8 października 2012

Rozdział 51



Pięć tygodni później
            Moja rodzina bawiła w Norwegi prawie dwa tygodnie, co poniekąd bardzo mnie cieszyło, ponieważ rzadko kiedy miałam czas na swobodne myślenie. Jednego dnia polowaliśmy w rezerwacie, chodziliśmy na zakupy, a drugiego zwiedzaliśmy Oslo i okolice fiordów. Nie było możliwości się nudzić, zwłaszcza że moja siostra i mama musiały wszystko i wszystkich zobaczyć w tutejszej okolicy. Jazz najchętniej polował w pobliskich lasach i spacerował samotnie wokół jeziora. Natomiast Carlisle podzielał mój sposób na spędzanie wolnych chwil – książka, lampka czerwonego wina i fotel na tarasie. Niestety nie dane mu było często z niego korzystać, z resztą tak jak i mi. Gdy tylko próbowałam popaść w otępienie, bądź zostawałam zbyt długo sama Alice i Jasper dawali mi do wiwatu. Czasami byłam na nich wściekła, a innymi razy dozgonnie wdzięczna za to co robili.
            Jeszcze wiele razy do świtu rozmawiałam z bratem o sytuacji Edwarda i o tym, co tak naprawdę nas dręczy. Nasze pogaduchy nie wniosły niczego innego do ówczesnej sytuacji, ale i tak czułam się lżej móc w końcu o tym komukolwiek powiedzieć. Nie udało mi się jednak powiedzieć mu prawdy, dlaczego wyjazd z Forks męczy mnie znacznie bardziej niż resztę. Za każdym razem, gdy pytał tchórzyłam i zmieniałam temat najszybciej jak tylko było można. Mimo to wiedziałam, że mój brat nie jest głupi i prędzej czy później sam dojdzie do przyczyny mojego dziwnego zachowania.
            Gdy wyjeżdżali obiecałam, że już wkrótce ponownie się zobaczymy, ponieważ podjęłam decyzję o powrocie. Trzeba było zaryzykować, wpierw z Edwardem, a później może i nawet z Williamem.
             - Myślę, że to kwestia kilku tygodni – oznajmiłam mamie na lotnisku.
             - W takim  razie trzymam Cię za słowo, Kochanie – ucałowała mnie w policzek. – Już nie mogę się doczekać dnia, w którym znowu wszyscy będziemy razem.
             - Cierpliwości Esme – dodał Carlisle.
             - Gdyby to było takie proste – westchnęła kobieta.
             - Dasz radę mamuś – powiedziałam.
             - Zdaliście bagaże? – zapytała nagle Alice.
             - Pewnie – odpowiedział Jasper i spojrzał w moją stronę. – Chociaż nie odbyło się bez pomocy Viviene.
             - Przynajmniej wiesz, że musisz podszkolić norweski, zanim przyjedziesz następnym razem – rzuciłam z szelmowskim uśmiechem. – Ale my tu gadu gadu, a rozpoczęła się wasza odprawa…
            Jeszcze raz uścisnęliśmy się na pożegnanie i moja rodzina ruszyła naprzód. Postanowiłam zostać na lotnisku do czasu ich wylotu, przy okazji obserwowałam ludzi, którzy tak jak ja postanowili zaczekać do startu. Jedni płakali, drudzy dowcipkowaniem umilając sobie oczekiwanie, a jeszcze inni po prostu wpatrywali się w kołujący statek. Stałam na terminalu do czasu, aż ich samolot wzbił się w powietrze. Kiedy Boeing 747  zniknął mi z oczu postanowiłam ruszyć w drogę powrotną do domu, gdy już znalazłam się w samochodzie poczułam się dziwnie samotna. Mieszkając przez tyle miesięcy sama nie zauważyłam, żeby było mi przykro, a jednak teraz brakowało mi radosnego trajkotania Allie, kojących słów ojca czy delikatnego śmiechu Esme. W tym samym momencie rozdzwonił się mój telefon.
             - Cześć rozkoszna siostrzyczko – odezwał się w słuchawce dziwny męski baryton. – Z tej strony twój najlepszy, najbardziej uroczy, jedyny w swoim rodzaju ukochany braciszek.
             - George? To ty? Czy może Stephen? – Odpowiedziałam zadziornie z uśmiechem.
            Po drugiej stronie zapadła głucha cisza.
             - Yyy… Przepraszam, być może pomyliłem numer – rzucił niepocieszony.
             - To ty Jeff? – Grałam dalej.
             - To pomyłka – dodał. – Przepraszam. 
             - Chyba jednak nie, Boski – zaśmiałam się.
             - To ty Vivi? – Upewnił się.
             - Właściwie to Eleonor Viviene Elizabeth – dogadałam bratu.
             - Jesteś pokręcona, ale dobrze że to jednak Ty – westchnął. – Bo już myślałem, że naprawdę coś spieprzyłem z komórką Rosalie.
             - Wybacz nie mogłam się powstrzymać – powiedziałam. – Twoje powitanie zabrzmiało jak tani seks-telefon, a potem jakoś tak samo poszło.
             - No cóż, chciałem być oryginalny.
             - Uwierz, że byłeś.
            Wyjechałam właśnie z parkingu na lotnisku.
             - Chciałem zapytać, czy rodzice już wyjechali?
             - Właśnie wsadziłam ich do samolotu – powiedziałam ze zmianą w głosie. – Więc w domu powinni być jutro wieczorem.
             - Nie martw się Viviene – wtrącił. – Ty razem nie zdemolowałem domu.
             - Niezmiernie mnie to cieszy, a tak poza tym co słychać?
             - Właściwie to bez zmian – odpowiedział. – Rose znowu się obraziła, bo niechcący podarłem jej książkę…
             - Niechcący?
             - To znaczy… w moim wypadku… - miotał się. – No wiesz jak to jest… nie zawsze człowiek panuje nad wszystkim…
             - Dobra Emmett, nie chcę wiedzieć.
             - Ale przecież chciałaś, jeszcze przed chwilą.
             - Emmett, to co robisz w sypialni naprawdę mnie nie interesuje – wyznałam. – Więc wybacz…
             - A kto powiedział, że chodzi o „te” sprawy – zdziwił się bardzo. – Nie rozumiem dlaczego, gdy chodzi o mnie zawsze wszystko sprowadza się do sypialni, seksu i nieokrzesania.
            Nie odezwałam się, bo wyznanie brata nieco zbiło mnie z tropu. Nagle tuż przede mną jakiś kierowca zielonego porsche zatrzymał się na autostradzie bez przyczyny. Szybkim ruchem kierownicy odbiłam w ostatnim momencie i strąbiłam faceta niecenzuralnym słownictwem.
             - Prowadzisz? – zapytał brat i dodał. – Nie ma co, bardzo kulturalne określenie kierowcy Elen.
             - Ta – odpowiedziałam zniesmaczona. – Jakiś kretyn postanowił zrobić sobie przystanek na środku pasa.
             - W takim razie należało mu się.
             - W takim razie dokończ to, co niegrzecznie ci przerwałam – rzuciłam. – I przepraszam, że oceniłam Cię w taki sposób.
             - Nic nie szkodzi, już się przyzwyczaiłem – dodał. – Ale mimo to dzięki.
             - To co z tą książką?
             - Naprawdę Cię to interesuje?
             - Emmett, oczywiście że tak – wyjaśniłam. – Jesteśmy rodziną, rodzeństwem, a na dodatek dawno się nie widzieliśmy, więc opowiadaj.
             - Po raz kolejny przekonuje się, że jesteś zupełnie inna niż Edward – wyznał jak gdyby nigdy nic. – I wiesz, może to głupio zabrzmi, ale tęsknię za tobą. Brakuje mi naszych polowań i zakładów – zaśmiał się.
             - Mi też Em – dodałam cicho. – I nie zabrzmiało to głupio, ja też tęsknię.
             - To wracaj – rzucił. – Pierwszym lepszym samolotem.
             - Wrócę – powiedziałam. – Za kilka tygodni, obiecuję.
             - Co Cię tam trzyma? Tylko mi nie mów, że piękny dom, bo nie uwierzę.
             - Mam jedną sprawę do załatwienia – odezwałam się. – I zaraz potem pakuję się, zamykam chatę na cztery spusty i wracam do Ithaca.
             - W takim razie trzymam Cię za słowo.
             - To co, dokończysz o tej książce?
             - Jasne.

