś przy sobie takie ciacho – sprecyzowała. – I wróciłaś sama?
         Spojrzałam na nią, jak na idiotkę.
          - Uwierz, to co tutaj widzisz – wskazałam na zdjęcie. – To tylko pozory, Alan to babiarz i flirciarz na pełen etat. Mimo to fajny z niego kumpel i nic poza tym, ok.?
          - Dobrze, już dobrze – oburzyła się brunetka. – Nie powiedziałam tego, aby cię zdenerwować.
          - Wiem – odpowiedziałam już z uśmiechem i kliknęłam na kolejna fotografię. – Tutaj para młoda i świadkowie.
          - Viviene – zauważył Jasper, jeszcze bardziej przybliżając się do ekranu. – Czemu oni mają… turkusowe oczy?
          - Bo mają soczewki – wyjaśniłam. – Na ślubie byli też ludzie, więc nie mogli ryzykować ujawnieniem.
          - No tak – westchnął mój brat. – Nie pomyślałem.
         Uśmiechnęłam się do niego.
          - To co, koniec przesłuchania?
          - Chyba żartujesz – stwierdziła moja siostra ze swoim chochlikowatym uśmiechem. – To dopiero początek.  
~*~
         Ciemne chmury przysłoniły świetlistą tarczę księżyca. Gdzieś, w jakimś lesie, za górami wysoki, postawny wampir oczekiwał na spotkanie. Nerwowo rozglądał się dookoła, reagując na każdy szelest, by w każdej chwili móc zbiec. Mężczyzna przysiadł na pobliskim, oszronionym głazie i czekał.
         Klika minut później, zaraz niedaleko nieśmiertelnego, powietrze zaczęło niebezpiecznie falować i pojawił się kłąb czarno-brunatnego dymu. Mężczyzna podekscytowany postał  i z rozkoszą przyglądał się postaci, jaka wyłoniła się z czerwonego obłoku.
         Pierwsze co rzucało się w oczy to olbrzymie, czarne, rozłożone skrzydła. Następnie wampir dostrzegł przepiękną istotę, rodem z piekła. Kobieta była średniego wzrostu, czarno-hebanowe, długie włosy spływały jej po ramionach, cera przypominała lekko brzoskwiniową barwę, a oczy lśniły czystym szkarłatem. Demonica spojrzała przed siebie, ujrzawszy bruneta ruszyła w jego kierunku.
          - Spóźniłaś się – zaczął wampir z przekąsem.
          - To ty przybyłeś za wcześnie – obdarzyła go przeuroczym uśmiechem. – Ale do rzeczy, nie jesteś tutaj bezpieczny.
          - Chciałem ci podziękować za to, co zrobiłaś – powiedział. – Zwłaszcza, że ryzykujesz swoją anielską głową.
          - Nie wierzę – zdumiała się. – Kiedy to zacząłeś mieć ludzkie odruchy? To niepodobne do ciebie Tom.
          - Nie martw się – odpowiedział puszczając do niej oko. – Zaraz mi przejdzie.
          - Mniejsza oto – zaczęła kobieta poważnym tonem. – Twój ostatni występek był głupi, ledwo co udało mi się ciebie wydostać…
          - Wiem – przyznał.
          - Wiesz? – sarknęła. – To świetnie, bo przyszłam tutaj tylko po to, aby ci powiedzieć, że jeżeli jeszcze raz wywiniesz taki numer, pożegnasz się z egzystencją raz na zawsze. Sam Lucyfer zamierza na ciebie polować.
          - Twój pracodawca? No cóż, być może spotka mnie ten zaszczyt.
          - Naprawdę życie ci nie miłe?
          - Dlaczego to robisz, co? – warknął. – Po co?
          - Chcę ci pomóc – opowiedziała.
          - Nie wierzę – odezwał się wampir. – Muerte nie działa z dobroci serca, musisz mieć w tym własny interes.
          - Może i mam – dodała z wyższością. – Nie znaczy to jednak, że ty musisz o wszystkim wiedzieć.
         Wampir uśmiechnął się przebiegle, jego rubinowe tęczówki zalśniły.
          - Czyżby nowa nałożnica Diabła zaszła ci za skórę?
          Oczy diablicy automatycznie pociemniały, a z ust wydobył się złowrogi syk. Sekundę później Thomas leżał na ziemi zwijając się z bólu. Wściekły i poniżony, nie odezwał się już ani słowem.
          - Kim ty w ogóle jesteś?! – wrzasnęła. – Jakim prawem wspominasz przy mnie o tej… ladacznicy – dodała już łagodniej. – Lepiej nie mieć we mnie wroga Tom, a ci którzy nie posłuchali mojej rady… No cóż nie pożyli długo i szczęśliwie.
         Na jej białej, marmurowej twarzy pojawił się zalążek złowrogiego uśmiechu.
          - Lucyfer gorzko pożałuje za to, co zrobił. Nie pozwolę na swoje znieważenie – powiedziała sama do siebie. – Już niedługo jego Fleur pożegna się z etatem nieśmiertelnej, a ja zajmę ponownie swoje miejsce w hierarchii. 
          - W takim razie co mam robić? – odezwał się po chwili Upadły. – Pani?
          - Nie dać się złapać – odpowiedziała. – A resztą zajmę się już ja.
          - Resztą?
          - To proste kochany – powiedziała. – Lucyfer nie spodziewa się ataku, ba nawet mu przez myśl nie przejdzie, by zacząć szukać nieprzyjaciela w swoim łożu. Jak to mówią na Ziemi, najciemniej jest zawsze pod latarnią.
          - Tylko tyle? – zdziwił się. – To jest twój wielce, wspaniały plan niszczenia? Ja mam uciekać nie wiadomo gdzie i na jak długo, a co z moimi… priorytetami? 
          - Musisz czekać – wtrąciła zamyślona. – Tak, poczekaj i zaplanuj swoją zemstę, ale nie działaj pochopnie. Kolejny raz nie przyjdę ci z pomocą.
          - Szczerze, to mam już naprawdę wszystkiego dość.
          - Nie możesz teraz odpuścić – zaczęła go dopingować Muerte. – Przeszedłeś tak daleką drogę, otrzymałeś skrzydła upadłego, które podałam ci jak na tacy, masz nowe zdolności… A teraz chcesz to wszystko zostawić?!
          - Niby nie i jestem ci naprawdę wdzięczny za wszystko co dla mnie zrobiłaś – dodał. – Ale nie wiem czy potrafię, czy nadal umiem.
          - To się naucz – warknęła. – I najlepiej kształcenie zacznij od zaraz, a to – wskazała na starą, pomarszczoną fotografię, która przedstawiała kobiecą postać, o brązowych lokach i zimnych, turkusowo-błękitnych oczach. – Niech będzie zachętą.
         Thomas pokiwał głową z uznaniem, po czym obdarzył Muerte uśmiechem i zniknął w chmurze brunatno-szarego dymu.
         - Tak, idź – rzekła. – A to co wprawione w ruch, nie da się już zatrzymać. 

~*~

         Moje opowiadanie i odpowiedzi na pytania zakończyło się prawie nad ranem następnego dnia. Zaraz potem mój ojciec został zagoniony do malowania korytarza, a Esme i Alice zabrały się do projektowania garderoby. Razem z Jasperem przenieśliśmy wszystkie moje walizki do sypialni, jaką miałam zajmować na piętrze. Pokój okazał się małym, niezwykle przytulnym pomieszczeniem. Tak, jak w salonie całą jedną ścianę zajmowały balkonowe okna, natomiast pozostałe zostały pomalowane na czekoladowy brąz oraz jasny beż.