~*~

Dwa tygodnie później
            Zaraz po wyjeździe mojej rodziny skontaktowałam się z Noelem w sprawie Eteny i jej planu unieszkodliwienia wampirów związanych z Eileenami. Niestety nie uzyskałam żadnych informacji na jej temat, oprócz jednej że prawdopodobnie opuściła Europę. Zastanawiałam się, czy jest coś co mogłabym zrobić, ale mąż mojej przyjaciółki dał mi znacznie do zrozumienia, że nie potrzebna im dodatkowa pomoc. Poprosił mnie jednak o coś, co musiałam zrobić, chociaż wcześniej poprzysięgłam sobie, że nigdy więcej tego nie zrobię. Miałam ponownie odwiedzić krainę Eileenów, by spotkać się z królową, która bardzo nalega na nasze spotkanie. Tak więc nie mając innego wyjścia, spakowałam swoje najładniejsze sukienki w kolorach pastelowych, a także kilka długich, wieczorowych na uroczyste kolacje i ruszyłam w podróż.
            Przybyłam do rezydencji tego samego dnia wieczorem, gdzie już na progu czekał na mnie Alan i Claudia odświętnie ubrani. Po oficjalnym przywitaniu, przebraniu się w odpowiednią suknię, udaliśmy się na uroczystą kolację z Eileen. Ku mojemu zaskoczeniu w mojej głowie nie pojawiły się żadne obelgi na mój temat, a większość z harpii miło się uśmiechała. Kiedy przyszedł czas na spotkanie oko w oko z władczynią harpii, poczułam przypływ stresu, nie wiedziałam bowiem czego mogę się spodziewać.
            Przysiadłam się do stolika Eileen i nieśmiało spojrzałam w jej białe oczy, które jak zwykle nie wyrażały żadnych emocji. Nie odezwałam się ani słowem, czekając na to co powie mi harpia.
             - Cieszę się, że przyjęłaś nasze zaproszenie – odezwała się wreszcie z lekkim uśmiechem. – Pomimo ogólnej radości, jakiej w tej chwili jesteś świadkiem, moje serce jest zranione na wskroś.
             - Przykro mi – wyznałam szczerze.
             - Musisz wiedzieć, że poświęciłam wiele, aby zbudować to, czym teraz możemy się cieszyć – westchnęła. – A teraz w jednej chwili, możemy zrujnować wszystko na co do tej pory tak ciężko pracowaliśmy.
             - Nie jesteś Wasza Wysokość sama – powiedziałam. – Możesz liczyć na najbliższych – tutaj spojrzałam w kierunku tańczącej niedaleko Claudii i Noela. – Masz wspaniałe córki i synów, a także poddanych, którzy są w stanie walczyć oto co najważniejsze.
             - Wiem, Eleonor – ponownie wzięła większy wdech. – Nie jest jednak łatwo wybaczyć zdradę. 
             - Elion wybaczyłaś Pani – przypomniałam.
             - Z moją siostrą sytuacja nie była tak bardzo skomplikowana.
             - Ja wiem, że to boli – wtrąciłam. – Sama nie raz byłam w podobnej sytuacji…
             - Chyba śmiem w to wątpić – przerwała mi kobieta.
             - Oczywiście Wasza Wysokość ma rację – wyjaśniłam. – Mój przypadek nie równa się tutejszej historii, ale miałam na myśli jedynie tyle, że po pewnym czasie niektóre rzeczy jesteśmy w stanie wybaczyć.
             - Po pewnym czasie? – Sarknęła królowa i zmierzyła mnie wzrokiem. – Zapominasz chyba, że Eileenowie mają doskonałą pamięć.
             - Być może to wasza wada narodowa – odpowiedziałam.
             - Doskonała pamięć?
             - Nie – dodałam patrząc wprost w jej tęczówki. – Średniowieczne poglądy na temat ówczesnego świata.
             - Jesteś pyskata – oburzyła się Eileen.
             - Jestem szczera Wasza Wysokość.
            W pierwszej chwili pomyślałam, że kobieta zabije mnie swoim bazyliszkowatym spojrzeniem. Białe dość nieprzyjemne oczy, zmieniły barwę na turkusową, a zaraz potem szafirową. Być może przesadziłam mówiąc to, co już od dawna chciałam powiedzieć, nie mogłam się jednak teraz wycofać. Eileen jeszcze przez kilka sekund nie spuszczała ze mnie wzroku, ponieważ penetrowała mój umysł w dość brutalny sposób. Gwałtownym ruchem chwyciła mnie za rękę, wbijając swoje długie paznokcie w moją alabastrową skórę.
            Czułam pulsujący ból w skroni, który narastał coraz bardziej, rozprzestrzeniał się po całej czaszce. Uwięziona w szczelnym umysłowym uścisku zaczęłam tracić kontakt z rzeczywistością. Ostatkiem sił wyrwałam się królowej z mentalnych męczarni, tak że krzesło z hukiem uderzyło o marmurową posadzkę, zwracając uwagę wszystkich pozostałych na naszej dwójce. Zakręciło mi się w głowie, ale na szczęście udało mi się wybiec z feralnego przyjęcia bez potknięcia. Oparłam głowę o chłodny granit kolumny, zamknęłam oczy i próbowałam zlokalizować swoje płuca. Głowa nadal mnie koszmarnie bolała, a na dodatek dostałam mdłości. W tej samej chwili poczułam, że spadam w ciemny dół, tracę grunt pod nogami…
            Przed oczami ujrzałam czerwono-różową poświatę, pomarańczowe ogniki, łunę jasnego światła. Zaczynało palić mnie w twarz, zaczynało boleć. Gdzieś w oddali zlokalizowałam przerażony głos Esme…
             - Błagam nie!
            Słyszałam przerażający krzyk, odgłos łamanych i zgruchotanych kości, bicie zegara na wieży i dziecięcy, histeryczny płacz. Bicie serca. Cichy, kobiecy szept tuż przy uchu.
             - Edward, kocham Cię.
            Potem tylko płacz, płacz, płacz.
             - NIE! – Wrzask Emmetta.           
             Do moich nozdrzy doszedł słodki zapach ludzkiej krwi i morskiej bryzy, a zaraz potem odór palonego wampirzego ciała. Intensywny zapach kadzideł… Cisza.
            Otworzyłam oczy.

~*~

            - Gdzie jestem? I co się stało? – zapytałam Claudii, która siedziała przy moim łóżku.
            - Zemdlałaś po kolacji – oznajmiła, w tym samym czasie do pokoju wszedł Noel.
            - Jak się czujesz Vivi? – zapytał z uśmiechem blondyn. – Bo nieco nas wystraszyłaś.
            - Chyba już dobrze – oznajmiłam, powoli do mojej głowy powracały wspomnienia, włącznie z dziwną wizją. – To twoja matka doprowadziła mnie do takiego stanu.
            Chłopak automatycznie spoważniał, na co moja przyjaciółka posłała mu zdziwione spojrzenie.
             - Noel, o czym ona mów?
             - Przepraszam cię – westchnął. – Eileen nie zrobiła tego specjalnie, chciała po prostu lepiej cię poznać.
             - To nie był efekt kulturalnego poznania – powiedziałam zdenerwowana, wstając z łóżka. – Nie wiem, co twoja matka chciała osiągnąć doprowadzając mnie na skraj wykończenia i grzebiąc bez zezwolenia w wspomnieniach i myślach, ale wiedź że tym razem nie zamierzam grzecznie się do tego przystosować. Wyjeżdżam, natychmiast.
             - Ja rozumiem, że jesteś zła – dodał chłopak. – Ale powinnaś jeszcze poleżeć…
             - Nie mam zamiaru – warknęłam i zamknęłam się w łazience na pięć sekund, by się przebrać. – I to nie ty powinieneś przepraszać, tylko ona.
             - Musisz mi uwierzyć, że moja matka nie zrobiła tego specjalnie.
             - Nie wierzę, że Eileen byłaby w stanie Cię skrzywdzić – oznajmiła Cleo.
             - Może i świadomie nie chciała – rzuciłam, pakując swoje ubrania do walizki. – Ale też nie przerwała tego, gdy ja próbowałam to zakończyć.
             - Naprawdę Cię przepraszam – ponownie odezwał się Noel. – I proszę, nie wyjeżdżaj.
            Zatrzymałam się na chwilę i głośno wypuściłam powietrze z płuc.
             - Dzięki za zaproszenie – zwróciłam się do zakochanej pary. – Ale muszę pilnie wracać do domu.
             - Zaraz, do domu? – Zdziwiła się Claudia. – Masz na myśli…
             - Ithaca – odpowiedziałam bardzo poważnie.   
             - Coś się stało? – Zaniepokoiła się dziewczyna.
             - Nie wiem, czy coś się stało – powiedziałam i przymknęłam oczy, ponieważ poczułam przypływ złego przeczucia. – Ale czuję, że jak nie wrócę teraz do rodziny, może się stać coś strasznego.
             - W takim razie nie wracasz dlatego, że moja teściowa zrobiła Ci pranie mózgu?
             - Nie – odpowiedziałam i posłałam spojrzenie chłopakowi. – Gdybym miała więcej czasu, rozmówiłabym się z Eileen.
             - W takim razie dbaj o siebie – powiedział następca tronu. – Najlepiej zapoluj, jesteś osłabiona.
             - Dzięki jeszcze raz za wszystko – stwierdziłam z lekkim uśmiechem.
             - Do zobaczenia Vivi – pożegnała mnie całusem Claudia.
             - Cześć Elen – przytulił mnie blondyn. – I jeszcze raz przepraszam za moją matkę.
             - Żegnajcie – westchnęłam i ruszyłam do samochodu.  
            Z piskiem opon wyjechałam z rezydencji Eileenów, gdy tylko znalazłam się na drodze, automatycznie przyśpieszyłam. Ujechałam może z pięć kilometrów, gdy nagle przede mną, wyrosła postać królowej w długiej, biało-liliowej sukni. Nacisnęłam hamulec i gdy tylko auto się zatrzymało, stanęłam oko w oko z harpią z bojową miną. Przez kilka sekund mierzyłyśmy się spojrzeniem, aż wreszcie królowa odwróciła pierwsza wzrok na znak podania.
             - Przepraszam Cię za to, co wydarzyło się podczas tego wieczoru – odezwała się cichym, zupełnie do niej niepodobnym głosem. – Ale gdy rozpoczęła się ta wizja, nie mogłam przestać… Nie mogłam jej przerwać…
             - Jaka wizja do cholery? – warknęłam.
            Ku mojemu zdziwieniu królowa nie oburzyła się o podniesiony ton mojego głosu, wzięła jedynie większy wdech.
             - Nie po raz pierwszy miałam wgląd w przyszłość – zaczęła. – Jednakże tym razem, było zupełnie inaczej niż do tej pory. Mnóstwo kolorów, głosów, zapachów naraz. Nie byłam nawet w stanie wszystkiego zobaczyć – pokręciła głową. – Ja naprawdę nie chciałam zrobić Ci krzywdy.
            Mój wzrok złagodniał, ale na ustach nie pojawił się uśmiech. Na krótką chwilę spojrzałam w jej biało-turkusowe oczy i zaczęłam się zastanawiać nad swoim widzeniem. Przerażające krzyki, ból, ogniste kolory i kadzidłowy zapach.
             - Co konkretnie widziałaś? – zapytałam po krótkim namyśle.
            W tej samej chwili w mojej głowie pojawiły się myśli Eileen, a właściwie wizja. To prawda, obrazy przelatywały z olbrzymią prędkością, a jednocześnie nasycone były głosem i bardzo intensywnym zapachem. To co ujrzała kobieta było tym samym, co zobaczyłam ja, tle że z opóźnieniem. Mój wyraz twarzy mówił wszystko, z wrażenia oparłam się o maskę samochodu.
             - Zapewne rozumiesz wizję znacznie lepiej niż ja – odezwała się.
             - Chciałabym powiedzieć nie – westchnęłam. – Ale nie mogę.
             - Wiesz kiedy dokładnie się to stanie?
             - To wcale nie musi się wydarzyć – zapewniłam. – Mam nadzieję, że zdążę dotrzeć do Stanów na czas.
             - Mogę Ci jakoś pomóc? – Spytała.
             - Informujcie mnie na bieżąco w sprawach Eteny – odpowiedziałam. – Ja ze swojej strony obiecuję to samo.
             - Oczywiście – dodała z lekkim uśmiechem. – I jeszcze raz przepraszam.
            Przytaknęłam jedynie i ruszyłam do samochodu, jednak zanim zamknęłam za sobą drzwi rzuciłam jeszcze:
             - Do zobaczenia, Eileen.
             - Do zobaczenia, Viviene – szepnęła.     
           