          - Tutaj też Alice wybrała farby? – Poskarżyłam się odkładając kuferek obok kremowego fotela. 
          - Nie będzie zatem dla ciebie zaskoczeniem Viviene, że meble również Allie wybrała – odezwał się mój brat z uśmiechem.
          - Jasne.
          - Vivi? – zapytał nagle dość zmienionym tonem, automatycznie spojrzałam mu w onyksowe oczy. – Przykro mi z powodu Edwarda.
          - Nie powinno ci być – odpowiedziałam po chwili. – Poza tym nie rozumiem, dlaczego przepraszasz.
          - Viv dobrze wiesz, że emocji nie da się ukryć – zaczął. – Przede mną nie musisz udawać, że cała ta sytuacja cię wkurza i że jest ci przykro.
         Obdarzyłam go promiennym uśmiechem.
          - Masz całkowitą rację braciszku – przyznałam. – Czasami wiele rzeczy mnie irytuje, ale muszę się nauczyć z nimi żyć. Inaczej jak nic zwariuję, a ty ze mną.
          - Edward jest idiotą – stwierdził Hale.
          - Oczywiście, że nim jest – zaśmiałam się. – Ale jest też zakochany, a w takim wypadku wybacza się wiele rzeczy.
          - Myślisz, że to ma sens – odezwał się ponownie. – Że nadal powinien tak ryzykować? Przecież ona jest człowiekiem, niepozornym i kruchym człowiekiem. W każdej chwili może dojść do tragedii.
          - Nie zamierzam się już do tego mieszać Jazz – odpowiedziałam. – Edward robi to, co uważa za słuszne.
          - Nie powstrzymasz go?
          - Wydaje mi się, że decyzja na ten temat już dawno została podjęta – wyjaśniłam. – Sama nakłaniałam go do podjęcia ryzyka…
         Jasper zrobił wielkie oczy.
          - Co zrobiłaś?!
          - Jazz ja chcę, aby Edward był szczęśliwy, czy to naprawdę tak trudno zrozumieć? Jest moim bratem, tak jak ty – powiedziałam. – A jeżeli oznacza to towarzystwo Panny Swan i jej ludzką egzystencję, no cóż musimy się z tym pogodzić.
         Blondyn przyglądał mi się badawczo przez pewien czas nie mówiąc nic. Kiedy wreszcie postanowił się odezwać, został nagle wezwany do Alice. Przed wyjściem jednak zdążył rzucić w moją stronę.
          - Masz rację Ed zasługuje na szczęście, szkoda tylko że kosztem innych.   

~*~

         Tydzień po przyjeździe do Londynu nowy dom był całkowicie gotowy. Wprawdzie kosztowało nas to wiele pracy i nerwów, zwłaszcza że Alice czuła się całkowicie odpowiedzialna za projekt. Minęły kolejne dni, w międzyczasie  jeździliśmy na zakupy, zwiedzaliśmy miasto i urządzaliśmy sobie wyjazdy na wieś. Pięć dni później w Londynie zjawił się Emmett i Rosalie, co zupełnie zmieniło nie tylko nasze plany.
          - Jak tam wakacje sister? – zapytał Em z typowym angielskim akcentem, przy okazji rozsiadając się na kanapie w salonie. – Słyszałem, że ta twoja wyprawa na Syberię okazała się klapą.
          - Jaka Syberia? – zdziwiłam się. – Ty w ogóle wiesz, gdzie leży Norwegia?
          - No pewnie – odparł brunet sięgając po pilota. – Niedaleko.
          - Powinieneś nadrobić zaległości w geografii bracie – powiedziałam. – Długa egzystencja w tym wypadku nie jest żadną wymówką.
          - No wiesz – stwierdził z dzikim uśmiechem. – Pożytkowałem wolny czas w o wiele lepszy sposób – spojrzał pożądliwie w stronę Rosalie, na co blondyna zachichotała.
          - Jesteś niemożliwy – skwitowałam z uśmiechem.  – A moja wyprawa nie okazała się, aż taką klapą, było miło, ale dość… sztywnie – sprecyzowałam.
          - Sztywniaki z nich, co?
          - Trochę – odpowiedziałam. – Oczywiście niemożna tego powiedzieć o nas. Zwłaszcza, gdy mamy w rodzinie takie ewenementy – stwierdziłam wskazując na brata.
          - Chyba to gdzieś zapiszę – powiedział z niedowierzaniem Emmett, po czym w powietrzu zaczął udawać, że tworzy. – Drogi pamiętniczku, moja siostra – Viviene – dla uściślenia, po raz pierwszy przyznała publicznie, że jestem wyjątkowy. Koniec wpisu, siedemnasty sierpnia roku pańskiego…
         Pokręciłam głową ukrywając histeryczny chichot, nie byłam jednak jedyna. Alice i Jasper ledwo co mogli usiedzieć spokojnie.
          - W takim razie w swoim wirtualnym pamiętniczku dopisz jeszcze to – dodałam, przy okazji obdarzając brata soczystym całusem w policzek.
         W pierwszej chwili Em znieruchomiał, a chwilę później na jego buzi pojawił się olśniewający uśmiech.
          - A to w ogóle jest legalne? – zapytał brunet, gdy usiadłam obok niego.
          - Myślę, że tak – odpowiedziałam z wahaniem, na co reszta wybuchła śmiechem, nie musząc się już dłużej powstrzymywać.
          - Wracamy do Forks – rzuciła nagle Allie. – Esme i Carlisle podjęli decyzję o powrocie.
         Spojrzałam na rodzeństwo, a ich twarze nadal były uśmiechnięte. Postanowiłam więc nie martwić się o jutro, z prędkością błyskawicy rzuciłam się w stronę telefonu, by zarezerwować loże w Black Blood – w ramach ostatniego wieczoru w Londynie. Chwilę później salon wypełnił radosny okrzyk Alice i reszty Cullenów na wieść o wyjściu do wampirzego klubu. 
~*~
         Nazajutrz byliśmy już w Forks, właśnie wjechaliśmy na naszą posesję. Dom stał tak, jak zawsze, właściwe to nic się nie zmieniło. Wysiadłam z samochodu jako pierwsza, a do moich nozdrzy doszedł zapach lilii, które rosły w ogrodzie. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech, jednak zaraz zniknął, ponieważ zorientowałam się, że Edwarda nie ma w domu.
          - Jest na polowaniu – szepnęła mi na ucho Alice. – Idź do niego.
         Spojrzałam na siostrę puszczając do niej perskie oko i pobiegłam w stronę lasu, zostawiając rodzinę w garażu.
          - A ty gdzie?! – Rzucił Emmett z zarzutem.
          - Na polowanie - odpowiedziałam i zniknęłam im z oczu.
         Jednym susem przeskoczyłam rzekę, jaka graniczyła z nasza posiadłością. Bez problemu wyczułam swojego brata oraz drogę, jaką wyznaczył jego wampirzy zapach. Przemierzałam las szybkim, energicznym krokiem, byłam już blisko. W pewnej chwili gwałtownie zahamowałam, tak że moje szpilki ugrzęzły w leśnym runie. Do mojego wampirzego nosa doszedł zapach człowieka, dość charakterystyczny aromat gruszki, frezji i peoni.
         Swan.
            To jedno słowo - myśl wypowiedziałam niemalże z obelgą i pianą na ustach. Gdzie tylko się nie ruszyłam (w Forks) była ona, ludzka niewiasta, dziewczyna mojego brata - Isabella Swan. Nie wiedziałam tak naprawdę, dlaczego pałałam w stosunku do niej taką niechęcią. Ok. ma dwie lewe nogi, bez przerwy ładuje się w tarapaty i jest strasznie dziwna. Poza tym, że Alice i Esme ją uwielbiają, co doprowadza do szewskiej pasji nie tylko Rosalie. Właściwie nic mi nie zrobiła, chociaż nie, po głębszym zastanowieniu – staranowała ulubione buty i całkowicie zniewoliła umysł Edwarda. Czy była to zatem zazdrość? Prawdziwa zazdrość?