~*~

             - Halo? – Odebrała Rosalie po pierwszym sygnale.
             - Cześć siostra – rzuciłam na dzień dobry.
             - Viviene kochana – zaczęła. – Cieszę się ogromnie, że dzwonisz.
             - Cóż w takim razie ucieszysz się jeszcze bardziej, gdy ci powiem, że wracam do domu – powiedziałam z satysfakcją.
             - Super! – Krzyknęła z radością. – To kiedy będziesz?
             - Spokojnie Rosie – wtrąciłam. – Za trzy dni powinniśmy się zobaczyć.
             - A dlaczego aż za trzy?
            Zaśmiałam się.
             - Muszę pozałatwiać jeszcze kilka spraw przed wyjazdem – wyjaśniłam. – Poza tym dzielą nas tysiące kilometrów oraz Atlantyk.
             - No tak – stwierdziła. – Mimo to jestem szczęśliwa, że wracasz. A Esme to chyba z radości będzie skakać…
             - Ja też Rose się cieszę, ja też – odpowiedziałam z ulgą, choć nadal była niespokojna. – Mam do ciebie prośbę, a właściwie pytanie…
             - Nie dzwonił Elen, przykro mi – przerwała mi dobrze wiedząc o co mi chodzi, poczułam nieprzyjemne uczucie w okolicach serca. – Jednak nie martw się, to w końcu Edward.
             - Ja już nic nie wiem – odparłam bez emocji. – No trudno, zobaczymy się na lotnisku w Nowym Jorku.
             - W Juneau  – poprawiła mnie.
             - A dlaczego w Juneau?
             - Są ferie świąteczne, więc nasz kochany tatuś postanowił, że odwiedzimy rodzinę Denali – odpowiedziała z lekkim przekąsem.
             - Alaska? – Zdziwiłam się.
             - Nic nie mów – wtrąciła. – Mi również nie spodobał się ten pomysł, ale co zrobić.
             - Czyżby studenci dali aż tak w kość naszemu ojcu? – zapytałam z sarkazmem.
             - Nie wykluczone – odpowiedziała.
             - Ojej, biedny.
Usłyszałam śmiech siostry.
 - Mój samolot i tak wpierw przyleci do Nowego Jorku, chyba, że zmienię bilet. Ale właściwie to i tak nic nie da – powiedziałam przeglądając rozkład lotów. – Musiałabym jeszcze poczekać dwie godziny na samolot do Atlanty, a potem przesiadka w Salem i kolejny lot po godzinach do Juneau.
             - Nie wygląda to zbyt obiecująco – zauważyła blondynka.
             - Rosalie powiedz w takim razie rodzicom, że zobaczymy się w Ithaca… - podjęłam decyzję.
             - Jesteś pewna? Nie chcesz zobaczyć się z Katie?
             - Wyobraź sobie, że nie – wtrąciłam wzdychając. – Mam jak na razie dość gości i niezapowiedzianych odwiedzin.
             - To do ciebie niepodobne – zauważyła Rose z troską. – Kochana coś się stało?
             - Ależ nic siostrzyczko – skłamałam. – Po prostu stęskniłam się za rodziną, aż tak trudno w to uwierzyć.  
             - Chyba jednak nie – odpowiedziała. – Nie mieszkasz z nami od listopada, więc mogłaś się stęsknić…
             - Hej przecież wróciłam na święta i systematycznie dzwonię – powiedziałam. – A Alice, Jasper, Carlisle i Esme byli u mnie na walentynki. 
             - To jednak nie to samo – zapewniła.
             - Wracam do domu Rose – dodałam. – I zostawiam zarówno Londyn, jak i
Snasa daleko w tyle.
             - A już się bałam, że zaciągniesz nas na ten biegun północny – zachichotała. – Chociaż muszę ci zdradzić, że mój małżonek był by zachwycony polowaniem na niedźwiadki polarne.
             Zaczęłam się śmiać razem z blondynką, chociaż na chwilę poprawił mi się humor.
             - Do bieguna jeszcze daleko od mojego domu – powiedziałam. – Ale czego się nie robi dla brata. Możesz mu powiedzieć, że kiedyś zapolujemy na niedźwiedzie polarne.
             - Na pewno się ucieszy.
             - W takim razie Rose do zobaczenia w domu – wtrąciłam. – Gdybyście zmienili plany to nagraj mi się na sekretarkę, bo z dostępem do Internetu w powietrzu może być kiepsko.
             - Kiedy konkretnie wylatujesz?
             - Dzisiaj o drugiej w nocy – odpowiedziałam dodając po sekundzie. – Mojego czasu.
             - Świetnie, do zobaczenia Viviene – pożegnała się moja siostra.
             - Pa Rosalie – odpowiedziałam już z trudem, ponieważ złe przeczucie dało o sobie znać.

~*~

            - Cześć Viviene, pewnie jesteś już w samolocie… Kurczę głupio mi mówić o tym przez telefon, ale… kazałaś dzwonić, gdyby coś się stało… No i stało się, bo widzisz Bella – westchnęła Rosalie. - Bella Swan popełniła samobójstwo. Alice pojechała do Forks nikomu nic nie mówiąc, a ja uważam że powinniśmy powiadomić Edwarda… Oddzwonię, jak tylko będę coś więcej wiedziała. Ale tak na marginesie, widziałam, że ta historia skończy się w taki sposób…

~*~
           
            Mimo, że lot z Trondheim do Oslo trwał niecałą godzinę, to ja czułam się jakbym leciała z dobre trzy godziny. Złe przeczucie nie odstępowało mnie nawet na krok, przez co okropnie bolała mnie głowa. Chciałam jedynie jak najszybciej zobaczyć się ze swoją rodziną i ustalić, co robimy dalej. Ta wizja nie mogła ujrzeć światła dziennego, nigdy. Kolejne sześć godzin i samolot Oslo – Londyn. Jak zombie przemierzałam kolejne terminale, nie zważając na zaczepki latynoskich obcokrajowców, nie zwracając uwagi na kogokolwiek. Teraz liczyło się dla mnie tylko jak najszybsze dotarcie do domu, nic więcej. Jako jedna z pierwszych weszłam na pokład samolotu, który za dziesięć godzin miał wylądować na nowojorskim lotnisku. Przejrzałam po raz ostatni torebkę, wyjęłam jedynie telefon, który włożyłam do kieszeni spodni i zajęłam swoje miejsce z słuchawkami w uszach. Płynąca relaksująca melodia sączyła się z jednej z prezentowanej list przebojów przygotowanych dla podróżnych Royal Express, niestety nie potrafiła mnie uspokoić. Zmieniłam więc stację na ostrego rocka i zapięłam pasy, a zaraz potem zamknęłam oczy udając sen.
            Wsłuchując się w brzmienie elektrycznych i basowych gitar czekałam na start samolotu, który właśnie kołował na lotnisku Heathrow w Londynie. Przestałam oddychać i skupiłam się na takcie muzyki, nie dane mi było jednak rozkoszować się melodią, ponieważ w tym samym momencie poczułam bardzo bolesny skurcz martwego serca. Z wrażenia aż gwałtownie usiadłam i chwyciłam się za miejsce w którym znajdował się mięsień. Spróbowałam wziąć wolny wdech, niestety bezskutecznie – zaczęłam się dusić i krztusić.
            W tym samym momencie podeszła do mnie stewardesa.
             - Wszystko w porządku proszę Pani? – zapytała zaniepokojona i zawołała kolegę. – Casper!
            Przymknęłam oczy i ponownie spróbowałam wziąć wolny oddech, tym razem się udało. Jednak serce nadal cholernie bolało, tak jakby miały otworzyć mi się zrośnięte rany.
             - Casper, przynieś proszę szklankę wody – zwróciła się kobieta do chłopaka, po czym ponownie w moją stronę. – Choruje Pani, albo bierze jakieś leki? Może są w torebce?
             - Nic mi nie jest – wycharczałam.
             - Jest Pani strasznie blada…
            Więcej nie słyszałam, ponieważ mój umysł wypełniła wizja.
            Zobaczyłam Edwarda i nie potrafiłam określić jego wyrazu twarzy od razu, z jednej strony był przerażony i osamotniony, natomiast z drugiej ból i cierpienie malowało się w jego przerażających, czarnych tęczówkach. Ubrany był w jakieś łachmany –  podziurawioną, granatową koszulę i brudne ciemno-zielone spodnie. Ale nie to zwróciło moją uwagę, a miejsce gdzie aktualnie przebywał. Ciemne, oświetlone jedynie kilkoma pochodniami, okrągłe pomieszczenie z trzema tronami pośrodku. Mój wzrok dostrzegł jeszcze kogoś – trzech mężczyzn, wampirów ubranych identycznie z charakterystycznym wisiorem na piersiach. Nie miałam już wątpliwości, gdzie mój brat się znajduje.
             - Jesteś zbyt cenny – westchnął wampir o czarnych włosach. – Nie mogę pozbawić Cię życia, ot tak – teatralnie pstryknął placami.