         Wydaje mi się, że być może po części, jednakże w niewielkim stopniu. Kocham brata ponad wszystko i pragnę jego dobra i szczęścia, ale czasami w tym całym rozgardiaszu brakuje mi rozmów i czasu, jaki spędzał Edward ze mną. Czuje się pominięta, wyobcowana, dosłownie niepotrzebna, mimo iż wiem, że to nieprawda. Moje zachowanie w stosunku do Belli było reakcją zwrotną, musiałam bowiem zrozumieć, że nie jestem już najważniejszą kobietą w życiu mojego brata. Z drugiej jednak strony, trudno mi było to pojąć zwłaszcza, że zyskałam Edwarda tak niedawno.
         W swoich przemyśleniach zaszłam chyba zbyt za daleko, ponieważ nie zauważyłam nawet, że jestem na przedmieściach miasteczka, że stoję prawie przed domem Williama.
          - Skoro już tu jestem, to dlaczego mam go nie zobaczyć - powiedziałam do siebie i ruszyłam w kierunku werandy. 
~*~
          - Viviene? - Przywitał się ze mną w wejściu, a zaraz potem wziął w objęcia. - Cześć Piękna.
         Piżmowy zapach chłopaka doszedł do moich nozdrzy, którym z rozkoszą się napawałam. Gdy tylko jego lewa dłoń dotknęła mojego przedramienia, poczułam ludzkie, przyjemne ciepło. Na moich ustach pojawił się anielski uśmiech, gdy tylko spojrzeliśmy sobie prosto w oczy.
          - Wejdź proszę - powiedział uradowany. - Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że wreszcie wróciłaś.
         Szybkim krokiem przeszedł do salonu, gdzie jak zwykle panował nienaganny porządek. Will wyglądał całkiem dobrze, zniknęły już wszystkie zadrapania po wypadku i pojawiła się letnia opalenizna. Jednak to, co mnie nieco zdekoncentrowało, to jego lewa dłoń w granatowym temblaku. Usadowiłam się na jedynym w jego mieszkaniu i zarazem moim ulubionym fotelu, przy okazji robiąc poważną minę. Chłopak w pierwszej chwili nie wiedział, dlaczego nagle zmienił się mi humor, ale zaraz potem zreflektował się.
          - Nie byłem szczery w stosunku do ciebie - powiedział. - Nie byłem na stażu, miałem operację.
           Zrobiłam wielkie oczy, a zaraz potem poczułam przypływ frustracji i przerażenia.
            - Jaką znowu operację? Przecież mówiłeś, że wszystko jest w porządku.
        - Nie chciałem cię denerwować - bronił się. - Widziałem, jak bardzo się starasz i nie chciałem, żeby było ci przykro.
         - Dlaczego martwisz się o mnie - odbiłam pałeczkę. - Powinieneś myśleć tylko i wyłącznie o sobie.
          - Wiem i dlatego pomyślałem - uśmiechnął się. - Poza tym wiedziałem, że gdybyś tylko usłyszała o operacji, przerwałabyś wakacje.
          - No oczywiście, że bym tak zrobiła - odpowiedziałam zbulwersowana. - Przyjaciół się nie zastawia, szczególnie w takiej chwili.
         - Zgadzam się z tobą - dodał. - Po prostu...  zrobiłaś tyle dla mnie, jak nikt inny. Nie chciałem cię po raz kolejny...fatygować.
          - Myślisz, że robiłam to wszystko z łaski?
       - W pierwszej chwili, zaraz po wypadku tak myślałem - przyznał. - Byłem niezdolny wtedy do robienia czegokolwiek...
          - Will - przerwałam z westchnieniem. - To wcale nie tak...
          - Wiem - wtrącił lekarz. - Teraz to wiem.
        - A możesz mi zdradzić, co to była za operacja? - Zadałam pytanie po chwili, ponieważ wpierw posłałam mu przyjacielskie spojrzenie.
         - Podczas wypadku doszło do naderwania jednego nerwu w lewej dłoni - powiedział. - Co powodowało, że ręka nie była całkiem sprawna. Nie mogłem zbyt długo utrzymać kubka z kawą, czy nawet pisać długopisem. Dłoń drętwiała i automatycznie powodowała ból.
          - Czemu wcześniej mi o tym nie powiedziałeś?
         - Myślałem, że to normalne - odpowiedział. - Zresztą mój rehabilitant mówił, że czasowe drętwienie minie.
          - Zatem ten twój rehabilitant, to dureń - stwierdziłam spoglądając przez okno.
          - Być może - zaśmiał się. - Ale to ty mi go załatwiłaś.
          - Wiem - powiedziałam poważnie. - Tym bardziej nie jest mi do śmiechu.
    Moja mina musiała być obłędna, ponieważ William wybuchną niekontrolowanym śmiechem, sekundę później i ja do niego dołączyłam.
          - Nie martw się Vi - wtrącił blondyn.
          - Wrócisz zatem do zawodu?
        - Wiesz, że bym bardzo chciał - odpowiedział. - Od pierwszego września wracam oficjalnie do pracy.
          - Będziesz operował?
     - Zobaczymy - nagle zmartwił się, bo na jego czole pojawiła się charakterystyczna zmarszczka.
          - Boisz się powrotu? – zapytałam, ponieważ sama ciekawa byłam jego odpowiedzi.
         - Nie, Viviene – odpowiedział z wahaniem, w jego ciemnych oczach dostrzegłam smutek. – Bardziej obawiam się, że operacja nie przyniosła zamierzonego efektu, że już nigdy… nie będę mógł utrzymać w ręce skalpela. 
         Spojrzałam na Cullena po raz kolejny, mimo iż był silny i potrafił swoje emocje trzymać na wodzy, tym razem cała ta sytuacja nie dawała mu spokoju. Czuł ciężar, na jaki zupełnie nie zasłużył. Cierpiał z mojego powodu, a ja nie potrafiłam mu pomóc.
          - Wiem, że moje słowa niczego tutaj nie zmienią – zaczęłam po dłuższej pauzie. – Ale musisz dać radę, musisz zrobić wszystko, co tylko będzie możliwe. Po prostu musisz walczyć, nie wolno ci się poddać.
         Moje wampirze oczy przeraźliwie piekły – płakałam, mimo że nie mogłam uronić ani jednej łzy.
          - Czasami nie jesteśmy w stanie dać innym tego, czego konkretnie by potrzebowali – powiedziałam wstając z fotela. – Jesteśmy zdani na los, który jest brutalny, bezwzględny, który nie baczy na to, z kim ma do czynienia.
          Mój rozmówca cały czas uważnie mnie obserwował, jego brązowe oczy wpatrywały się w moją twarz, jak w najpiękniejszy obraz. Nie powiedział nic, tylko swoją zdrową dłonią dotknął mojego alabastrowego policzka. Bez problemu wyczułam wyraźny puls oraz szum płynącej krwi w żyłach człowieka. Ciepło ludzkiego ciała przyprawiło mój organizm o przyjemny dreszcz, jaki przebiegł mi po plecach. Nie broniłam się, po prostu chciałam więcej.
          - Jakie to szczęście mieć kogoś takiego, jak ty Elen – zaczął z zalążkiem uśmiechu. – Przyjaciela na dobre i złe, towarzysza w smutku i chorobie. Dziękuję ci.