             - Musi być powód – odezwał się następny.
             - To nie problem – rzucił się mój brat.
             - Dołącz do nas – zaproponował trzeci. – Co Ci po prawdziwej śmierci.
             - Nie mogę żyć na tym świcie bez tej, którą kocham – powiedział z ogromnym bólem w głosie. – Więc przykro mi, nie zasilę szeregów Wielkiej Trójki.
             - Jesteś strasznie uparty, wiesz? – stwierdził Aro. – I w dodatku bardzo przypominasz mi Carlisle – mężczyzna zaśmiał się melodyjnie. – No ale cóż, szkoda.
             - Tak, wielka – westchnął Marek z udawanym przejęciem.
            W tym momencie wizja się rozmyła, a ciemne lochy Voltery zmieniły się w słoneczny plac,  zatłoczony ludźmi ubranych w czerwone peleryny. Zegar na wieży południowej wybijał właśnie południe, w tej samej chwili promienie słoneczne dosięgły postać mojego brata. Wampirza skóra zajaśniała diamentowym blaskiem, zwracając na siebie uwagę kilku mężczyzn i kobiet. Ich twarze wyrażały zdumienie, a także dziwną satysfakcję z możliwości zobaczenia cudaka. Nie minęła sekunda, a Edward stał już ponownie przed Aro. Mój brat przymknął oczy, a zaraz potem jego głowa potoczyła się po marmurowej posadzce…
             - Nie! – krzyknęłam, albo ktoś inny.
             - Nie! – Wróciłam do rzeczywistości, do samolotu.
             - Nie chce Pani wody? – zapytał mnie steward.
            Nadal moją twarz skrywała kurtyna włosów, więc nikt nie mógł się jej dobrze przyjrzeć. Miałam dość, po stokroć wszystkiego i nie mogłam uwierzyć w to, co zobaczyłam. Edward? Samobójstwo? Ale to oznaczało tylko jedno, Bella musiała odebrać sobie życie.
             - Nie – załkałam cicho.
            Od samego początku wiedziałam, że coś złego się wydarzy, czułam to, ale prawda była taka że nic nie mogłam zrobić, nic. A teraz? Nie ma większej tragedii od śmierci ukochanej osoby, sama zbyt dobrze o tym wiedziałam.
            Cholera jasna! – wrzasnęłam w myślach. – Dlaczego?
             - Proszę Pani, czy już wszystko ok.? – Ponownie zwrócił na siebie uwagę młody chłopak.
            Nagle przypomniałam sobie, że nie jestem sama, więc jak najszybciej chciałam się pozbyć natręta. Odrzuciłam włosy, tak że część z nich zahaczyło o ramię mężczyzny i pokazałam swoje alabastrowe oblicze. Tak jak się tego spodziewałam, steward zamarł na mój widok, a trzymana przez niego szklanka prawie wypadła z rąk. Byłam zdenerwowana, poirytowana i nadal mnie wszystko bolało, ale udało mi się wydobyć z siebie kilka kulturalnych słów.
             - Przeciążyłam ramię na treningu – wskazałam na rękę spoczywającą na mojej piersi. – Bardzo dziękuję za wodę, ale napiłabym się czegoś mocniejszego.
             - Ooo… oczywiście – uśmiechnął się i odszedł, potykając się o własne nogi.
            Z trudem wypuściłam powietrze z płuc i wróciłam do wcześniejszej pozycji. Tym razem oparłam głowę o fotel i wpatrywałam się w nadal ciemny horyzont za oknem. Ukryłam twarz w dłoniach, ale tak naprawdę nie potrafiłam zamknąć oczu, ponieważ bałam się to zrobić. Bałam się kolejnej, tak przerażającej wizji. Poczułam kolejny, bolesny skurcz, tym razem jednak nie wydałam z siebie żadnego dźwięku. Suche łzy spływały mi po policzkach, brodzie, szyi, oczy piekły niesamowicie, nie wytrzymałam ponownie załkałam.
            Boże, ile ja bym dała, aby ten koszmar wreszcie się skończył – pomyślałam. 
             - Przepraszam – do moich uszu dobiegł cichy, męski baryton. – Jestem lekarzem, może mógłbym pomóc? – I w tym momencie dla mnie zatrzymała się ziemia.
                
„Z największej rozpaczy można uczynić najbardziej niezwyciężoną nadzieję”
- Fryderyk Nietzsche

17 komentarzy:

  1. Ja cię normalnie uduszę! Masz jak najszybciej dodawać kolejny rozdział. Musiałaś przerywać w takim momencie?
    Wiesz, nie chcę krakać, ale czy ten męski baryton nie należy czasami do Willa?! Ale by była jazda :D Już widzę tą scenę oczami wyobraźni. Taki totalny zaskok. Gdyby naprawdę się spotkali byłabym najszczęśliwszą osobą na tym blogu.
    Jednak wplatasz co nieco tak jak było w „Księżycu w nowiu”. Pomyłka Rose, propozycja Volturi etc. Momenty z udziałem Volturi zawsze były jednymi z moich ulubionych więc fajnie byłoby ich spotkać i u Ciebie. Jestem ciekawa jak rozegrasz ten wątek.
    Czy czasem harpie nie miały awersji z wypowiadaniem imion i nazw zaczynających się na "V"? Wydaje mi się, że coś takiego było. Do takich pierdółek mam głowę (szkoda, że nie do czegoś innego :/) Jeśli tak, to mówiąc do niej Vivien oznaczałoby to wielki ukłon dla niej z ich strony.
    PS Terminal - to słowo mnie zawsze przerażało. Nie chodzi o to, że nie pasuje czy coś, chodzi mi po prostu o jedno z moich dziwactw :) Jak mam okazję znajdować się na lotnisku zawsze udaję, że takiej "strefy" nie ma. Jak dla mnie brzmi strasznie negatywnie, kto wpadł na pomysł żeby to tak nazwać?
    PS2 Dzięki za dedyk :* Aczkolwiek nie uważam żeby mój komentarz zasługiwał na jakieś honory (honory? :P) I nie musisz niczego czytać. U mnie nic nadzwyczajnego nie ma, nie musisz czuć się do niczego zobowiązana. Czas jest cenny na studiach :) A'propos czasu lecę na wykład.
    Buziakerros :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam, ale nie mogłam inaczej zakończyć :) A głos... no musisz poczekać, trochę na kolejną publikację :)
      A owszem, owszem, zahaczam o KwN bo to jedna z moich ulubionych części, jeśli chodzi o moje opowiadanie. Akcja dopiero się zacznie, no ale nie mogę jeszcze zbyt wiele zdradzić ;PP