          - Ja tobie również dziękuję Will – dodałam, po czym zrobiłam coś, czego w życiu bym się po sobie nie spodziewała - pocałowałam go w policzek i mocno przytuliłam. 

~*~
          - Kiedy wyjeżdżasz do Darthmont? – zapytał William, kiedy już skończyłam opowiadać swoje wakacje w Londynie i Norwegii. – Masz już załatwione mieszkanie?
          - W ostatni weekend września – skłamałam gładko. – A mieszkanie znaleźliśmy jeszcze na początku lipca, w zeszłym tygodniu mój brat i siostra kończyli urządzać nasze nowe lokum.
          - To świetnie – wtrącił, jednak bez entuzjazmu.
          - Powiesz mi, co jest? Dlaczego nagle posmutniałeś?
          - Nie posmutniałem – zaprzeczył automatycznie, sięgając przy okazji po kubek z herbatą. – Zastanawiałem się tylko, jak często będziesz teraz w domu – po czym dodał już z uśmiechem. – Ja wracałem jedynie na święta, no i na długie weekendy.
          - Na szczęście ja, nie jestem tobą – wytknęłam mu język niczym pięciolatka. – A kiedy będę, to będę.
          - Taka jesteś wredna – udał obrażonego. – Dobra, nie będę więc pisał i dzwonił.
          - Chyba przeżyję – wtrąciłam, udając się do drzwi. – Do zobaczenia, doktorku.
         Zaśmiałam się perfidnie, po czym zatrzasnęłam za sobą drzwi. Do moich wampirzych uszu doszło ciche przekleństwo, a chwilę później śmiech. Z uśmiechem od ucha do ucha ruszyłam w kierunku lasu, gdzie ukazałam swoją prawdziwą naturę.
         Półgodziny później wchodziłam do salonu Cullenów bardzo z siebie zadowolona.
          - Cześć Viviene – przywitał się ze mną mój rudy brat.
         Spojrzałam na niego kątem oka, a sekundę później już ściskaliśmy się bratersko.
          - Strasznie długo polowałaś – zauważył. – Jasper już chciał iść po twoim zapachu.
         Zaśmiałam się delikatnie, ruszając w kierunku sofy.
          - Chciałam trochę pobiegać w samotności – odpowiedziałam, na co Edward spojrzał na moje szpilki. – Poza tym stęskniłam się za tutejszymi lasami.
          - Lasami, czy sarenkami? – dodał z szelmowskim uśmiechem.
          - Chyba wiesz, co najbardziej lubię.
          - Pumy – odpowiedział.
          - No właśnie.
          - Ja też byłem w lesie, dlaczego nie przyszłaś? – zapytał.
          - Nie chciałam wam przeszkadzać – odpowiedziałam bez jakiegokolwiek uszczypliwego komentarza.
         Edward zrobił większe oczy.
          - Nie przeszkadzałabyś – odpowiedział, obejmując mnie ramieniem. – Bella bardzo cię lubi…
         Teraz to ja wytrzeszczyłam na niego swoje bursztynowe oczy.
          - Chyba żartujesz – wtrąciłam. – A niby skąd taki wniosek, nie zamieniłam zbyt wielu zdań z twoją… dziewczyną. 
          - To się wie – odparł.
          - Wie? – Udałam głupią. – W takim razie, co Isabella mówiła o mnie?
          - Chcesz to wiedzieć?
          - No powiedz to wreszcie – sarknęłam. – Jestem gotowa na wszystko.
          - Naprawdę?
          - Edward! – warknęłam.
          - Już! – odpowiedział śmiejąc mi się w twarz. – Powiedziała, że oddała by wszystko, aby mieć taką siostrę, jak ty.
         O jacież pierdzielę…

~*~
            Słowa mojego biologicznego brata cały czas huczały mi w głowie, a właściwie stwierdzenie Isabelli na mój temat. Trudno było mi w to tak po prostu uwierzyć, a nawet zaczęłam się zastanawiać, czy może sam Edward nie wymyślił czegoś takiego, aby zbliżyć mnie do swojej wybranki serca. Gdyby tak jednak się okazało, było by to niemalże żałosne z jego strony. Posuwając się do grania na emocjach swojej młodszej siostry, byleby mieć lepszy kontakt z dziewczyną. 
            Ale mniejsza oto, właściwie zaraz mi przeszło, gdy usłyszałam o zaproszeniu na kolację do domu Swanów.
             - Ty chyba żartujesz – stwierdziłam, a zaraz potem wyśmiałam starszego brata. – My? Na kolacji? U Isabelli?
             - Co w tym dziwnego? – zauważył Edward. – To zupełnie normalne wśród ludzi.
             - My nie jesteśmy ludźmi – stwierdziłam.
             - Viviene…
             - I mam uwierzyć, że była to inicjatywa Belli? – Zrobiłam perfidną minę, bo jakoś nadal nie bardzo chciałam w to wierzyć.
             - Elen – odezwał się ostrzegawczym tonem. – Znowu zaczynasz?
             - Co niby zaczynam? – warknęłam.
             - Ty już dobrze wiesz – odpowiedział Edward, po czym dodał z nadzieją. – Naprawdę chciałbym, żeby między wami się jakoś układało. Ja wiem, że nie przepadasz za Bellą, ale czy nie mogłabyś się chociaż postarać? Spójrz na Alice i Esme…
             - Nie jestem ani Alice, ani Esme Edwardzie – wyjaśniłam. – I uwierz staram się, jak tylko mogę. Ale być może to ty powinieneś zrozumieć mnie, a właściwie nas.
            Rudy spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem, próbując spenetrować mój umysł. Speszona odwróciłam wzrok i włożyłam ręce do kieszeni. Cieszyłam się jak najbardziej ze szczęścia brata, ale w tym nagłym, idyllicznym świecie w jakim się teraz znajdował zabrakło miejsca dla rodziny, dla mnie. Kilka sekund później mój brat powoli wypuścił powietrze z płuc.
             - Vivi wiesz, że cię kocham – oznajmił szukając moich oczu. – I wiesz, że kocham też Bellę.
             - Masz mnie za głupią? – Spojrzałam na niego bykiem.
             - Oczywiście, że nie – odparł. – Chciałem ci jedynie powiedzieć, że… chyba masz rację.
            Zrobiłam duże oczy.
             - Nie zachowywałem się w stosunku do ciebie fair – powiedział miedzianowłosy. – Już wcześniej chciałem z tobą o tym porozmawiać, a zwłaszcza po interwencji Jaspera…
             - A co z tym wszystkim ma wspólnego Jazz? – wtrąciłam.
             - No wiele, rozmawiał ze mną – zaśmiał się. – Byłem tak zaabsorbowany Bellą, że zapomniałem o tym, co najważniejsze powinno być dla mnie. I to właśnie uświadomił mi Jasper.
             - No proszę – sarknęłam. – I co to takiego było?
             - Ty Viviene – odpowiedział. – Ty i nasza rodzina.
            Pokręciłam głową i zaniosłam się perlistym śmiechem.
             - Dobrze, że kiedyś ci się przypomniało – dodałam już poważniej. – Szkoda, że sam na to nie wpadłeś…
             - Uwierz, że jest mi przykro.
             - Co właściwie Jazz ci powiedział? – zapytałam, bo nagle przypomniała mi się własna wymiana zdań z blondynem, podczas pobytu w Londynie.
             - Powiedźmy, że sprawił, iż zacząłem pewne sprawy postrzegać nieco inaczej – odpowiedział po chwili. – Stałem się obserwatorem i zobaczyłem, jak to wszystko wygląda z drugiej strony.