      Masz bardzo dobrą pamięć, owszem imiona na literę 'v' są zakazane w języku Eileenów. Ale na ślubie Claudii królowa złamała tą zasadę i po raz pierwszy zwróciła się do niej 'Viviene'. I masz rację, to wielki ukłon z ich strony, ale ja uważam, że Vi zupełnie na to zasłużyła.

      Terminal?
      No cóż, gusta są różne. Mi osobiście ten wyraz nie sprawia problemów emocjonalnych :) Ale będę następnym razem miała to na uwadze.

      Komentarz jak najbardziej zasługuje na honory. A co do twojego bloga, nie muszę ale bardzo bym chciała zapoznać się z Twoją historią :)

      Pozdrawiam :)

      Usuń
    2. Nom pamiętałam, pamiętałam, ale zapomniałam o tym weselisku :/
      Ja z sagi najbardziej lubię trzecią i czwartą część. Druga mnie przez większość czasu nudziła i przyprawiała o mdłości (nie licząc akcji z Volturi).
      A ten terminal, no cóż dla mnie brzmi jakoś tak ostatecznie i złowieszczo. Czasami jestem po prostu nadmiernie wylewna i mówię/piszę to co akurat mam na myśli :)
      Moja historia - jak to ładnie brzmi :)

      Usuń
  2. To Will:-P A więc tak będzie wyglądać ich spotkanie. Ciekawe, co on tam robi? Będzie ratował z Vivi Edwarda? Przerwałaś w ciekawym momencie.
    Harpia przejęła wizję od Vivi? I to niezbyt przyjemną wizję:p Czyżby Volturi?
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Owszem, wizja nie była przyjemna, no i oczywiście, że byli to Volturi :) Ale mogę Ci spokojnie powiedzieć, że nie będę powtarzała 'akcji' ratowania Edwarda. Według mnie wersja Pani Meyer jest wystarczająca.
      A czy będzie to Will? Hmmm...
      Dzięki za komentarz :P

      Usuń
  3. Lubisz trzymać w napięciu co?! Harpie, harpiami a gdzie Will? xD C.D.N xD
    Rozdział rewelacja! Uwielbiam to, że piszesz dosyć długie rozdziały! A co do treści to hmm... Nie wiem czemu ale od początku "zmierzchu" nigdy nie lubiłam Rosalie... Nawet na końcu... Dobrze, że 'wykwintny' wieczór się udał i harpie były dość 'dobrze' nastawione!
    Kochanaaaa pisz dalej!!!!!!
    Jak ty nie wydasz w przyszłości jakiejś książki to popełnię samobójstwo! ;]
    <333 ;***
    Buziaki i zapraszam do mnie na NN notke!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ej! Ty mnie nie strasz!!! Bo jeszcze nic w życiu nie napiszę pod taką presją :P
      A gdzie Will? Hmmm...
      Powiem tak, ja Rose nigdy nie lubiłam też w "Twilight", ale... gdy zaczęłam pisać tą historię i całkowicie weszłam w postać Viviene, polubiłam ją za jej upór, bezpośredniość, no i oczywiście za to, że potrafi przyznać się do błędu :)
      Buziaki :*****

      Usuń
  4. ej! Jak ty to robisz, że twoje napisy wyglądają jakby były podświetlane?

    OdpowiedzUsuń
  5. Moja Meyer pisz pisz!
    "OCZYWIŚCIE" jak znajdziesz czas:))
    Pani student znajdz czas też dla siebie!
    Buuziole i już Ci nie truje ^^

    OdpowiedzUsuń
  6. Ciężko było ale z dnia na dzień umiem już lepiej korzystać z blogspota :D Co do szablonu to już wszędzie szukałam czegoś z Włochami, nic nie ma. A jak chciałam zrobić sama to wychodziło yghhh... Pozostają zamówienia ale nie zawsze wybierają propozycje. Hmmm mam pytanko: Jak myślisz, zacząć pisać BC z normalnymi imionami (nie z twilight?)
    :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No przecież, że tak. Już z resztą o tym Ci pisałam :)
      PS. Zawsze w tło możesz wrzucić zwykłe zdjęcie i spróbować pobawić się tłem posta :)

      Usuń
  7. Cholernie chciałabym wrócić do pisania:) ale też brak czasu mnie wykańcza... :(

    OdpowiedzUsuń