            Spojrzałam na brata, jego bursztynowe oczy straciły blask, a na czole pojawiła się charakterystyczna zmarszczka. Widać było, że żałuje i naprawdę jest mu przykro.Westchnęłam głośniej, nie lubiłam sprawiać mu przykrości, zwłaszcza, że przyznał się do błędu i bardzo liczył na moje zdanie.
             - Wiem, Ed – posłałam mu uśmiech po minucie ciszy. – Postaraj się, to i ja się postaram.
             - Masz to jak w banku – powiedział całując mnie w policzek. – W takim razie idź przebierz się w coś odpowiedniego, za godzinę wychodzimy?
             - Za godzinę? – zdziwiłam się.
             - No za godzinę – potwierdziła Alice schodzą ze schodów z gracją baletnicy. – Spędziłaś sporo czasu w lesie i chyba nie miałaś zegarka – puściła mi perskie oczko.
            Wytknęłam jej język i pognałam do swojego pokoju, aby się przygotować do wyjścia. Kiedy wyszłam z pod prysznica, zupełnie nie zdziwiła mnie postać Allie w swojej sypialni.
            - Hej siostrzyczko – rzuciłam w jej kierunku, jak gdyby nigdy nic. – Co cię tutaj sprowadza?
            - Czy to nie cudownie, że wychodzimy dzisiaj razem? – Zagruchała.
            - To ty też idziesz na human party?
            - Pewnie – odpowiedziała uradowana. – Z tego co wiem, Charlie sprosił pół miasteczka, włącznie z kolegami z komisariatu.
             - Powinnam wykrzyknąć ‘Yay!’, ale wybacz, że tego nie zrobię – stwierdziłam.
             - Carlisle i Esme też dostali zaproszenie, ale postanowili, że nie pójdą – trajkotała dalej Allie.  
             - A to niby dlaczego? – Sięgnęłam po wrzosową tunikę, białe rurki i sandałki na koturnach.
             - Nie spodoba ci się odpowiedź – zachmurzyła się brunetka.
             - W takim razie teraz musisz mi powiedzieć – dodałam.
             - Tam będą te… psy – odpowiedziała z trudem.
            Znieruchomiałam trzymając w ręku bluzkę.
             - Wilkołaki? – Chciałam się upewnić.
             Alice potwierdziła skinieniem głowy.
             - I ojciec pewnie nie chce ich denerwować? – Sarknęłam, ponieważ poczułam przypływ gniewu.
             - Zbyt wiele wampirów w jednym domu z … tymi ludźmi, może nie zakończyć naszego spotkania wesoło.
            W pierwszej chwili poczułam irytację i złość, ponieważ przypomniałam sobie Josha i jego śmierć. Wampir był świetnym kumplem i zupełnie na zagrażał Quileutom, a mimo to wilki rozszarpały jego ciało na strzępy. Wzdrygnęłam się na samo wspomnienie brunatno-fioletowego dymu.
             - Może nie powinnaś tam iść – stwierdziła siostra widząc moją minę. – Nie przepadasz za nimi, a Bellą i Edwardem się nie przejmuj. Jakoś im to wytłumaczę, z resztą twój brat zrozumie…
             - Nie, Al – przerwałam jej łagodnie, musiałam się postarać. – Nic mi nie będzie, tamta sytuacja to już… przeszłość.
             - Co masz na myśli?
             - Sam przeprosił za zachowanie swoich podopiecznych – odpowiedziałam, po czym dodałam. – Nie sprawi to jednak, że zapałam entuzjazmem i radością na ich widok. Po prostu pójdę na to przyjęcie i… będę sobą. Po za tym, Edward na to bardzo liczy.
             - Wiesz Viviene, zawsze uważałam cię za bardzo doświadczonego wampira – powiedziała przyglądając mi się uważnie. – Wiem, że wiele w życiu przeszłaś i cierpienie nie jest ci obce. Ale wydaje mi się czasami, że jesteś za dobra. To znaczy, ktoś inny na twoim miejscu powinien nienawidzić chyba wszystkiego i wszystkich. 
            Zaśmiałam się gorzko.
             - Widzisz Alice – zaczęłam powoli. – Poniekąd masz rację. Jestem za dobra, właściwie to ze swoim podejściem do życia, nie powinno się mnie nazywać wampirem. Być może dlatego Thomas potrafi mnie ranić prawie za każdym razem, gdy tylko się pojawia – stwierdziłam. – Owszem potrafię się wściekać, wrzeszczeć i być strasznie brutalna – dobrze wiesz, o czym teraz mówię.
            Siostra pokiwała głową.
             - Ale prawda jest taka, że ja strasznie tego nie lubię. Brzydzę się przemocą, co automatycznie mnie osłabia. W tamtych chwilach czuję, że nie jestem sobą. Robię to, co jest wbrew mojej prawdziwej naturze. Nie wiem czy dokładnie rozumiesz, o co mi chodzi – zrobiłam krótka pauzę, aby zebrać myśli. – Uhh… Nie potrafię zbyt długo chować urazy, ponieważ źle się z tym wszystkim czuje. Od zawsze byłam dziwna i uwielbiałam się zamartwiać…
             - Masz to ewidentnie po Edwardzie – dodała. – Ten chłopak niekiedy jest masochistą.
            Posłałam jej nikły uśmiech.
             - Ale chyba rozumiem, co chciałaś mi przez to przekazać – wtrąciła. – I wiesz co siostrzyczko, chyba cię rozumiem.
            Zaśmiałam się delikatnie, po czym uściskałam naszego Chochlika.
             - Chodźmy wreszcie do Swanów – powiedziałam. – Im szybciej tam dotrzemy, tym szybciej będziemy w domu. 
  ~*~
            Przybiliśmy na przyjęcie punktualnie, ale jak się zaraz okazało, byliśmy chyba ostatnimi z zaproszonych. Po krótkim „Cześć” z Isabellą i wymianą uścisków, dziewczyna od razu wprowadziła nas do małego ogródka, gdzie Charlie rozpalał olbrzymiego grilla.
             - Bardzo się cieszę, że przyszłaś – zwróciła się do mnie Swan. – Właściwie to obawiałam się, że odmówisz.
             - Bello – wtrącił Edward. – Viviene…
             - Ed – przerwałam bratu, co go nieco zdekoncentrowało. – O ile się nie mylę mam jeszcze język w buzi, pozwól proszę że sama porozmawiam z twoją dziewczyną.
            Uśmiechnęłam się uroczo do Cullena, na co Alice zaczęła chichotać. Natomiast ja spojrzałam na wybrankę serca rudego.
             - To ja bardzo dziękuję za zaproszenie – powiedziałam szczerze, przy okazji zerknęłam na Charliego. – Widzę, że twój tata czuje się coraz lepiej.
             - O tak – odpowiedziała z ulgą. – Chociaż nie zawsze chce mnie słuchać, a ten wieczór to właściwie jego pomysł.
             - Powiedź, że jak nie będzie cię słuchać, to zadzwonisz do Carlisle – dodałam już z uśmiechem. – Albo w ostateczności po mnie, gwarantuje skuteczność. 
            Bella roześmiała się, a razem z nią i Allie. Niestety Edward nie zareagował w ogóle, ponieważ w naszą stronę zmierzało dwóch mężczyzn. Jeden z nich był na wózku inwalidzkim. Alice cicho pisnęła i uczepiła się mojego ramienia.
             - Cześć Bells – zawołał młody, wysoki Indianin z kruczoczarnymi włosami związanymi w kitkę. – Co słychać?
             - Cześć Jacob – ucieszyła się dziewczyna,automatycznie puszczając dłoń mojego brata. – Jak miło, że przywiozłeś ze sobą Billy’ego.
             - Charlie grilluje – odpowiedział straszy mężczyzna, siedzący na wózku. Był postawny i z pewnością wysoki, a co gorsza nie spuszczał naszej trójki z oka. – Nie mogłem tego przegapić.
             - Billy! Jacob! – Krzyknął komendant na widok przyjaciół. – Chyba nigdy nie przyjedziesz na czas, co Billy?
             - Zastanawiałem się, czy w ogóle jej sens przyjeżdżać, skoro ty dzisiaj robisz za kucharza – odgryzł się Indianin.
             - Nie musisz jeść Billy – odparł Charlie. – Paul i Sam pochłoną za ciebie to, co przygotowała Bella.
             - A wy się już znacie? – zapytała nowo przybyłych Isabella. – Chyba nie.
            Szybkim krokiem, nie potykając się o własne nogi Swan przystąpiła do prezentacji.
             - Billy, Jack – zaczęła. – To Edward, Alice i Viviene Cullen, moi znajomi ze szkoły. Kochani – zwróciła się do nas. – To słynny duet Blacków.
             - Dobry wieczór – przywitał się Edward dość sztywnie.
            Ja i Allie tylko schyliłyśmy głowy.
             - Miło poznać – powiedział Indianin bez wyrazu, po czym zapytał dla upewnienia. – Dzieci doktora Cullena? Tak?
             - Tak – odparłam z najbardziej uroczym uśmiechem.  
             - No cóż – wtrącił zmieszany lekko nastolatek.– Jak tam w szkole Bells?
            I zaczęła się lekka, przyjemna rozmowa między nami, a Blackiem. Już po pierwszych kilku minutach, chłopak wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Edward oczywiście miał odmienne zdanie, co otwarcie prezentował, jak dla mnie był po prostu zazdrosny.
            A jeżeli chodzi o postać ojca Jacoba, to widać było ewidentnie jego negatywny stosunek do naszej rodziny.  Nie wiedziałam, ile straszy Indianin wiedział na nasz temat, ale jedno było pewne, że legendy wśród Qulettów były nadal żywe. Po jakimś czasie Jacob zajął się ponownie ojcem, więc zostaliśmy na chwilę sami, bo Bella pomagała Charliemu  przy obsłudze gości.
             - Czy ten Indianin wie, kim jesteśmy? – zapytała Alice Edwarda, gdy zostaliśmy sami.
             - Wie – odpowiedział hardo. – Dlatego tak nam się przygląda, a co gorsza chce porozmawiać o tym z Bellą.
             - Oto nie musimy się martwić – zauważyłam. – No chyba, że się mylę.
             - Vivi – zagrzmiał Ed.
             - W takim razie nie masz się o co martwić – potwierdziłam,dodając po chwili. – Idę po coś do picia i wam radzę to samo, nie możemy się wyróżniać skoro tylu tutaj ludzi. A i Edwardzie – zwróciłam się do miedzianowłosego. – Uśmiechnij się trochę, bo wyglądasz na spiętego… wampira.
            Ruszyłam w kierunku stolika, gdzie znajdowało się jedzenie oraz napoje. Właśnie nalałam sobie lemoniady, gdy ktoś, a właściwie coś o śmierdzącym zapachu chwyciło mnie gwałtownie za łokieć.
             - Proszę, proszę – zaczął Paul, oglądając się na kumpli. – Kogo my tu mamy?  Pijawkę?
             - Skretyniałego kundla? – sarknęłam nie uraczając go nawet spojrzeniem, ponieważ skupiłam się na obficie zastawionym stole.
             - Co tutaj robisz? – warknął nieprzyjemnie.
             - Stoję – sięgnęłam po grecką sałatkę.
            Do moich uszu doszło psie powarkiwanie, a w głowie pojawił się Edward.
            Pomóc?
            Spokojnie, damy radę.
             - Powtórzę po raz ostatni – wysapał zdenerwowany chłopak, ponownie łapiąc mnie mocno za ramię. – Co tutaj robisz?
             - Paul – odezwał się Jared, chwytając go za ramię. – Wyluzuj trochę.
            Automatycznie wyrwałam się kundlowi.
             - Dotknij mnie jeszcze raz – syknęłam jadowicie, patrząc wprost w jego czarne ślepia. – A interwencja Sama ci nie pomoże. Może i jesteś silny, ale biegasz na czterech łapach jeszcze zbyt krotki czas, aby dorosnąć mi chociażby do pięt.
             - Ty… - zaczął dygocząc na całym ciele.
             - Paul! – odezwał się nagle najmniej spodziewany głos. – Masz jakiś problem?
            Isabella Swan stanęła obok mnie z podobną miną do mojej.
             - Nie wtrącaj się Bella – powiedział Jared. – To nie twoja sprawa.
             - Wszystko co dzieje się w moim domu jest moją sprawą – odpyskowała.
            Jej władczy ton nieco zbył mnie z tropu, jednak nie dałam tego poznać po sobie.
             - Nie masz pojęcia, o czym mówisz – warknął teraz Paul w stronę Izzy.
             - To ty nie wiesz, do kogo mówisz – odezwałam się tym razem. – Chyba zapomniałeś, że nie jesteś w lesie, pośrodku swoich kumpli.
             - Pożałujesz – rzucił w moją stronę wilkołak.         
             - Jeżeli macie się tak zachowywać – zaczęła Bella. – Proszę, abyś razem z kolegami Paul, opuścił mój dom w trybie natychmiastowym.
             - Ciebie też omamili – dodał wściekły chłopak, robiąc krok w stronę człowieka.
            Od razu stanęłam przed Bellą, osłaniając ją przed agresywnym wilkołakiem.
             - Edward – wypowiedziałam spokojnie imię brata, który sekundę później pojawił się przy swojej ukochanej.
             - Wydaje mi się, że nie macie już nic tutaj do roboty – wtrąciła Bella do dwóch postawnych chłopaków z rezerwatu.
             - My – wskazał na mnie kundel. – Jeszcze się widzimy.
             - Mam nadzieję – odparłam z wysoko podniesioną głową.
            Trzy minuty później, było już po sprawie. Jednak Isabella nadal patrzyła tylko na mnie, postanowiłam więc się wytłumaczyć.
             - Przepraszam za to, że byłaś świadkiem dość nieprzyjemnej wymiany zdań – powiedziałam. – Nie powinno się to w ogóle zdarzyć.
             - Viviene – zaczął Edward obejmując mnie ramieniem. – Przecież to nie ty zaczęłaś. Po za tym, jestem z ciebie dumny, że nie dałaś się sprowokować.
             - Niby tak – dodałam odkładając pustą szklankę. – Uhh… niech ja go tylko spotkam w lesie…
             - Vivi –zwróciła mi uwagę Alice.
             - Przepraszam – powtórzyłam.
                 - Wiem Bello, że niewiele z tego rozumiesz – zwrócił się do dziewczyny Edward. – Ale to chyba nie odpowiednia pora na tego typu wyznanie.
            Mój brat spojrzał prosto w moje oczy, zupełnie zgadzałam się z nim w tym wypadku.
             - Nie lubię, gdy mówisz do mnie w ten sposób – odpowiedziała marszcząc charakterystycznie czoło Panna Swan.   
             - Musisz uzbroić się w cierpliwość – wtrąciła Allie obejmując ją ramieniem.
             - To nie wyglądało tylko na wyminę zdań – stwierdziła Bella spoglądając w moim kierunku.
            Westchnęłam głośno.
             - Powiem ci wprost – zaczęłam. – Nie wiem, czy jesteś gotowa na to, co aktualnie chciałabyś usłyszeć ode mnie.
             - Uwierz, że jestem – odparła stanowczo.
            Zrobiłam większe oczy.
             - Robisz na mnie coraz to większe wrażenie Isabello Swan – zauważyłam, na co dziewczyna oblała się szkarłatnym rumieńcem. – Chyba w końcu Edward trafił na odpowiedniego zawodnika.
             - Potrafisz człowieka sprowadzić z chmur na ziemię – zauważył mój brat przewracając oczami.
             - Mówisz masz – dodała Alice z chichotem.
             - Mimo to – wtrąciłam, ponownie wracając do tematu. – Nadal jestem przeciwna, wybacz Bello.
             - Jeśli myślisz, że to dla mnie zbyt wiele, to grubo się mylisz – powiedziała wręcz oburzona.
             - Mylisz się – przyznałam patrząc w jej ciemnoczekoladowe tęczówki. – To nie twój nadzwyczajny stan psychiczny mnie powstrzymuje od powiedzenia ci wszystkiego – ściszyłam głos do minimum. – Są po prostu rzeczy na tym świecie, od których włos się jeży na głowie. I uwierz, że nie mówię tutaj tylko o naszej rodzinie.
            Do moich uszu doszedł przyspieszony oddech Isabelli, a zaraz potem Edward opiekuńczo otoczył ją ramieniem, przy okazji posyłając mi spojrzenie pełne przygany.
             - Chyba trochę przesadziłaś – zwrócił się do mnie rudy.
             - Jeszcze nic nie powiedziałam – odezwałam się zdziwiona.
             - No właśnie – poznała mi rację Bella. – Proszę, Edwardzie pozwól jej dokończyć.
             Na moich ustach pojawił się zwycięski uśmiech,przy okazji spojrzałam ukradkiem na brata. Ewidentnie był w kropce, aż miło było patrzeć, jak się waha i nie potrafi odmówić niczego swojej dziewczynie.
             - Już nie wiwatuj – warknął w moją stronę.
             - Dlaczego mam się nie cieszyć z twojego szczęścia – odpyskowałam.
             - O co chodzi? – zapytała nieświadoma niczego Bella.
             - Nie przyjmuj się – dodała Alice, kręcąc głową. – On już tak mają, że zazwyczaj nikt nie wie, co im po głowie chodzi.
             - Czytają sobie w myślach? – spytała szeptem dziewczyna.
             - Tym razem nie – odpowiedział Edward.
             - Moment – zreflektowała się Bella, a zaraz potem zwróciła się do swojego chłopaka. – Niezbyt rozumiem, mówiłeś że czytasz w myślach każdej istocie, poza Viviene? To przez jej… dar?
            Uśmiechnęłam się do brata i przytuliłam do Alice. Byłam bardzo ciekawa, w jaki to sposób wytłumaczy swojej lubej mechanizm działania wampirzego daru.
             - To nie najlepsze miejsce do takiej rozmowy Bello – powiedział mój brat bardzo poważnie, przy okazji zerkając ponownie w kierunku Blacków. – Wydaje mi się, że powinniśmy się już zbierać…
             - Ale dlaczego? – Ponowiła. – Jest jeszcze wcześnie, a poza tym nie macie się czego obawiać ze strony Billy’ego…
             - Uwierz, że lepiej będzie, jak już pójdziemy – powiedziałam. – A do naszej rozmowy na pewno jeszcze wrócimy.
             - Jeżeli tak mówisz, to niestety nie mam wyboru, muszę ci uwierzyć – dodała Isabella z błyskiem oku. – Ale przynajmniej wiem, że nie wymigasz się od odpowiedzi, tak jak Edward.
             - Hej, to nie fair – pożalił się chłopak. – Powiedz, kiedy nie odpowiedziałem na twoje pytanie? No kiedy?
             - Właśnie przed chwilą – odpowiedziała od razu.
            Nie wytrzymałam i wybuchnęłam śmiechem, a ze mną i Alice na widok miny mojego biologicznego braciszka. Szok wymalował się na nieśmiertelnej twarzy Edwarda, chwilę później i on oraz Bella dołączyli do nas. 
                ~*~
            Zaraz po uroczej kolacji w domu Swanów, udaliśmy się do siebie. Wprawdzie Bella już nie nalegała na odpowiedź, w związku z nieprzyjemną rozmową pomiędzy nami a wilkami, ale nadal przyglądała mi się bardzo uważnie. Miałam jednak nadzieję, że przynajmniej przez jakiś czas odpuści, jednak z tego co zauważyłam, Isabella była bardzo uparta, więc nie było chyba na co liczyć.
            Musiałam przyznać, że czas tam spędzony upłyną nam bardzo miło, pomimo mojej ogólnej niechęci do dziewczyny mojego brata. Nawet Panna Swan przy bliskim poznaniu może pozyskać wampirzą sympatię i jestem skłonna zmienić o niej zdanie. Być może Edward miał racje mówiąc, że powinnam się do niej przekonać, w końcu jest dziewczyna mojego brata, więc co mi pozostaje?
            Gdy weszliśmy do domu, Alice i Edward zniknęli zaraz w swoich pokojach, natomiast ja postanowiłam porozmawiać z Jasperem, który na moje szczęście siedział w salonie oglądając program dokumentalny o zjawiskach paranormalnych.
             - Wierzysz w duchy? – zapytałam siadając obok.
             - Czy ja wiem? – Uśmiechnął się do mnie. – Skoro na świecie są wampiry, anioły, to chyba i duchy. Ale lepiej opowiedz, jak było na human party?
             - Jak zwykle – stwierdziłam machając ręką. – Mnóstwo ludzi, śmieciowate jedzenie i śmierdzące kundle na dokładkę.
             - I jak, wszystko w porządku? – Zainteresował się. – Chciałabyś pogadać?
             - Na razie obyło się bez rękoczynów –wtrąciłam. – Ale uwierz, miałam ogromną na to ochotę. Wyobraź sobie, że te psy robią się coraz to bardziej bezczelne… 
             - W takim wypadku należałoby powiedzieć o tym ojcu – powiedział poważnie blondyn. – Te… chłopaki nie mogą nas traktować w ten sposób…
             - Właściwie to nie chciałam o tym z tobą porozmawiać – dodałam, patrząc w jego ciemne oczy. – Chciałam ci podziękować.
             - Niby za co? – Zdziwił się bardzo.
             - Za rozmowę – odpowiedziałam. – Z moim starszym bratem i za to, że pomogłeś mu w powrocie do tego, co naprawdę ważne. 
            Mój stworzyciel patrzył na mnie cały czas z niedowierzaniem, chwilę później na jego buzi pojawił się uśmiech, po czym objął mnie ramieniem.
             - Chciałem jedynie, abyś ponownie się uśmiechnęła – odezwał się po jakimś czasie.
             - Przecież się uśmiecham, cały czas – opowiedziałam.
             - Uśmiechasz się owszem, ale nie tak jak zawsze – wtrącił. – Byłaś smutna, niedostępna…
             - Nawet tego nie zauważyłam.
             - Możesz grać Viviene, ale emocji nigdy tak naprawdę nie ukryjesz – powiedział.
             - No proszę, specjalista się znalazł –stwierdziłam z uśmiechem. – Mimo to, dziękuję.
             - Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć.
             - Wiem, Jazzy.
             - Jazzy? – Zachichotał.
             - Aha! – Skwitowałam, po czym pobiegłam do swojego pokoju.
  ~*~
            Ostatni dwa tygodnie wakacji minęły bardzo szybko, zwłaszcza, że Esme oraz Carlisle postanowili zrobić sobie przerwę w pracy i wyjechali do Tajlandii, a Rose i Emmett wybrali się do Denali, więc w domu panował nadzwyczajny spokój. Całe przedpołudnie spędziłam z Alice w centrum handlowym, więc gdy wróciłyśmy miałam chwilę dla siebie. Postanowiłam więc odwiedzić Willa, którego nie widziałam już kilka dni. Zaparkowałam swoje audi, jak najdalej od domu lekarza, po czym szybko w strugach deszczu podbiegłam pod drzwi.
            Nie czekałam długo na odzew, William pojawił się zaraz przy drzwiach i z wielkim uśmiechem wprowadził mnie do salonu, który ku mojej uciesze był uporządkowany i czysty.
             - Jak w pracy? – zapytałam, rozsiadając się na fotelu.
             - Powoli – odpowiedział z wahaniem. – Mnóstwo papierkowej roboty, a o sali operacyjnej mogę zapomnieć.
             - Wills… - próbowałam coś powiedzieć.
             - Taka jest prawda Viviene – powiedział bardzo poważnie, czułam zbliżający się wybuch gniewu. – Nigdy więcej nie będę w stanie utrzymać skalpela w ręce. Już nigdy nikogo nie zoperuje…
             - Jesteś pewien? A co mówią specjaliści? – Dążyłam.
             - Ty tego nie zrozumiesz – warknął w moim kierunku, przy okazji zrywając się z miejsca. – Poddałem się zabiegowi neurochirurgicznemu, chodziłem na pieprzone zabiegi, rehabilitacje… i co, i nic. Ręka nadal drży i nic tego już nie zmieni. Straciłem wszystko, rozumiesz,wszystko!
             - Nie mów tak – podniosłam głos. – Żyjesz, a to jest najważniejsze.
             - Nie, Viviene! Jestem chirurgiem, a gdy nie mogę już operować jestem nikim! – Ukrył twarz w dłoniach, po czym pociągnął się za włosy. – Wolałbym umrzeć…
             - Williamie Cullen – powiedziałam dobitnie, przy okazji mierząc go ostrym wzrokiem. – Ty sobie zdajesz sprawę, jakie głupoty w tej chwili wygadujesz? Mogłeś zginąć, umrzeć… Ty w ogóle wiesz, co to znaczy?! Mogłeś po operacji w ogóle się nie wybudzić – głos mi się nagle załamał, poczułam jak zaczynają piec mnie oczy, gdy wspomnienia powróciły od razu. – Miałeś naprawdę wiele szczęścia, pomimo tak wielu obrażeń. A twoja dłoń, to i tak tylko niewielka cena, w porównaniu z innymi możliwymi stałymi uszkodzeniami ciała.
            Spojrzałam w jego kierunku, na twarzy nadal obecna była maska. Szczęka została napięta do granic możliwości, a jego czekoladowe oczy ciskały we mnie piorunami. Zdrowa dłoń zacisnęła się tak bardzo, że uwidoczniły się białe kłykcie. Jego serce pracowało na zwiększonych obrotach spowodowanych gniewem i frustracją, jednak chwilę później tętno zwolniło. Odważyłam się podejść bliżej, stanęłam naprzeciw blondyna, który dopiero po dwóch sekundach spojrzał wprost w moje ciemnobursztynowe oczy.
             - Może dla ciebie twoje życie bez sprawnej ręki jest nic nie warte – wtrąciłam cicho. – Jednak dla niektórych jest niezwykle ważne, nie wiem czy potrafisz sobie wyobrazić, co czuje bliska osoba, gdy patrzy na umierającego przyjaciela. Kiedy perspektywa nadchodzącej śmierci jest tak bliska, że nie widzisz już racjonalnego rozwiązania. Kiedy po prostu czujesz zapach śmierci…
            Oczy chłopaka z nadzieją wpatrywały się w moje onyksowe tęczówki. Nie uśmiechałam się, ponieważ w mojej głowie ponownie królowały wspominania feralnego dnia, kiedy to William uległ wypadkowi, a zaraz potem Thomas oświadczył mi, że mojego przyjaciela nie ma już wśród żywych. Dobrze pamiętam rażący ból w okolicach serca i brak tchu w płucach, mimo iż do życia był mi zbędny.
            Czasami nie mogłam pojąć, dlaczego w ludziach jest tak mało wiary, tak niewiele chęci do życia. Dlaczego, gdy upadną pod ciężarem własnych problemów i doświadczeń, nie chcą ponownie wstać i kroczyć dalej. Oczywiście, lepiej jest się użalać nad sobą, wyżywać na innych, ale dla siebie nie zrobić kompletnie nic. Chociaż być może, warto by spróbować  żyć dla innych,dla osób które nas kochają, dla których nasze życie jest sensem ich życia.
            Moje przemyślenia przerwał dotyk ludzkiej dłoni na moim alabastrowym policzku, pod cienką powłoką skórną bez problemu wyczuwałam krążącą w żyłach krew. W ustach poczułam jad, jednak szybko go przełknęłam i ponownie spojrzałam na Cullena. Mężczyzna wydał się czymś oczarowany, cały czas bowiem wpatrywał się w moją nadludzką twarz. Natomiast ja pochłonięta siłą jego spojrzenia, liczyłam każdą, ciemnoczekoladową plamkę w jego niezwykle ludzkich oczach.
             - Will? – zapytałam, przy okazji powoli i ostrożnie odciągając jego dłoń od mojego policzka. – Wszystko w porządku?
             - Jak najbardziej – odpowiedział już spokojnie. – Przepraszam cię, nie miałem pojęcia, że to co się stało, może być odbierane również przez innych. Ale…być może, mogłabyś postawić się w mojej sytuacji – młody neurochirurg, pełen werwy do pracy.
             - Wiem, że ci ciężko – dodałam. – I uwierz, że naprawdę zrobiłabym wszystko, aby tylko ci pomóc.
             - Wszystko? – Zdziwił się nieco.
             - Tak Will, ponieważ jesteśmy przyjaciółmi.
             - Zatem mam szczęście, że trafiła mi się taka piękna, mądra i uparta przyjaciółka – stwierdził już z szelmowskim uśmiechem.
             - Nie możesz się poddać, musisz walczyć.
             - Już to gdzieś słyszałem – wtrącił, ale widząc, że zaraz coś powiem, dodał. – I oczywiście postaram się.
            Siedziałam z chłopakiem jeszcze przez kilka godzin, w pewnym momencie zapadła cisza, która właściwie towarzyszyła nam do końca naszego spotkania. Czasami właśnie tak było, potrafiliśmy w milczeniu obserwować się nawzajem, nie pytać o nic, po prostu być. Z nikłym uśmiechem przyglądałam się, jak William walczy z Morfeuszem, jak powieki same zamykają mu się, prosząc o odrobinę snu. Nie minęło pięć minut, a chłopak zapadł w głęboki sen. Dzięki swoim wampirzym zdolnościom poruszałam się bezszelestnie, więc bez trudu sięgnęłam koc z szafy w sypialni Willa i okryłam śpiącego.
            Lubiłam patrzeć, jak śpi, jak wędruje krainami świata wyobraźni. Jego oddech wyrównał się, a serce zwolniło. Przypomniał mi wtedy bezbronnego dzieciaka, z blond nastroszoną czupryną i z miną, której nie dało się nigdy powtórzyć. W pewnej chwili, gdy już zmierzałam do wyjścia, do mojej głowy wleciała myśl - kim ja, tak naprawdę dla niego jestem?           

Co sprawia, że człowiek zaczyna nienawidzić sam siebie?
Może tchórzostwo.
 Albo nieodłączny strach przed popełnianiem błędów,
 przed robieniem nie tego, czego inni oczekują”
- Paulo Coelho
                 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz